Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18. Ostatnia napisana piosenka [il finale]

Ledwo co przyjechałam do Cesenatico, witające mnie wówczas złotym słońcem, gorętszym niż moje nadzieje wobec niego, a już żegnało mnie rzęsistą ulewą, pochmurnym niebem i aurą odpowiadającą nastrojom. Kąsał mnie chłód wewnętrzny i zewnętrzny. Czas już nie uciekał. Czas uciekł.

Jednak nie tylko lodowaty deszcz, przeciekający przez materiałowe buty i moczący włosy, żegnał mnie tego dnia. Na przystanku stałam otoczona wianuszkiem z najpiękniejszych kwiatów koronujących nowe znajomości, a ja przyglądałam się każdemu z osobna, próbując uparcie i desperacko zapamiętać jak najwięcej szczegółów z ich twarzy.

— Dziękuję ci za wszystko, ciociu Elviro. — Chwyciłam jej ciepłe, miękkie dłonie, nie będąc w stanie nigdy wyrazić wdzięczności. Patrzyła na mnie z tą samą, co zawsze, matczyną łagodnością. Nawet zmarszczki w kącikach jej oczu i ust zdawały się być przyjazne. — To były najlepsze wakacje w moim życiu.

— To chyba nie do końca moja zasługa — zaśmiała się, kątem oka zerkając wymownie na kogoś innego. — Cieszę się, że w moim domu zawitało trochę tej twojej radości, Isabelle.

Jak żałosna bym była, próbując kłamać?

Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Chiara i Federico jednocześnie się na mnie rzucili. Chłopakowi kaptur bluzy aż zsunął się z głowy, gdy niemalże mnie przewrócili, ale nie zdawał się o to dbać.

— Musisz przyjechać za rok. Albo w zimie. A najlepiej już za miesiąc — wyliczała barmanka, ściskając mnie zaskakująco silnymi jak na swoje gabaryty ramionami.

Zaśmiałam się ponuro.

— Nie wiem, kiedy nadarzy się okazja, ale obiecuję, że kiedyś jeszcze przyjadę.

— Oby jak najszybciej — wtrącił Fede. Następnie poczochrał mi włosy, wystarczająco już skołtunione i bez jego ingerencji.

Następnie podeszłam do reszty grupy. Ludzi, którzy nie byli moimi przyjaciółmi, bo za krótko mnie znali, ale ja wiązałam z nimi wspomnienia, które mogłabym równie dobrze rezerwować tylko dla najbliższych. Dali mi mnóstwo radości i momentów chcących być wspominanymi w nieskończoność, i za to uwielbiałam ich najbardziej. Za to, że przygarnęli mnie do siebie, jakbyśmy znali się od zawsze, nie żałując mi serdeczności ani sympatii. Przytuliłam ich, podziękowałam za wszystko, za to, że przyszli, i ich pożegnałam; a na samym końcu zwróciłam się do ostatniej osoby, nie bez celu czekającej najdłużej.

— Więc... tu się rozstajemy — powiedziałam cicho, spinając się tak bardzo, jak tylko było to możliwe, byle nie wybuchnąć niekontrolowanym szlochem.

Dojrzałości, Bel — rozkazałam sobie w duchu. — Opanowania.

— Jesteś pewna, że nie wolisz zostać tu ze mną? — Chwycił jedną moją dłoń, podczas gdy drugą ręką trzymał kotka pod swoją kataną, żeby aż tak nie marznął na deszczu. — Damy sobie radę, przysięgam...

Pokręciłam głową, nie pozwalając mu kontynuować. Nie chciałam, by utrudniał wyjazd jeszcze bardziej.

— Chcieć a móc. — Westchnęłam ciężko.

Postawił na moment kota na mokrym bruku, a sekundę później porwał mnie w ramiona, by mocno objąć i przytulić do szybko bijącego serca. Bolało. Nie to, że był silny; mógłby zmiażdżyć mnie swoimi ramionami, a ja nadal byłabym najszczęśliwsza na świecie. Ale bolał mnie fakt, że nigdy nie będzie miał okazji, by to zrobić. Wtuliłam się w niego, bezskutecznie walcząc z nieposłuszną łezką, wymykającą mi się z oka. A obiecywałam sobie, by nie odgrywać scen. Miało obejść się bez szlochania i rozpaczania. Aż zabawne, że wierzyłam we własny sukces.

W końcu odsunęliśmy się nieznacznie od siebie, lecz ziąb i deszcz nie przywróciły nas jeszcze do rzeczywistości. Nawet jakaś oddalona o wiele kilometrów burza, właśnie przypominająca o sobie grzmotem, tego nie zrobiła. Leo dotknął z czułością mojego policzka, będącego wówczas mokrym od deszczu i kilku nieprzezwyciężonych łez.

Westchnął przeciągle, nie odrywając ode mnie smutnego wzroku. Wprost widziałam, jak prosił spojrzeniem, bym nie wyjeżdżała. Ja nie chciałam tego jeszcze bardziej, ale nie mogłam zostać. Miałam wszystko w Irlandii; wszystko poza nim. Nie dałabym rady jednak żyć we Włoszech, tak jak on nie rzuciłby z dnia na dzień swojego wygodnego, uwitego starannie, artystycznego gniazdka, które znał i kochał.

— Jeśli coś jest dla ciebie ważne, daj temu odejść... — zacytował ponuro, chyba nie do końca zgadzając się z tą ideą.

— Przecież... jeszcze kiedyś się zobaczymy — odparłam drżącym głosem. Tylko nie szlochaj, tylko nie płacz. — Prawda?

Uśmiechnął się kompletnie bez wyrazu, jakby on sam również w to nie wierzył. Prawda była prosta, ale bolesna: żadne z nas w to nie wierzyło.

— Nigdy cię nie zapomnę, Leo — dodałam jeszcze po chwili, niezdolna do zamknięcia się ani na moment. Miałam wrażenie, że w tej chwili nagle pojawiło się tyle rzeczy, które chciałabym mu powiedzieć. Tyle rzeczy, które jeszcze chciałam z nim zrobić. Cała drżałam na myśl o tym, jak szybko wszystko to przepadło.

Nie zdawałam sobie jeszcze wtedy sprawy z tego, ile prawdy miała w sobie ta obietnica.

— Ani ja ciebie. — Położył dłoń na moim policzku. — Obiecuję.

Ostatni raz pozwoliliśmy sobie na pocałunek, odgarnąwszy ze swoich twarzy mokre włosy. Przeklęty czas miał stanąć choć na krótką chwilę, na minutę chociaż, ale — jak zawsze — nie zrobił tego.

— Panienka się spręża — zawołał wąsaty kierowca busa. Nawet nie zauważyłam, kiedy podjechał.

Upływ czasu pośpieszał mnie wystarczająco. Nie potrzebowałam losowego człowieka, by robił to samo, tylko w bardziej gburowatej odsłonie. Wszczepiona mi jednak w dzieciństwie grzeczność nakazała zachować tę myśl dla siebie.

— Już idę — odparłam uprzejmie łamiącym się głosem. Wyciągnęłam ręce po Avril, a Leo podał mi ją, złożywszy na jej łebku małego całusa. — Więc... do zobaczenia wkrótce?

Nie odpowiedział, ale pokiwał głową; taka obietnica mi wystarczyła.

Pocieszało mnie nieco, że kotka wracała ze mną. Leonardo bał się brania tegoż obowiązku na siebie, zaznaczając trudności wiążące się ze studiowaniem, pracą, wyjazdami i wszystkim, co czekało go od września. Linie lotnicze, którymi wracałam do domu, pozwalały na przewóz zwierząt; pozostało mi więc jedynie zakupienie transportera (czego dokonałam w pośpiechu tego samego ranka), a później nadzieja, że Avril nie zestresuje się podróżą. I że rodzice nie wydziedziczą mnie, wyrzuciwszy mnie z domu wraz z futrzastym dzieckiem przywiezionym z południa Europy.

W ten sposób przynajmniej jakaś część Cesenatico i Wenecji wróciłaby ze mną do domu. Nie ta, jakiej chciałabym najbardziej; ale może wystarczająca.

Odwróciłam się i wsiadłam do busa, nie chcąc rozgniewać warkliwego przewoźnika. Wciągnęłam za sobą walizkę, zarzekając, że poradzę sobie sama, a później usiadłam przy oknie, ostatni raz spoglądając na machających rękami znajomych, posyłającą mi całusa w powietrzu Elvirę i marznącego na deszczu Leo. Czułam się, jakby mój mózg formował właśnie jedno z tych wspomnień, które zostają do końca życia. Scenę, jaką będzie odtwarzał mi przed oczami w kółko i w kółko, zawsze gdy będzie mi źle, zawsze gdy nie będę mogła zasnąć. Każdej północy, w ciemności dosłownej i metaforycznej.

Przytuliłam do siebie zdezorientowaną Avril, uspokajając głaskaniem zarówno ją, jak i siebie. Oparłam mokrą głowę o szybę, nie odrywając wzroku od przemoczonego Leonarda, nawet gdy usłyszałam odgłos odpalanego silnika i wszystko, co miałam w brzuchu, w wyniku tego dźwięku zrobiło fikołka.

I odjechałam. Nadal nienawidząc pożegnań.

Może jednak nasz związek wcale nie był melodramatem? Gdyby był to film romantyczny, może i mój — były już — chłopak rzuciłby się w pogoń za autobusem, postawiłby się zwyczajom i temu, co wypadało nam zrobić. Lecz tego dnia nasza relacja i nie tylko ona po raz pierwszy udowodniła mi, że życie to jednak nie perfekcja i nie film. Film by się tak nie skończył; tak podle i ponuro. Patrzyłam w tył przez okno jeszcze kilka razy dla pewności, ale nikt nie biegł. To, co zostawiłam za sobą, zniknęło we mgle.

Przyjeżdżając do Włoch, nigdy nie przypuszczałabym, że dzień wyjazdu będzie wyglądał właśnie tak, jak dziś. Liczyłam jedynie na wytchnienie, inspirację i zobaczenie miejsc, które wybrało za mnie moje zamiłowanie do klimatu śródziemnomorskiego i wiekowych budowli. Nie myślałam o znalezieniu kogoś, kogo mogłabym nazwać idealnym dla siebie, ani kiedy pierwszego dnia chciałam jedynie wziąć słońce, ani kiedy wskoczyłam w pubie na scenę, ani nawet podczas spontanicznego pocałunku z Leo, gdy odprowadzał mnie do domu. Nie przyszłoby mi do głowy, że deszcz będzie stanowił oprawę zarówno naszego pierwszego pocałunku, jak i ostatniego. Nie wiedziałam wtedy jeszcze niczego.

Teraz, bogatsza o parę doświadczeń, nadal nie mogłam jednak brylować wiedzą na temat jutra. Byłam już jednak pewna jednej rzeczy.

Może i Leo nie zdążył pokochać mnie, ale ja z pewnością pokochałam jego. Szkoda, że przyznałam to przed sobą za późno, by zdążyć przyznać to również przed nim. Ostatnia okazja przepadła na zawsze.

Poczułam napływającą falę obezwładniającego, paraliżującego smutku, nie wątpiąc w to, że zapewne miała mi towarzyszyć przez następne godziny, jeśli nie dni czy tygodnie. Moje myśli przypominały kłębek wełny, w którym nie sposób było pokazać koniec czy początek. Postanowiłam przelać te rozterki na papier i pięciolinię, by wraz z pierwszym słowem odnaleźć krawędź włóczki, a później rozwijać ją spokojnie, małymi kroczkami dochodząc do drugiego końca. Liczyłam, że to mi pomoże.

Wyjęłam więc wysłużony notatnik, ulubione pióro i tabliczkę czekolady, którą ciocia Elvira wpakowała mi do plecaka na podróż, nie mając wątpliwości co do tego, jak przydatna się okaże. Nie myliła się.

Przez kilka minut myślałam intensywnie, stukając stalówką o pożółkły papier. Próbowałam ująć wewnętrzny chaos w słowa, coś zrymować, nawet w najbanalniejszy sposób, ułożyć choć jedną myśl, jednak... nic. Po raz pierwszy w życiu — zupełnie nic.

Nie czułam inspiracji.

Czułam tylko wypaloną pustkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro