I
11:11 — 13:00
Orlando usiadł, wsparty o miękkie poduszki i przeciągnął się. Ziewnął głośno. Okna były w dalszym ciągu szczelnie zasłonięte przez błękitne rolety, jedne z tych lepszych jakościowo, a już na pewnoporządniejszych niż tanie plastiki z WallMartu. Uśmiechnął się na wspomnienie sekretu, jaki ukrywały przed światem poprzedniej nocy. Bogato zdobione karty z pięknymi obrazkami wciąż leżały rozsypane. Na podłodze. Na łóżku. Na stoliku nocnym, obok telefonu i lampki wysadzanej małymi kryształkami. Wszędzie, podobnie jak jego ubrania, z wyjątkiem podkoszulka i bokserek, które jakoś wciągnął na siebie zanim zmorzyl go sen.
— Szlag — mruknął, wyciągając spod pleców zmięty prostokąt. — Dopiero co była jak nowa... Ten babsztyl z dworca na pewno wydał na nią masę kasy, a teraz wygląda, jakbym zgarnął ją ze śmietnika. Jeff za nic jej nie odkupi.
Prychnął i jeszcze raz się przeciągnął. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj wieczorem zastanawiał się, ile bułek maślanych wystarczy mu do końca tygodnia — trzy, czy cztery. A teraz chłodny powiew z klimatyzacji miło chłodził mu twarz, zza uchylonych drzwiczek mini-baru wyglądała otwarta wczoraj butelka szampana, a on sam leżał w najwygodniejszym łóżku na Manhattanie. Łóżku należącym do Samanthy Willson, której białe zęby błyskały w uśmiechu z plakatu na przeciwległej ścianie. Orlando westchnął z zadowoleniem i rozejrzał się w poszukiwaniu modelki. Zmięte prześcieradło obok niego zdążyło już wystygnąć. Dziewczyna musiała wstać wcześniej.
— Pewnie pindrzy się w swojej luksiurnej łazience — powiedział do siebie. Przewrócił z irytacją oczami i niechętnie postawił stopy na chłodnych panelach. — Sam, słoneczko, skończyłaś już?
Nie odpowiedziało mu jednak nic poza ciszą. Orlando Moore poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Potrząsnął energicznie głową, jak gdyby chciał odgonić od siebie złe myśli i powoli, jakby każdy krok kosztował go strasznie dużo wysiłku, ruszył w stronę łazienki.
🎃
— Słuchaj, złociutka, za tę łapkę mogę dać ci co najwyżej piętnaście dolców. Z rzemykiem. — Facecik w żółtym, szpiczastym kapeluszu wyglądał na znudzonego.
— Za piętnaście możesz co najwyżej wsadzić sobie rzemyk w czeluść — prychnęła sprzedawczyni. Talizman na jej szyi — połyskujący, zielony kamień w kształcie łezki — zakołysał się nad pokrytym kurzem i w niektórych miejscach bliżej nieokreśloną substancją blatem. Grupka klientów przeglądających najbliższe półki zachichotała. — To nie jest jakiś tam przypadkowy królik, tylko Uszak Maltański. Te paskudy w całości są warte więcej niż cały ten sklep.
Ze złością wymalowaną na twarzy odrzuciła z ramion włosy i posłała mu wyzywające spojrzenie. Mężczyznie jednak ewidentnie coś nie pasowało w wyjętej ze słoika króliczej łapce. Z bezbarwnym uśmiechem pogładził szorstkie futerko. Raz jeszcze obejrzał ją z każdej strony, dotknął każdego maleńkiego pazurka, obrócił o sto osiemdzisiąt stopni, przełożył do drugiej dłoni i odłożył z powrotem na ladę.
— Na moje oko nie masz na to atestu. — Mrugnął niesamowicie niebieskim okiem.
— Po kiego grzyba mi atest? Każdy głupi wie, jak wygląda królicza łapka.
Na blade policzki sprzedawczyni wypłynął krwisty rumieniec, usta zacisnęły się w wąską linię. Miała ochotę rzucić w niego całym słoikiem łapek.
— Więc pewnie wiesz, czy ten króliczk nie miał zeza? — Kpił z niej otwarcie przy sklepie pełnym ludzi. Z kolejki stojących za nim klientów co rusz dobiegały złowróżbne pomruki. — Wady zgryzu? Pasożytów? Czy jadł warzywa ogrodowe, czy raczej wszystko co znalazł? Czy nie złapał w drodze do Ameryki jakiejś paskudnej, egzotycznej choroby?
— Nie złapał — wycedziła. Akurat w Halloween jak na złość przylazło pełno dziwaków, najczęściej zadufanych w sobie amatorów, przekonanych o swoim geniuszu. Ten tutaj co prawda nie wyglądał jak przeciętny Nowojorczyk. Otaczała go inna aura, na pewno nie był z t e j strony miasta... Ale nie znaczyło to, że miała się nad nim rozpływać — Uszaki Maltańskie to skubane bestyjki, nie da się na nie tak po prostu zapolować, do tego potrzeba miesięcy przygotowań. Lorelle doskonale wiedziała, ile jest wart talizman w ręku klienta, on zapewne też, a cena narzucona przez jej pracodawcę i tak była mocno zaniżona.
— Ach, tak? Mniemam, że sama obcięłaś mu łapki, skoro wiesz takie rzeczy...
Dziewczyna z całej siły uderzyła pięścią w ladę.
Koneser się znalazł — pomyślała ze złością. Klient przyglądał się jej z mieszaniną politowania i rozbawienia w oczach.
— Oczywiście — wrzasnęła. — S a m a go upolowałam, ty skretyniały ignorancie. Bierzesz i wychodzisz, czy małe hokus-pokus ma ci w tym pomóc?
— Ej, ty tam z przodu — odezwał się ktoś z kolejki. — My mamy poważne transakcje do zrealizowania. Ruszże kuper!
— Dwadzieścia. — Skrzywił się mężczyzna.
— Trzydzieści pięć. To trzynaście procent rabatu, a rzemyk dorzucamy na koszt firmy.
— Trzydzieści i więcej mnie tu nie zobaczysz.
— A może szybki telefon do Urzędu Do Spraw Pobytu i deportacja?— Uśmiechnęła się przebiegle i chwyciła słuchawkę staromodnego telefonu, stojącego pomiędzy słoikami na dębowej ladzie. — Jakoś nie zauważyłam u ciebie pozwolenia na przejście.
Mężczyzna wytrzeszczył oczy z przerażeniem. Mrucząc przekleństwa wcisnął łapkę i rzemyk do kieszeni cytrynowego płaszcza. Z drugiej wyjął zwitek banknotów. Odliczył ustaloną cenę i skierował się do wyjścia. Sprzedawczyni uśmiechnęła się triumfalnie, zakręcając słoik.
— Masz szczęscie, że jestem zdesperowany! — Usłyszała jeszcze, zanim drzwi zamknęły się z hukiem. Zadowolona schowała pieniądze do szuflady i wróciła do obsługiwania pozostałych klientów.
Przez "Złamaną różdżkę" codziennie przewijała się masa ludzi (i nie tylko ludzi), z tej czy innej cześci Nowego Jorku. Pośród zupełnie zwyczajnych amatorów magii, pragnących jej w swoim nudnym życiu, dało się co prawda znaleźć wszelakie dziwadła, ewidentnie nie mające nic wspólnego ze "zwyczajnym" Manhattanem, ale asortyment zawsze zadowalał nawet najbardziej specyficzne kreatury. Można w nim było znaleźć dosłownie wszystko. "Mydło i powidło" jak żartowała często Lorelle, kiedy przy sprzątaniu natknęła się na obrastajęce kurzem półki pełne dziwacznych specyfików z jeszcze dziwniej brzmiących części świata. Mimo wszystko, było to jedyne miejsce, w którym czuła się na tyle dobrze, żeby zostać na dłużej. Bo przecież nie na stałe — przemykało jej coraz częściej przez myśl. Nie należała do tego miejsca, a w każdym razie nie do t e j jego części.
Lorelle Knight w ogóle nie czuła się "u siebie" w większości miejsc, do których trafiała, a zwiedziła sporo świata — kilka wieków to kawał czasu, szkoda zmarnować go na siedzenie bezczynnie w jednym miejscu. Ale tutaj było inaczej... Ledwo przekroczyła próg sklepu, poczuła niesamowitą aurę, która po prostu kazała jej zostać. Jeffrey ("mów mi Jeff, skarbie") był zakręcony, średnio rozgarnięty i właściwie chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z czym ma do czynienia pracując tu, ale był mimo wszystko miły. Nie przerażała go, ani nie zaskakiwała zawartość jej bagażu (który oczywiście przejżał, kiedy myślał, że nie patrzy), kiedy zdecydowała się zostać. Praktycznie nie znał właścicieli sklepu, wiedział jedynie, że dużo podróżują (Stąd to wszystko — pomyślała Lorelle po raz pierwszy rozglądając się po zakamarkach sklepu — Większość tych artefaktów musiała kosztować fortunę. I na pewno nie można ich ot tak kupić w Nowym Jorku), aczkolwiek nie przeszkadzało mu to dopóki miał na własność przytulne, dwupokojowe mieszkanko nad sklepem (z balkonem, co lubił podkreślać) i niezłą jak na niedoszłego studenta informatyki wypłatę.
— Nie jestem pewien, czy nie należysz do jakiejś sekty — powiedział, gdy po raz pierwszy zgodziła się odczytać dla niego parę kart: Asa denarów, Kapłankę i Sprawiedliwość — pamiętała doskonale. — Ale to całe abrakadabra jest mega cool. Ściągnie do nas masę nadzianych ludzi. Oczywiście jeżeli chcesz zostać.
Pamiętała, jak zaśmiała się wtedy cicho i puściła mu oczko. Gdybyś tylko wiedział — pomyślała — Ciekawe, czy w ogóle mógłbyś w to uwierzyć...
I została. Dostała kanapę tylko dla siebie, stolik za zakurzoną kotarą w najdalszym kącie sklepu i długo poszukiwany spokój.Jeff był pokręcony i ciut wścibski, ale nie było jej z nim źle. Prawdę mówiąc, rzadko bywał w domu, odkąd zgodziła się pilnować dla niego sklepu (nie, żeby nie "pomogła" mu w tym; nie wszystko zawsze jest proste). Od czasu do czasu ktoś zostawiał więcej pieniędzy za postawienie tarota, albo innej wróżby. Lorelle nienawidziła brania pieniędzy za coś, co było jej naturalnym obowiązkiem, ale to Jeff zawsze pożytkował je na to, co akurat było potrzebne. Dopóki trzymał się na dystans i miał własne życie, mogła z nim mieszkać. A sklep nigdy nie przestał być dla niej niesamowity, zawsze zadziwiał ją czymś nowym. Sama magia tego miejsca była wystarczającym powodem, żeby zatrzymać się na dłuższy moment. Często śmiała się sama z siebie, wspominając to, ale w dniu, w którym przekroczyła próg sklepu, poczuła że już kiedyś z pewnością tu była. Ba! Poczuła się niemal jak w domu...
Magia... Lorelle mogła przysięgać na wszystkie świętości tego świata, że będzie trzymać się od niej z daleka — i tak zawsze jakieś zrządzenie losu pchnęło ją w tym samym kierunku. Czasem nazywało się "ciekawość", czasem "głupota", a najczęściej "to już ostatni raz". Zawsze towarzyszył mu głód. Wiedzy. Doświadczeń. Wspomnień. Nigdy nie miała żadnych wyraźnych wspomnień z przeszłości. Wszystkie próby przypomnienia sobie czegokolwiek, co w jej odczuciu pamiętać powinna kończyły się bólem głowy i kolejnymi nieprzespanymi nocami. Pamiętała twarz swojego nauczyciela i jeszcze paru osób, kilka moejsc, jakieś wydarzenia — pamięć i tak zawsze szwankuje po pewnym czasie — ale to wciąż nie była TA przeszłość, o której przez tyle wieków próbowała się czegokolwiek dowiedzieć. Każdy, kto mógł jej pomóc trzymał się na dystans, albo znikał. A Lorelle pragnęła wspomnień jak nikt inny.
— Proszę pani! — Pudło, które właśnie zdejmowała z regału wyślizgnęło się jej z rąk i gruchnęło o podłogę, wzbijając tumany kurzu. Zaklęła pod nosem i wychyliła się zza półek. Głos nie należał jednak do czekającej przy ladzie, surowo wyglądającej kolekcjonerki talizmanów. Lorelle z przerażeniem wytrzeszczyła oczy. Zimny powiew owionął jej twarz — drzwi sklepu były otwarte na oścież. Na progu stał dzieciak z sąsiedztwa, ten sam, którego Jeff częstował czasem owocowymi dropsami, trzymając przez kawałek starego, zapleśniałego koca, jej własnego kota, teraz ledwie żywego, spoglądającego ku właścicielce z błaganiem w żółtych ślepiach.
— Święta Kordelio — jęknęła. Niemal biegła, potykając się o rozrzucone bibeloty. Kot zamiauczał cicho, gdy zabrała go chłopcu, koc był w paru miejscach wilgotny, Lorelle wciągnęła ze świstem powietrze, kiedy zdewastowany materiał zaczął przepuszczać krew zwierzęcia, teraz sączącą się na jej granatową sukienkę.
— Zamknięte — oznajmiła drżącym głosem. Odpowiedziała jej seria niezadowolonych komentarzy, ale zanim zdążyła podejść z powrotem do lady, lokal opustoszał. Przynajmniej kilku z nich jest poważnych — przemknęło jej przez głowę. Chłopiec wciąż stał przy wejściu, ale nie podejrzewała go o skrzywdzenie kota. Jej chowaniec nie pozwoliłby się w żaden sposób uszkodzić, ba, nawet nie zapuszczał się w okolice sklepu, woląc zdziczałe zakątki parku, albo przynajmniej opuszczone uliczki, pełne szczurów i innego paskudztwa.
— Weź sobie cukierka i zmykaj — mruknęła. Zanim zdążył wyjść dodała jeszcze cicho: — Dziękuję.
Chłopiec skinął głową, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z całego zajścia. Lorelle spojrzała raz jeszcze na kota, usiadła z nim na blacie i ostrożnie wyplątała go z koca.
Stan chowańca był zły. Na pierwszy rzut oka wiedziała, że stracił sporo krwi — za dużo, aby samoistnie się zregenerować. Dwie małe ranki na karku zdążyły się odrobinę zasklepić, dwie pozostałe — na brzuchu — wciąż krwawiły. Piękna, smoliście czarna sierść była pozlepiana krwią i potem zwierzęcia. Kot oddychał ciężko i bardzo powoli. Cokolwiek go napadło, nie było na tyle spragnione, żeby go wykończyć, zamiast tego zrobiło z niego małą przekąskę, jak gdyby przygotowując się do późniejszych łowów. Dziewczyna delikatnie odgarnęła futerko i dotknęła jednej z ran. Kot zadrżał i syknął z bólu. Stanowczym ruchem wydobyła jego pazurki z osłoniętych rajstopami kolan i ostrożnie go odłożyła. Cokolwiek to było — pomyślała — na pewno nie jest stąd...
🎃
Splątane blond włosy rozsypane po podłodze były pierwszym co zauważył. Zła cisza otaczała go niczym zasłona, kiedy odważył się zrobić krok ponad wysokim progiem łazienki. Żadnych kropel wody, uderzających o zlew. Żadnego szumu niezakręconego prysznica. Nic. Orlando znowu poczuł okropny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Sam leżała skulona na podłodze, szczupłe ręce o ładnych, zadbanych zawsze dłoniach zakrywały jej śliczną twarz.
— Sammy? — odezwał się wreszcie. Jego głos, odbity echem od ścian, zabrzmiał wyjątkowo dziwnie. Jak w koszmarze o uciekaniu przed nie wiadomo czym, kiedy nie można szybko biec, ani wydobyć z siebie głośnego krzyku. — Sam, to ja... Pamiętasz? Wczoraj wieczorem odprowadziłem cię do domu z tego klubu... Z "Sunset", pamiętasz? Sam?
Przykucnął. Trzęsącymi się rękoma dotknął lodowatych dłoni dziewczyny i odsunął je od jej twarzy. Zacisnął powieki i cofnął się odrobinę, piętą natrafiając na coś lepkiego na zimnych kafelkach. Wzdrygnął się, ale spojrzał w tę stronę. Jakkolwiek twardego i wytrzymałego by nie udawał, Orlando czuł, że jego twarz przybrała charakterystyczny dla śniadych ludzi, zielonkawy odcień bladości. Ledwo powstrzymywał wrzask pełen przerażenia, rozpaczliwie próbując oddychać spokojnie. Krew... Odwrócił znów głowę, nie do końca wiedząc, czy jest gotowy spojrzeć na Sam, raz jeszcze zrobiło mu się zimno. Z gardła Orlanda wydobył się dźwięk — coś jakby chrapliwa mieszanka krzyku ze szlochem. Z przybrudzonej posoką podłogi patrzyły nań wytrzeszczone ze strachu, martwe oczy Samanthy Willson. Przez chwilę siedział po prostu na podłodze, z rękoma zanurzonymi w kałuży krwi za nim i próbował złapać oddech. Gdy wreszcie zmobilizował się do wstania, czuł, że zamiast mięśni w nogach ma upchniętą watę. Miał wrażenie, że minęło już wiele godzin.
Uciekaj — szepnął głos w jego głowie — Biegiem, ale już.
Orlando Moore przełknął z wysiłkiem ślinę. Ktoś zapukał energicznie do drzwi.
— Sprzątanie! — Usłyszał z korytarza. Na palcach pokonał odległość miedzy sypialnią a łazienką, gdy pukanie rozległo się znowu. Miotając przekleństwa, mężczyzna pośpiesznie naciągnął na siebie spodnie i rzucił się zbierać rozsypane karty. Kiedy wreszcie wepchnął zmiętą talię do kieszeni, wypadł ja schody przeciwpożarowe. Spojrzał w dół.
— Cholera — jęknął. Lęk wysokości dał o sobie znać, kontenery na dole zawirowały przed oczami Moore'a, a on sam poczuł, że znów traci władzę w nogach. Obróciwszy głowę zauważył powoli otwierające się drzwi — sprzątaczka musiała użyć karty pracowniczej...
— Cholera — powtórzył zanim z zamkniętymi oczami rzucił się sprintem w dół po skrzypiących, metalowych schodach.
Echo odbijało każdy krok, dopóki nie zatrzymał się gwałtownie przy barierce, oddzielającej schody od zsypu i stojących w cieniu budynku koszy na śmieci. Orlando z trudem łapał oddech. Mnąc przekleństwo wyciągnął z kieszeni bluzy zgniecioną paczkę Carmenów. Dłonie trzęsły mu się niczym w delirze, tak, że nie mógł utrzymać zapalniczki. Okno sutereny otworzyło się i rozczochrana głowa wychynęła na zewnątrz.
— Winda się zepsuła? — Spytała dziewczyna zaspanym głosem i ziewnęła głośno. Orlando rozpoznał kelnerkę, która jeszcze wczoraj serwowała mu drogiego szampana — na koszt Sam, rzecz jasna, jako specjalne podziękowanie dla "najzabawnieszego magika Nowego Jorku". I najprzystojniejszego — dodawał w myślach ilekroć tak go nazwała.
— Od rana wszystko się psuje — ciągnęła kelnerka. — W nocy zablokowały się wszystkie alarmy, a przed chwilą Sharon, nowa pokojówka, nie mogła otworzyć drzwi do apartamentu tej modeleczki, jak jej tam było... Karta nie dała rady, będzie musiała użyć klucza zapasowego. Hej, czy to nie pan był wczoraj w barze z tą dziewczyną?
Orlando wytrzeszczył oczy. Papierosy wypadły mu z dłoni. Kelnerka znowu otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdążyła wydobyć z siebie głos, Moore przeskoczył balustradę, zwalił się na chodnik, gryząc wargi z bólu z trudem podniósł się i ruszył pędem wzdłuż ulicy. Potykał się o własne nogi, potrącał przechodniów jak leciało, a w pewnym momencie praktycznie staranował kobietę w eleganckiej garsonce, niosącej dwa duże, parujące kubki kawy.
— Zapłacisz mi za pralnie, palancie! — Usłyszał za plecami. Nie zatrzymywał się. W uszach z jednostajnego szumu przedzierał się jedynie odgłos jego własnych butów, uderzających o chodnik, wszystkie wnętrzności skręciły się w supeł, znów łapał zadyszkę. Mijane witryny sklepowe rozmazywały mu się przed oczami. Minął West End, pędził przez Amsterdam Avenue, nie czekając na zielone światło przebiegał między samochodami. Przystanął wreszcie przy Muzeum Historii Naturalnej, czując się jakby pokonał maraton.
Okay, Orlando, podejdźmy do sprawy chłodno — pomyślał. Sprawdził kieszenie, poza Carmenami miał wszystko; wypisany dawno długopis, kilka centów, dwa zalane colą banknoty pięciodolarowe, spinacz i zmiętą talię Tarota.
Mam kłopoty. Jak babcię kocham, mam przesrane. Co się tam, cholera jasna, stało? Oddychaj, Orlando, uspokój się. To nie ty zabiłeś Sam Willson... NIE TY. Więc kto? Jak to w ogóle jest możliwe, skoro wszystko było zamknięte na cztery spusty? Szlag, ty idioto, na co ci była ta ucieczka? I gdzie teraz pójdziesz?
Ukrył twarz w dłoniach. Zimny powiew poruszył szyldem sklepu Jeffa kawałek dalej. "Złamana różdżka"... Orlando zawsze zastanawiał się, kto normalny nazwałby tak sklep, nawet jeśli sprzedawałby tam takie okropieństwa jak jego przyjaciel, wymyśliłby bardziej przyciągającą nazwę. Ale to nie on zbijał kokosy na tak absurdalnych rzeczach, jak kawałki szmatek, rzekomo przynoszące szczęście, czy innym badziewiu... Z resztą, to nie był nawet tak naprawdę sklep Jeffa, którego nawiasem mówiąc ostatnio gdzieś wcięło... Orlando stał jeszcze chwilę, wpatrując się w drewniany szyld.
Błagam, Jeff, choć raz bądź w pracy — przemknęło mu przez głowę.
🎃
No, dalej! — Jęknęła błagalnie, delikatnie kładąc dłoń na grzbiecie zwierzęcia. — Nie jesteś zwyczajnym kotem, przecież z gorszych rzeczy się wylizywałeś...
Chowaniec miauknął żałośnie. Krew wreszcie przestała przesiąkać przez grubą warstwę bandaża. Pokój wypełniał duszący zapach gotowanej długo babki lancetowatej, przez który delikatnie przebijał się aromat szałwii. Lorelle westchnęła ciężko i z niepokojem rozejrzała się po pomieszczeniu — przez szczelnie zasłonięte rolety nie przebijał się nawet promyk słońca, na szerokim parapecie stał wciąż nieotwarty karton pełen czarnych świec, które miała dzisiaj sprzedać.
— Niech to wszystko szlag... — mruknęła. Kot tymczasem podniósł się powoli i mrucząc bez przekonania otarł się delikatnie o jej nogę. — Kto cię tak urządził staruszku? Chyba nie ugryzł cię wampir, co?
Uśmiechnęła się, ale po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Niemożliwe — pomyślała. — Nawet się jeszcze nie ściemniło, poza tym nie widziałaś wampira od... Co to w ogóle za bzdury, kto wyssałby kota? W dodatku kota, który umie zniknąć?
Jakby w odpowiedzi ktoś — lub coś, jak przemknęło jej przez głowę, wywołując kolejną porcję dreszczy — zastukał w oszklone drzwi ewakuacyjne. Dziewczyna podskoczyła, z jej gardła wydobył się cichy krzyk. Kot, nagle odzyskawszy siły, czmychnął pod kredens z bibeltoami. Podeszła do drzwi i powoli pociągnęła je w swoją stronę.
— Chryste, nareszcie — odezwał się nieznajomy, zanim popchnął drzwi na tyle, żeby swobodnie przez nie przejść. — Ile można...
— Co do...— Nie dane jej było skończyć. Mężczyzna z prędkością światła zatrzasnął drzwi i przyparł ją do ściany, zasłaniając usta dłonią. Lorelle przez chwilę szamotała się wściekle, kopiąc i okładając go pięściami na oślep. Puścił ją wreszcie i z obłędem w oczach rozjerzał się po pokoju.
— Jest tu ktoś jeszcze? Myślisz, że jesteś obserwowana? — zapytał szeptem. Uniosła brwi.
— Facet, jeszcze słowo i dzwonię po policję — warknęła. Zamrugał szybko, położył jej obie dłonie na ramionach.
— Nie teraz. Potrzebuję... Cholera, potrzebuję Jeffa. To znaczy... Słuchaj, mała to może zabrzmieć jakbym był nienormalny, ale... Nieważne. Jeff. Skup się, królowo, potrzebny mi Jeff.
Wyrwała mu się i zanim zdążył znów ją chwycić doskoczyła do stołu i chwyciła ciężki, ceramiczny wazon. Próbowała ukryć, że trzęsą się jej ręce.
— Nie ma go. Coś ty za jeden i czego chcesz? — W jej głowie zabrzmiało to zdecydowanie lepiej. — Słuchaj no, mów teraz, albo rozbiję ci to cudo na głowie!
— Ciiiiicho — jęknął tylko. — Nie drzyj się tak, bo ściągniesz sąsiadów. Nie chcę trafić do więzienia, rozumiesz, mała?
— To rozbój w biały dzień — zaczęła, ale przerwał jej natychmiast;
— Ja nie o tym... Dobra, skup się teraz. Padał deszcz, a mi było zimno jak wszyscy święci, to zawinąłem szybko talię tej starej pani i poszedłem do klubu bawić się w magika. A potem, kojarzysz Sam Willson, co nie? No i poszliśmy do niej, a rano wstaję, patrzę, a ona... Hej, co jest z twoim kotem?
Chowaniec ułożył się wygodnie na podłodze i ostrożnie zaczął lizać opatrunek.
Obłąkany — pomyślała Lorelle. — Spokojnie, oddychaj, tylko spokój może nas teraz uratować, Lorelle... Zagadasz go i zadzwonisz pod 911. Tak, tak zrobię...
Obcy tymczasem zbliżył się do kota i pogłaskał go po łebku. Lorelle zjeżyła się
— Nie dotykaj go.
— Ma jakieś imię? — Nie zwracał na nią uwagi.
— Nie.
— Każdy kot jakieś ma.
— Chowańce nie mają imion — ucięła. Spojrzał na nią dziwnie.
— Chowaniec? Jesteś jakąś eee... Złą Babą-Jagą? — Zachichotał. — Nie wyglądasz.
Zaśmiała się cicho, chociaż w głębi duszy marzyła, żeby zdzielić go czymś tępym. Sięgnęła po leżący na kredensie telefon. Czuła jak robi się jej gorąco i potrafiła niemal wyobrazić sobie jej uszy pokrywające się ognistą czerwienią.
— Rany... — mruknął obcy. — TO jest już n a p r a w d ę bardzo, bardzo dziwne, ale... — Lorelle słuchała go jednym uchem, powoli wybierając numer. — To wygląda tak samo... Rany Sam wyglądały tak samo. Jakby... Jakby coś ją pogryzło.
Telefon z cichym stuknięciem uderzył o podłogę. Lorelle czuła krew odpływającą z jej twarzy.
— Co jest? — zapytał. — Wiesz, co to mogło być? Chcę...
— Nie chcesz wiedzieć — szepnęła. — Nie chcesz tego spotkać.
— Chwileczkę! To jest świetny dowód, że to nie ja. Jeśli to samo zaatakowało twojego kota, to...
— To masz niesamowite kłopoty. — Uniósł brwi. — Zapamiętało twój zapach. Wróci... Będzie głodne, będzie... Szaleć z pragnienia.
Wzdrygnął się. Lorelle przełknęła głośno ślinę. Kłopoty zawsze mnie znajdą — pomyśleli oboje.
— Ja... Nie mam pojęcia, co to jest, ani czemu miałoby mieć na mnie... apetyt? Ty wiesz. — Wycelował w nią palec. — Jest jedna rzecz, której nie chcę bardziej niż więzienie. Nie chcę umierać, mała. Nikt mi nie uwierzy, ale t y wiesz o co tu chodzi. Musisz...
— Nic nie muszę — mruknęła. Kot syknął z bólu, kiedy dłoń mężczyzny dotknęła bandaża. — Ale zrobię to.
Wstał i znowu ruszył ku niej.
— Nie rozpędzaj się. — Zrobiła krok w tył. — Ugryzło mojego kota. Ja tym bardziej nie zamierzam jeszcze umierać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro