Scena 4
Autorstwa: Winter-381, Vivienne_Clairette, Sansiviria, Rafał Wieczewski
Korony drzew prawie całkowicie zakrywały niebo, pogrążając krętą ścieżkę w złowieszczym półmroku. W powietrzu roztaczał się jakiś dziwny, niepokojąco słodkawy zapach, do tego bliżej nieokreślone ciemne plamy co chwilę migotały pomiędzy zaroślami. Napięcie, wzmagane przez rozlegające się raz na jakiś czas trzaski i świsty, było wręcz namacalne.
— Dziękuję, że zgodziłeś się wybrać ze mną — zwróciła się czarodziejka do Hilmara. — Niebezpiecznie jest samotnie przemierzać Las Ciemności.
— Jestem zaskoczony twoimi słowami. Biorąc pod uwagę reakcję, którą miałaś, gdy Miriam to zaproponowała, zgadywałbym, że raczej postarasz się mnie zgubić, niż podziękujesz — mruknął z zastanowieniem. — Widocznie jednak moje towarzystwo nie jest uciążliwe. Aż tak.
— Mam powody do ostrożności — przyznała Esther. — Ale nierozważnie byłoby gardzić pomocą, zwłaszcza w tę ciemną godzinę. Nawet jeśli nie znam motywacji tej pomocy.
— Twoja wiedza w tej sprawie nie ulegnie zmianie. Przypomnisz mi, proszę, po co dokładnie tutaj przyszliśmy? Chciałbym wiedzieć, za czym powinienem się rozglądać.
— Szukamy liści złotej mirry. Miriam nie chciała słyszeć o innej zapłacie. A ja muszę uzupełnić swoje zapasy wężowego ziela. Wypatruj ich tam, gdzie mrok spotyka światło — poinstruowała Esther. — Albo najlepiej zostaw to mnie. Ty miej oko na las i cienie przemykające między drzewami.
— W porządku. To lepsze niż próby zrozumienia tych poetyckich bzdur o mroku i świetle... Jakby coś nas zaatakowało, to przynajmniej nie miałbym poczucia zmarnowanego czasu...
Ciemność skryta pomiędzy liśćmi zafalowała, całkiem jak gdyby usłyszała słowa zwiadowcy i postanowiła zadbać o zapewnienie mu godziwej rozrywki. Zaraz potem coś huknęło, a w powietrze poderwały się drobinki pyłu.
— Kto śmiał wchodzić do Lasu Ciemności? — dało się słyszeć głos spośród drzew.
— Nareszcie robi się ciekawie — odezwał się Hilmar półszeptem. — Jesteś uzbrojona, Esther?
— Pytam jeszcze raz. — Mówiąc to, ciemność ukazała się pod postacią jaguara. — Dlaczego zbeszcześciliście świętość lasu? Jedynie wybrańcy mogą wstępować w jego progi.
— Jestem — odpowiedziała Hilmarowi czarodziejka równie cicho. — Ale tu zwykły oręż może nie wystarczyć.
Odwróciła się w stronę wielkiego zwierzęcia, od razu oceniając swoje szanse w możliwej walce. Nie zapowiadała się zbyt kolorowo, ale magiczne umiejętności mogły dać jej znaczną przewagę. Czymkolwiek nie było atakujące ich stworzenie, nie mogło wiedzieć, z kim się mierzy i do czego zdolni są jego przeciwnicy, mieli więc autentyczną szansę na wyjście z tej sytuacji bez szwanku.
— Mamy takie samo prawo przebywać w tym lesie jak i ty — zwróciła się Esther do nowoprzybyłej istoty. — Odejdź w pokoju, a masz moje słowo, że zrobimy to samo.
— Czy Ty mówisz poważnie? To zmiennokształtny. Jest ewidentnie rozdrażniony. Nie ma szans, że przepuści nas wolno...
— Jako że naruszyliście świętość lasu i duchów tu panujących, dla waszego dobra muszę was zabić — kontynuował jaguar, krążąc wokół bohaterów. — Głupcy! Już wielu przed wami było równie odważnych, co głupich. Tak samo jak wy myśleli, że nie muszą robić sobie nic z moich ostrzeżeń. Wasze kości będą tu bieleć przez dziesiątki lat! — To mówiąc, rzucił się w pędzie na Hilmara.
Na szczęście zwiadowca zdążył przygotować się na atak i wykonał błyskawiczny unik, przetaczając się na bok po mchu. Z niewyobrażalną prędkością naciągnął strzałę na łuk i od razu ją wypuścił, trafiając w miejsce, gdzie jeszcze sekundę temu znajdowała się łapa bestii. Nie oglądając się za siebie odszedł kilka kroków i przykucnął za potężnym pniem drzewa, przyjmując pozycję strzelecką.
W tym samym czasie Esther wyjęła z przypiętej do uda klamry wąski sztylet z czerwonym klejnotem przymocowanym do rękojeści. Podniosła go wysoko, nakierowując na jeden z nielicznych promieni słońca, któremu udało się przedostać do Lasu Ciemności. Klejnot od razu rozbłysł intensywnym światłem, a z jego wnętrza buchnął gryzący dym. Czarodziejka zamachnęła się i rzuciła, szepcząc kilka zaklęć dla lepszego efektu.
Jaguar ryknął przeraźliwie, próbując uciec od magicznych oparów i lecących ku niemu w niezmiennym tempie strzał zwiadowcy. Widząc, że nie ma zbyt wielkich szans na przetrwanie, zawył raz jeszcze. Coś huknęło i w jego miejsce pojawił się niewielki ptak, który natychmiast skrył się wśród wysokich gałęzi.
Nagle zapadła cisza, ale nie potrwała długo, bowiem już po chwili ptaszek zapikował w dół, przemienił się z powrotem w jaguara i skoczył na zwiadowcę, brutalnie szarpiąc jego ramię.
— Auć! Co za wstrętna bestia! Użarła mnie, Esther! Boli, jakby miała mi zaraz odpaść ręka — jęczał wściekle Hilmar.
Nie mając wyboru, czarodziejka wyjęła z woreczka wybuchową mieszankę ziół, jedną z silniejszych, jakie miała przy sobie. Krzyknęła kilka niezrozumiałych słów i wyrzuciła je w powietrze, wykonując jednocześnie skomplikowane gesty rękoma. Z jej palców rozeszły się świetliste promienie, które szybko uderzyły w grzbiet jaguara. Zmiennokształtny zatrzymał się w połowie ruchu, po czym jego ciało zwiotczało i przybrało swoją ludzką formę.
— Jeszcze pożałujecie tej decyzji. Pr-próbowałem was ostrzec — wyjękiwał. — Każdy, kto zakłóci spokój dusz władających lasem... — z jego ust zaczęła spływać strużka krwi — ...tego spotka klątwa i... — splunął po raz kolejny, brudząc porwaną koszulę — ...i długie, bolesne cierpienie.
Chwilę później zawył przeciągle i wydał swoje ostatnie tchnienie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro