10.
SigmaBeggers szybko sprawiłaś, że żałuję, że Cię nominowałam. Gratulacje xD
Tak więc zaczynamy. Wyzwanie OPKO - Opublikuj Pierwszą Kwikogenną Opowieść, czyli trzeba opublikować przynajmniej jedną stronę z Worda swojego najwcześniejszego zachowanego tekstu i opowiedzieć, jakim cudem do tego doszło. Także najpierw krótki kontekst.
Pierwszy tekst napisałam w piątej klasie podstawówki na konkurs, który swoją drogą niechcący wygrałam, choć był z niego niezły gniot. Trzeba było napisać kontynuację jakiejś książki. Padło na "Spotkanie nad morzem". Jury urzekło poruszenie problemu niepełnosprawności i pewnie tylko to xD Tekstu w formie książeczki nigdy nie odzyskałam, więc z oczywistych względów nie mogę go wstawić.
Drugi tekst, który wam wstawię, bo jakimś cudem skojarzyłam, że mam go z drzewem gen. w szafce zamiast na strychu w kartonach, powstał niedługi czas później. Jest to właściwie kilka zdań na fali oglądania serialu "Crusoe", obstawiał więc około 2012-2013 rok. Pamiętam, że nawet sprawdzałam w encyklopedii tą nieszczęsną malarię, ale po cholerę, skoro na kilku zdaniach się skończyło, to nie wiem.
Trzecia próba literacka nastąpiła dopiero w gimnazjum. W drugiej lub trzeciej klasie. Pisałam sobie w zeszycie zamiast notatki na polskim i postał chyba tylko prolog oraz rozdział pierwszy i drugi o Lenie i Neli. Jest to w pewnym sensie pierwowzór Ampelium, którego próba numer cztery jest na moim profilu. Tego tekstu nie jestem w stanie obecnie znaleźć, ale jeśli kiedyś mi się uda, to może zedytuję tą notkę.
Czwarta próba jest tak naprawdę uznawana przeze mnie samą jako pierwsza prawdziwa. Pochodzi z czasów drugiej liceum, bo tak późno pomyślałam o pisaniu trochę bardziej poważnie. No i było to wyzwanie, a "co z tego że jestem na mat-fiz-chemie? Ja nie napiszę historii mojej postaci? Potrzymaj mi piw...", a, nie, bez tego ostatniego zdania. Jest to "Eve", obecnie "Być zwiadowcą" też dostępne na moim profilu. Jako że tamten pierwszy tekst jest za krótki, żeby spełnić kryterium jednej strony, to wstawię też kawałek tego, bo jest następnym, który jeszcze sobie gdzieś istnieje i nie zginął na wieki.
---- (Zachowana oryginalna pisownia) ----
Kiedyś, nie wiem dokładnie kiedy, (skąd ja wiedziałam, że tu powinien być przecinek od wtrącenia? Jak byłam starsza, to tego nie pamiętałam...) pewna rodzina wybrała się w rejs statkiem. Była to zwyczajna rodzina. Złotowłosa i niebieskooka matka nazywała się Joanna, akórat (przekreślone i poprawione na u, czyżbym wiedziała, co to słownik i sprawdziła?) była w ciąży, jej mąż brązowowłosy i zielonooki Andżej (hit tego tekstu) był zawodowym marynarzem. Mieli dwoje dzieci Karola i Emilię. Karol był złotowłosym, zielonookim chłopcem. Miał 14 lat. Jego młodsza siostra Emilia Zofia miała jasne, prawie złote włosy z brązowymi pasemkami (nie potrafię sobie nawet takich wyobrazić) i zielone oczy. Własie skończyła 7 lat. Rejs miał trwać miesiąc i dzieci miały zwiedzić nieznane im kraje. Ale los chciał inaczej. (Ale patetycznie, brawo mała ja)
- Kapitanie! Mamy kolejnych chorych!
- Co? Kolejni chorzy! (No toż przecież powiedział...)
- Tak. Wysoka gorączka i dreszcze.
- To morze być malaria.
- Tylko tego nam brakowało. Na pełnym morzu nie wyleczymy chorych. Gdzie jest najbliższy port?
- 20 mil stąt! (Ale daleko...)
- Dzieci i kobiety pod pokład? (W sensie do tych chorych? Czy z jakiej racji?)
- Rozkaz kapitanie!
Karol usłyszał przez przypadek tą rozmowę. Kolejni chorzy! (Coś bardzo nie umiecie w to uwierzyć...)
------
No. I to jest całkowita całość. Tyle tego tekstu powstało. Tak więc dorzucam początek Eve, choć tu aż tak śmiesznie nie będzie.
------ (Zachowana oryginalna pisownia) --------
Ostatnie promienie zachodzącego słońca przenikały przez liście i pogrążały las w czerwieniach i pomarańczach. Drobna postać przemykała z jednej kryjówki do drugiej dostosowując się do rytmu przyrody. Poruszała się bezszelestnie. Gdyby ktoś teraz na nią spojrzał nie wiedziałby czy czy naprawde kogoś dostrzegł czy tylko mu się wydawało, ale w promieniu kilometra nie było nikogo. Drobna postać doszła do skraju lasu i zdjeła zielony kaptur. Na zewnątrz wydostały się kaskady kruczoczarnych włosów. Eve - bo tak się nazywała - zdjeła zieloną pelerynę i schowała, razem z małym myśliwskim łukiem, w zrobionej przez siebie kryjówce przy drodze. Czternastoletnia dziewczyna pomyślała, że jest już późno i musi przyspieszyć. W lesie całkiem straciła poczucie czasu. Szybkim krokiem ruszyła drogą przez las. Po chwili jej oczom zaczeły ukazywać się pierwsze zabudowania wioski, w której spędziła całe życie.
- Jest już na prawdę późno, jak mogłaś do tego dopuścić. - skarciła się w myślach i biegiem ruszyła w stronę domu. Wpadła do środka niczym burza i odetchnęła z ulgą, ojca jeszcze nie wrócił z pola.
Od kiedy skończyła dziesięć lat podziwiała zwiadowców, ich nagłe pojawianie się i znikanie, tajemniczość i oczywiście doskonałe posługiwanie się łukiem i nożami. Chciałaby kiedyś do nich dołączyć, ale to niestety było niemożliwe. Wszyscy wiedzieli, że nie ma kobiet zwiadowców. Ojciec nie podzielał zamiłowań Eve i starał się je wykorzenić. Stwierdził, że kobiety powinny zajmować się gotowaniem i wychowywaniem dzieci. Jedyna osoba, która ją rozumiała - matka - zmarła gdy miała osiem lat. (Matka oczywiście miała osiem lat. Bo tak wychodzi xD) Dlatego tak starannie ukrywała peleryne z zielonego materiału i łuczek. W tamtym roku potajemnie pracowała w sadzie obok, żeby nazbierać pieniądze na materiał i nie zamierzała teraz stracić swojej ciężkiej pracy.
Z zamyślenia wyrwał ją trzask otwieranych drzwi. Ojciec z jej dwoma starszymi braćmi wrócili z pola. Błyskawicznie wslizgneła się do łóżka i udawała, że śpi. Była w tym dobra. Miała nadzieje, że uniknie pytań, co robiła cały dzień. Po chwili powieki zaczęły jej ciążyć i naprawdę zasnęła
* * *
----
No i myślę, że tyle starczy, bo nie jest już tak śmiesznie jak przy pierwszym tekście. Vearack, nominuję cię! Powodzenia w poszukiwaniu najstarszego tekstu :3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro