Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Krew jak wino

Rozdział III

   To wszystko trwało zaledwie ułamki sekund, za szybko bym był w stanie się choćby poruszyć, a co dopiero mówiąc o ucieczce z tego przeklętego cmentarza. Najbliżej był Adrian. Nawet nie zdążyłem zamknąć oczu... Wciągnął go do trumny z siłą, której chłopak nie był w stanie w jakikolwiek sposób się przeciwstawić. Chwilę później rozległ się jego rozdzierający wrzask, a krew trysnęła strumieniem na wszystkie strony. Upadłbym i zwymiotował, gdyby tylko to wszystko nie działo się tak cholernie szybko, gdybym nie był w tak tragicznym szoku. Nie byłem w stanie się poruszyć. Stałem tylko w miejscu i patrzyłem jak siedemsetletnie zwłoki pożerają i odrzucają na bok martwe, zakrwawione ciało Adriana... Następna była Angelika. Zdążyła przebiec zaledwie metr, gdy z szybkością właściwą jedynie demonowi wbił ostre kły w jej szyję i przy akompaniamencie jej przerażającego krzyku zamordował ją na miejscu, osuszając jej ciało z każdej kropli krwi jaka się w nim znajdowała. W tym momencie coś we mnie przeskoczyło, jakiś przeraźliwy głos wrzasnął bym uciekał, ale nie byłem aż tak głupi, to coś było za szybkie. Nim zdążyło do mnie podbiec chwyciłem łopatę i trzasnąłem nią na oślep. Pech albo szczęście sprawiło, że trafiłem akurat w potylicę tego potwora. Nie upadł na mokrą, cmentarną ziemię, ale zachwiał się lekko, co dało mi moment by uderzyć go po raz kolejny. Nie miałem pojęcia skąd bierze mi się w tej chorej sytuacji taka odwaga. Po horrorach zawsze nie spałem. Ale cholernie nie chciałem skończyć jak dwójka pozostałych praktykantów. Nie chciałem umierać. A już na pewno nie zostając rozszarpanym przez jakiegoś cholernego wampira. Uderzałem, więc tak  szybko i tak mocno jak tylko mogłem tą cholerną łopatą w tego morderczego potwora i gdy już myślałem, że może uda mi się wyjść z tego cało, podbiegł do nas profesor Nowicki z łopatą w dłoni i trzasnął nią prosto w moją skromną, przerażoną osobę. Zamroczyło mnie i przez chwilę wydawało mi się, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to tylko jeden z tych idiotycznych koszmarów, które mam po obejrzeniu horroru. Ale, gdy poobijany potwór przewrócił mnie i przycisnął do ziemi, ocknąłem się i zrozumiałem, że tak właśnie zginę, bo profesor Nowicki nie jest szalony, profesor Nowicki paktuje z diabłem...

-Jak możesz! Nowicki kim Ty w ogóle jesteś?! Jak możesz bronić tego potwora?! - wrzasnąłem, wijąc się pod żelaznym uściskiem cmentarnej bestii. Nowicki tylko wzruszył ramionami.

-Antoni... Mój drogi chłopcze, a Ty byś nie bronił swojego brata? - zapytał profesor, a mnie zmroziło. Nie widziałem już nieszkodliwego profesora ekscentryka. Widziałem samego czarta. Uśmiech tego mężczyzny przypominał koncert brudnych sztyletów, a z jego oczu wyzierała przerażająca nicość i nienawiść... Tak wielka nienawiść... W tym momencie przypomniałem sobie tego jednego mężczyznę, który spłonął tutaj na stosie podczas XVII-wiecznych procesów czarownic i zamarłem.

-Brata? - zapytałem, nie dlatego, że nie wierzyłem, ale dlatego, że potrzebowałem dodatkowej sekundy. Wampir spojrzał na Nowickiego, a ja wgryzłem się w jego rękę, aż do kości, starając się nie myśleć o tym, że właśnie mam w ustach siedemsetletnie ciało, bo najpewniej momentalnie bym zwymiotował. Efekt jednak był natychmiastowy. Upiór odskoczył ode mnie z wrzaskiem, a Nowicki zaklął siarczyście. Ja natomiast nie traciłem ani chwili i zerwałem się z ziemi jak huragan, biegnąć ile sił w nogach do lasu. Nie miałem pojęcia do czego zdolny był ten wampir i czy choć trochę przypominał te filmowe, nie wiedziałem też czym był Nowicki, ale wiedziałem, że las, to setki, jak nie tysiące innych ostrych zapachów i ciemność absolutna pośród koron wysokich drzew. Byle ich zgubić. Byle dobiec jak najdalej w głąb. Byle się ukryć. Byle do świtu. Bo świt, słońce zabije ich... Prawda? Była to naiwna nadzieja w tym momencie, ale na pewno lepsza niż żadna. Dlatego biegłem szybciej niż kiedykolwiek w swoim całym życiu i byłem cholernie wdzięczny za te piękne, gęste lasy, po których kryłem się za dzieciaka z kolegami i zawsze wygrywałem, bo nikt nie potrafił mnie znaleźć.

***

Rozpaczliwie próbowałem złapać zasięg, w ciemnościach, skryty pośród korony buku starając się nie trząść i nie oddychać zbyt głośno. Każdy szelest, każda łamana gałązka przyprawiała mnie o atak paniki. Jezu, nie chcę umierać! Była trzecia czterdzieści trzy. Ale czas płynął tak koszmarnie wolno. Jakby starał się dać czas tym potworom by mnie znalazły. Do świtu została jakaś godzina. Godzina i jestem wolny. Godzina i wyjdę z tego żywy. Czułem się tak tragicznie. Nie potrafiłem wyzbyć się widoku mordowanych studentów, takich samych jak ja. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Jakim cudem to wszystko się naprawdę zdarzyło? A może to jakiś żart dla nowych praktykantów? Może Angelika i Adrian żyją... Może ktoś mnie odurzył? To niemożliwe... To zbyt straszne by było prawdziwe. To nie może być prawdziwe! Ale w głębi duszy wiedziałem, że to wszystko jest rzeczywiste, a ja jestem chwilę od śmierci, nie mogąc nawet zadzwonić do moich bliskich i się pożegnać. Co za koszmarne uczucie... Jezu! Nie chcę umierać! Mam ledwo dwadzieścia trzy lata! Nie dobrnąłem nawet do kryzysu wieku średniego!

-Będziesz tak siedział na tym drzewie do świtu? - odezwał się w ciemnościach nieznany, głęboki głos należący do chłopaka w moim wieku. Wiedziałem jednak, że to tylko złudzenie. Należał do potwora, do mordercy, do cholernego siedemsetletniego wampira. Zadrżałem, licząc, że jeśli się nie odezwę, to mnie nie zlokalizuje. Myliłem się.

-Nieźle się chowasz. Niemal dwie godziny włóczę się po tym przeklętym lesie i Cię szukam - odparł potwór, głosem chłopaka, wskakując na to samo drzewo i siadając obok mnie. Cofnąłem się momentalnie, a mój instynkt samozachowawczy zaczął wrzeszczeć. - Nie uciekaj. Złapię Cię w ułamku sekundy, ale nie mam na to ochoty. Chcę z Tobą porozmawiać. Właściwie to wręcz muszę.

-O.. O czym? - zapytałem, nie potrafiąc powstrzymać szczękania zębami. Dopiero teraz z bliska zauważyłem jak piękne, lodowate niebieskie oczy miał ten demon i, że wyglądał zupełnie tak jakby pozował dla Calvina Kleina. Potwory nie powinny być piękne, nie gdy są tak cholernie złe i zepsute do szpiku kości.

-Widzisz mamy pewien problem. Ciebie. I najpierw jasne, chciałem Cię zabić, tak jak Twoich znajomych, w końcu po jakiś czterech setkach lat można nieźle zgłodnieć, ale nie sądziłem, że to ty mnie ugryziesz. Widzisz nie gryzie się takich jak ja - odpowiedział mi spokojnie demon, a ja nie wytrzymałem i wybuchnąłem histerycznym śmiechem.

-Bo co? Czujesz się źle, że ktoś Ci robi krzywdę?! - warknąłem najostrzejszym tonem na jaki było mnie stać. Demon zaśmiał się sucho.

-Zadam Ci inne pytanie Antoni... Bo tak masz na imię prawda? - odparł, a ja mimowolnie przytaknąłem. - Czy chciałbyś być taki jak ja? - zapytał, a ja omal nie zwymiotowałem.

-NIGDY! Jesteś cholernym potworem! Mordercą! Dobrze Ci było w tym grobie! - wrzasnąłem mu w odpowiedzi, czując jak frustracja i gorycz wylewają się ze mnie potokiem. Demon wyszczerzył swoje śnieżnobiałe kły w drapieżnym uśmiechu.

-To bardzo zabawne w takim razie. Przynajmniej dla mnie, nie dla Ciebie - odparł z wyraźnym rozbawieniem. Nie rozumiałem już ani słowa z tej konwersacji. I jakim cudem on mówił tak dobrze w obecnym języku, jakim cudem nie mówił przestarzałym dialektem, albo w ogóle po niemiecku?

-Dlaczego? - zapytałem zniecierpliwiony, smutny, zły i przerażony, a demon uśmiechnął się jeszcze szerzej.

-Bo będziesz taki jak ja. Dlatego nie gryzie się wampirów. Nasza krew zmienia Cię w jednego z nas - odpowiedział spokojnie, a ja poczułem się tak jakby ktoś właśnie włożył pomiędzy moje żebra rozżarzony pogrzebacz.

-Żartujesz sobie - odparłem jedynie cicho, niemal się śmiejąc, niemal płacząc. Wampir wzruszył ramionami i zeskoczył z drzewa.

-Jestem Walerian, tak jakby co, i obecnie jestem Twoją jedyną nadzieją na przetrwanie, więc złaź z tego przeklętego drzewa nim słońce zasuszy Cię lepiej niż wzrok Meduzy - warknął demon i ze zniesmaczeniem spojrzał na swoje ubranie. - Ale szajs, w sklepie obiecywali, że przetrwa i pięćset lat. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro