Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Klucz do piekła ~ Milan

Tej nocy znów nie mogłem zasnąć. Powietrze było ciężkie i lepkie, przyklejało się do skóry, a koc wydawał się nagle zbyt gorący i duszący. Przewracałem się z boku na bok, ale każda pozycja była niewygodna – sprężyny wbijały się w plecy, a poduszka grzała jak piec, nawet po tym, jak przewróciłem ją na drugą stronę. Pot spływał mi po karku, serce biło szybciej niż zwykle, jakby wyczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo.

Wpatrywałem się w lśniący księżyc za oknem, a każda sekunda przypominała mi, że to, co mieliśmy zrobić, było szaleństwem. Przymknąłem oczy, ale ciemność tylko przywoływała obrazy z wczoraj – widok Tartaru i wyraz twarzy Irene, która zdawała się wiedzieć więcej niż mówiła.

Zegarek zapiszczał cicho. Natychmiast go wyłączyłem, ale Lee poruszył się niespokojnie. Wstrzymałem oddech, serce podskoczyło mi do gardła. Ostatnie, czego potrzebowałem, to obudzić grupowego. Wymruczał coś niezrozumiałego pod nosem, po czym zakrył się szczelniej kołdrą.

Odetchnąłem z ulgą.

Mimo tego, posiedziałem jeszcze chwilę w bezruchu. Musieliśmy minimalizować ryzyko, gdyby ktokolwiek dowiedział się o naszym planie, wpadlibyśmy w jeszcze większe kłopoty.

W końcu odważyłem się postawić nogi na ziemi. W tej ciszy każdy krok wydawał się wydobywać nadzwyczajne trzaski z drewnianej podłogi. Ostrożnie przestąpiłem nad walizką którejś z przyrodnich sióstr.

Ułożony przez dziewczyny labirynt z rozrzuconych butów stanowił nie lada wyzwanie. Cicho klnąc pod nosem i podtrzymując się ścianą, powoli parłem do przodu. Każda z podeszw zdawała się skrzypieć niesamowicie, każde przesunięcie sznurówki brzmiało jak grzechotka. Pomyślałem, że jeśli dłużej będzie to trwało, to umrę na atak serca, a nie zjedzony przez jakiś podziemny byt.

- Nareszcie. - Odetchnąłem, plecami przylegając do drzwi. Były przyjemnie chłodne, niemalże kojące. Przytuliłem do siebie plecak i wypadłem na chłodne, nocne powietrze.

- Trochę ci to zajęło.

Podskoczyłem, gdy ciemność obok mnie się poruszyła. Serce zabiło mi mocniej, było tak głośne, że zaraz obudziłoby śpiących w domku półbogów.

- Tak, a po drodze prawie obudziłem grupowego. - Irene przewróciła na to oczami. Jej musiało być prościej wydostać się z domku, nikt nie zwracałby uwagi na nią jedną, gdy dookoła panował chaos i plątanina losowych kończyn wielu właścicieli.

- Chodźmy już.

Irene złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła w kierunku pola truskawek. Ledwo nadążałem, niemal poślizgnąłem się na mokrej od rosy trawie, ale jej żelazny uścisk utrzymał mnie na nogach. Pędziła do przodu z determinacją, a ja czułem się jak dziecko, które matka próbuje wyciągnąć z zatłoczonego sklepu, nie pozwalając mu się zgubić.
Nasze serca dudniły jak bębny, nadając rytm naszemu rozpaczliwemu biegowi. Rozglądałem się nerwowo, każdy cień zdawał się kryć coś złowrogiego. Rok temu podczas podobnej, nocnej wyprawy zostaliśmy zaatakowani przez Harpie, a wspomnienie ich pazurów przeszyło mnie lodowatym dreszczem. Tym razem, na szczęście, słyszałem tylko szelest skrzydeł sowy.

Zaraz... Lotu sowy przecież nie słychać.

- Biegniemy! - wrzasnąłem, wyrwawszy się do przodu. Irene pędziła tuż za mną, słyszałem, jak ślizga się na trawie, próbując utrzymać równowagę. W oddali majaczyła sosna, nasz jedyny punkt orientacyjny, ale zbliżała się wolniej niż rosnący szelest.

- Padnij! - Irene złapała mnie za kurtkę i pociągnęła na ziemię. Wpadliśmy na wzgórze, tocząc się w dół z plecakami. Strzały w moim plecaku złamały się z trzaskiem, a pazury Harpi przecięły powietrze tuż nad naszymi głowami.
Podniosłem się na nogi w panice. Półkobieca postać syknęła wściekle, wpatrując się we mnie czarnymi, nienawistnymi oczami. Cofnąłem się, ale z tyłu wylądowała kolejna Harpia, gotowa do ataku.

Rozejrzałem się, gorączkowo szukając czegokolwiek, czym mógłbym się bronić. Irene, zamiast się cofać, wystawiła dłoń, a między jej palcami rozbłysła kula światła.

- To zły pomysł, jesteśmy zbyt blisko Dużego Domu. Obudzimy opiekunów - syknąłem. Irene przygasła światło, ale nadal była gotowa rzucić zaklęcie.

Tymczasem potworów wokół nas przybywało. Każda Harpia wpatrywała się w moją twarz, jakby Irene w ogóle nie istniała. Zadrżałem, pocąc się coraz bardziej, a powietrze stawało się cięższe.

- One... Czy one mnie widzą?

Zanim zdążyłem zareagować, Irene podeszła bliżej jednej z Harpi. Ta nastroszyła skrzydła, ale nie zaatakowała.

- Cofnij się! - krzyknąłem nerwowo, próbując powstrzymać narastającą panikę.

Ale Irene szła dalej. Potwory ignorowały ją zupełnie, wlepiając wzrok tylko we mnie. Byłem coraz bardziej roztrzęsiony, a serce waliło mi jak młotem. Mogłem przysiąc, że słuchać je równie wyraźnie na drugim końcu wyspy.

- Zostaw je - błagałem, czując jak strużki potu spływają mi po karku. - Musimy iść. Martwi jej nie pomożemy.

- Poczekaj - skarciła mnie chłodno, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od Harpi. W jej głosie nie było ani śladu wahania.

- Nie zbliżaj się - dobiegł nas głęboki, kobiecy głos dochodzący spoza kręgu Harpi. Irene zamarła, machinalnie odwracając się w kierunku głosu. Jej dłoń niezręcznie zawisła w powietrzu, upiornie oświetlając twarze potworów. - Teraz was nie skrzywdzą, ale musicie być ostrożni.

Głos zbliżał się ku nam, a wraz z nim cichy szelest trawy ocierającej się o mokre krawędzie szaty. Oto i przed nami stanęła ona - królowa podziemi we własnej osobie. Z wiankiem ze zboża na głowie i czerwonym makiem wplecionym we włosy.
Objęła nas matczynym spojrzeniem, a jej ciemne oczy odróżniały się od koloru nieba tylko dzięki odbijającemu się w nich światłu Irene.

- Nie spodziewałam się, że ktokolwiek podejmie się ratowania mojej zidiociałej do reszty córki.

Irene napięła się, a światło w jej dłoni zamigotało. Tak jak i ja, nie miała pojęcia, czy bogini jest dla nas przychylna, czy może wręcz przeciwnie. Zacisnąłem pięści. Nie żeby były jakkolwiek przydatne w trakcie konfrontacji z Persefoną i hordą Harpi, ale dodały mi złudnej otuchy.

Sama bogini jednak wyglądała na mało zadowoloną z sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Przez chwilę obserwowała nas uważnie, a potem odwróciła się ku sośnie, jakby dopatrując się w niej zagrożenia. Również spojrzeliśmy w tamtym kierunku, ale przyzwyczajone do światła oczy utraciły zdolność do dostrzegania niebezpieczeństwa w odległej ciemności.

W końcu Persefona wróciła wzrokiem do nas. Spróbowałem zignorować napięcie malujące się na jej twarzy i skupić się na następnych słowach, lecz nie było to łatwe. Mało co mogło przecież przerażać nieśmiertelne bóstwo.

- W porządku. Przejdźmy do rzeczy, nie mamy zbyt wiele czasu.

- Na co? - Irene podejrzliwie uniosła światło jeszcze wyżej.

- Chcecie jej pomóc, czy nie?

- Oczywiście, że tak - przerwałem, nim Irene powiedziała cokolwiek głupiego. Harpie poruszyły się niespokojnie, gdy stanąłem pomiędzy przyjaciółką a boginią.

Kobieta powoli skinęła głową, jeszcze uważniej lustrując mnie wzrokiem. Stałem zdecydowanie bliżej, niż tego chciałem, a ona wyciągnęła dłoń w moim kierunku. Gorącymi palcami przebiegła po kawałku sznurka splątanym wokół mojej szyi. Nie poruszyłem się nawet o cal, ba, przyłapałem się na tym, że przestałem nawet oddychać.

Żaden oddech nie mógł równać się z tym, który wziąłem po tym jak Persefona oderwała ode mnie rękę. Nawet Irene poczuła tą ulgę, bo opuściła lekko dłoń. Albo zrobiła to z powodu mrowienia, nie potrafiłem stwierdzić.

- Wiem, że udało się wam skontaktować z nią w centrum Tartaru - Irene skinęła głową - ale musicie wiedzieć, że nie będzie łatwo jej stamtąd wyciągnąć. Złamała zasady i niestety - przez twarz bogini przebiegł cień matczynej troski - musi ponieść karę, i nie mogę jej pomóc. Nikt jednak nie zakładał, że ktoś z was nie może.

Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy, sprawdzając, czy nikt nas nie obserwuje. Obóz jednak pozostawał pusty. No poza tuzinem wściekle obserwujących nas Harpi, które jednak wydawały się pozostawać pod wpływem Persefony.

Ustaliwszy, że nikt nas nie podgląda, kobieta wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy. Zdobiły je polne kwiaty i wiązka uschniętego bluszczu. Coś w nich jednak sprawiało, że wyglądały bardziej przerażająco niż zwykłe klucze.

- Pomogą wam otworzyć przejście do podziemi. - Wręczyła mi pęk. Wziąłem go podejrzliwie. Z zarówno ulgą jak i rozczarowaniem przyjąłem, że nie wybuchły mi w ręku. - Będziecie musieli znaleźć dobre miejsce z odpowiednim przepływem energii, ale myślę, że twoja przyjaciółka doskonale sobie z tym poradzi. - Posłała Irene ukradkowe spojrzenie.

- Dziękujemy.

Schowałem klucze na dno plecaka.

- Tylko pilnujcie ich dobrze. I zwróćcie, nim nastanie zima. Będę ich potrzebować.

- Oczywiście! - musiałem rzucić to z nadmiernym entuzjazmem, bo jedna z Harpi nastroszyła pióra tak, jakby miała zaraz mnie zaatakować. Cofnąłem się instynktownie, a bogini wymownie przyłożyła palec do ust.

Zanim odeszła, rzuciła jeszcze szybkie:

- Uważaj na siebie. Komuś naprawdę zależy na tobie.

Chciałem ją zawołać, prosić o wytłumaczenie, ale Persefona już rozpłynęła się w powietrzu. Razem z nią Harpie też rozbiegły się na boki. Pomimo ich odejścia, wciąż czułem na plecach czyjeś wrogie spojrzenie. A pozornie dodające otuchy słowa bogini wywołały gęsią skórkę, choć wcale nie było mi zimno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro