Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XI

Karl obudził się z krzykiem. Mimo ciemności wiedział, że jest sam. Podniósł się do siadu, po czym powiedział drżącym głosem:

- SapNap? - spytał w ciemność, ale nie dostał odpowiedzi. - Halo? - powtórzył głośniej, ale znowu odpowiedziała mu cisza.

Wstał, sięgając po swoją torbę, po czym odchylił materiał, rozglądając się wokół. Nie widział dalej niż na parę metrów, ale wyszedł z namiotu. Było tak cicho, że słyszał swój oddech i przyspieszone bicie serca.
Zacisnął palce na pasku torby.

"Dasz radę. To tylko ciemny las, w którym jesteś całkiem sam. Nie ma czego się bać", pomyślał, starając podnieść się na duchu.

Zawahał się, ale ruszył przed siebie. Z jednej strony mógł zaczekać na SapNapa w namiocie, ale z drugiej czuł, że jego towarzysz jest w dużym niebezpieczeństwie.

Szedł lasem, nawołując przyjaciela, ale nikt nie odpowiadał. Od ciągłego krzyczenia rozbolało go gardło, ale nie przestawał.

- SapNap!... - wycharczał, opierając się o drzewo. Czuł, jak uchodzą z niego siły. To był koniec.

KONIEC

(Nie, no żartuję. Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie :D)

Coraz bardziej osuwając się na ziemię, a mniej opierając usiadł pod drzewem. Łzy cisnęły mu się do oczu. Rozpłakał się jak dziecko. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszystkich zawiódł. Łza spłynęła mu po policzku, spadając na jego bluzę.

- Przepraszam - szepnął sam do siebie. Schował głowę w ramiona.

Przecież nie masz za co, idioto, usłyszał nagle głos. Rozejrzał się, szukając jego źródła, ale nic nie zobaczył (głównie ze względu na to, że było ciemno jak w dupie murzyna, ale to nieważne).

- Halo? - w jego serce wstąpiła nowa nadzieja, siła, jakby dostał zastrzyk energii. - Jest tu kto? - zawołał w ciemność.

Nie. Znaczy tak. Znaczy, zależy czy fizycznie, czy duchem.

- Co kurwa? - Karl niemal się roześmiał. Ta sytuacja była wręcz absurdalna.

No, fizycznie jesteś tutaj sam... Przynajmniej na razie. Mnie tu teoretycznie nie ma. Nie istnieję.

- Czyli gadam sam do siebie? Zwariowałem? Super - prychnął, ale miał ochotę się uśmiechać, sam nie wiedział czemu.

Dość. Ja tutaj chcę ci pomóc, a ty takie coś odstawiasz... Dobra, nieważne. Na czym to ja skończyłem?

- Nie mam pojęcia! Może lepiej wyjaśnij mi, kim jesteś?

Zapadło milczenie. Cisza była wręcz namacalna.

- Halo? - spytał, a gdy znowu nie dostał odpowiedzi, już był niemal pewien, że ma urojenia. Jednak zaraz Głos powrócił.

Ciężko powiedzieć. Teoretycznie nie mogę ci powiedzieć. Ale tak naprawdę sam wiesz, kim jestem. Już niedługo zrozumiesz.

- Wiele mi to mówi - mruknął pod nosem.

Zamknij się. Zrozumiesz w swoim czasie. Wtedy też zdasz sobie sprawę, kim jesteś.

- Ale ja doskonale wiem, kim jestem. Przynajmniej w środku - dotknął swojej piersi, robiąc dramatyczną pauzę. - Jestem... Wróżką.

Miał zamiar tylko zirytować Głos, ale tamten zaśmiał się niepewnie.

Wiesz, poniekąd masz rację... Ale mówi się o was Progenies Caeli. Ale skoro wiesz, kim jesteś, to tak właściwie chuja tu robię.

- Ej! Chwila, nie zostawiaj mnie! Co to znaczy? Jaki Projeleń Cali? - krzyknął, zrywając się na równe nogi. Ale odpowiedzi tym razem nie dostał, mimo czekania i błagania. Spróbował ostatni raz. - Halo? Wróć!

I mimo że odpowiedziała mu cisza, dostrzegł za sobą lekki blask. Odwrócił się szybko, dzięki czemu zdążył zobaczyć jasnoniebieską kulę światła, która zaczęła uciekać, gdy tylko na nią spojrzał.

Rzucił się za nią w pościg, biegnąc, jakby znowu gonił go Skorpionorożec, co w sumie było całkiem możliwe.
Nagle kula zgasła, a wszystko spowiła ciemność... Przynajmniej tak myślał na początku Karl. Zaraz jednak dostrzegł na ziemi jakieś wzory. Z każdą sekundą lśniły coraz bardziej, aż Karl w końcu był w stanie zobaczyć, gdzie się znajduje.

Stał na środku polany, na której w równych odstępach znajdowały się wielkie kamienie. To na nich były wymalowane faliste wzory, które były źródłem światła. Im bardziej się im przyglądał, tym więcej rzeczy widział.

Zrobił krok do przodu, a pod jego butem rozbłysło fioletowe światło.
Ruszył przed siebie, zagłębiając się w to dziwne miejsce. Z każdym krokiem czuł się coraz silniejszy, ale i bardziej obco. Jakby to ciało nie było jego. W końcu dotarł do końca łąki, a przynajmniej tak myślał, bo widok zasłaniała mu wielka, czarna ściana.
Na niej było mnie wzorów niż pozostałych kamieniach, ale za to były bardziej dokładne, ewidentnie starsze i dawały więcej światła.

Dotknął ręką gładkiej powierzchni, a spod jego palców wystrzeliła lśniąca smuga. Ruszył za nią, kierując się w lewo.

Kiedy poczuł, że ściana się kończy, spojrzał przed siebie. Gdy zobaczył, co ma przed sobą, miał ochotę się rozpłakać.

Przed nim było niewielkie jeziorko. Woda była krystalicznie czysta, więc było widać kamienie pokryte niebieskimi wzorami na dnie. Rośliny były tak piękne, że wydało się aż niemożliwe, by to natura je stworzyła.
A na jednym z kamieni, które znajdowały się na brzegu, siedziała przygarbiona, samotna postać.
Wpatrywała się bez celu w wodę. A tą postacią był...

- SapNap! - ucieszył się Karl, podbiegając do niego. Przytulił go od tyłu, ale szatyn nie zareagował.
Karl przyjrzał mu się dokładniej. Oczy miał puste, twarz nie wyrażała żadnych emocji.

- SapNap? - dotknął jego ramienia. Znowu brak reakcji.

Zaczął panikować, ale zaraz się uspokoił. W tej chwili nie mógł sobie na to pozwolić. Wziął głęboki oddech.

- SapNap, rusz się. To nie pora na takie coś. Wstawaj. - Zapchnął go z kamienia, a tamten wydał z siebie jakiś dźwięk.

Przytrzymał go w pozycji siedzącej, ponownie patrząc mu w oczy. Brakowało im blasku, a wydawało się, jakby był w stanie zobaczyć w nich historię.

Nagle odleciał. Ciało zostało tam, gdzie było, ale czuł, że dusza odlatuje. Zamknął oczy.

Stał po środku dziedzińca wioski. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale było ciepło. Nigdzie jednak nie widział mieszkańców, co trochę go zaniepokoiło. Rozejrzał się dookoła. Wtedy dostrzegł, że z miejsca, gdzie odbywało się święto Spermoryżu, wylatywały promienie światła. Rzucił się w tamtą stronę, ale nie spodziewał się, że dosłownie poleci. Przeleciał przez ścianę, a gdy wpadł do środka, zobaczył to, co poprzednio: wielki kamienny okrąg i tańczących Liberosów.

Wszyscy zbierali się jednak wokół jednej osoby: koleś miał czarny miecz przypięty do pasa, a w dłoni złotą laskę. Miał czarne włosy i opaloną cerę. A obok niego szedł... SapNap. Mały SapNap mający najwyżej 10 lat. Wyglądał na zagubionego, ale starał się tego nie okazywać, co nie najlepiej mu wychodziło.

- To jestem ja - usłyszał nagle obok siebie głos SapNapa. Wyglądał normalnie, ale był przeźroczysty i jakby wyblakły. Karl pewnie też tak wyglądał. - A to mój tata - wskazał na faceta w berłem.

- Jesteście do siebie podobni... Gdzie on jest?

SapNap spochmurniał.

- Byliśmy podobni. A gdzie on jest? - zamyślił się. - Niektórzy mówią, że wśród gwiazd. Inni, że odrodził się jako ktoś inny. Ale ja myślę, że on wybrał jednak odpoczynek u Śmierci - powiedział spokojnie, ale głos mu się załamał.

Karl spojrzał na niego przestraszony.

- Kurczę, przepraszam... Ja nie... Nie miałem pojęcia...
- Luzik. Nie mogłeś wiedzieć - machnął ręką.

- Jeśli mogę wiedzieć... Co się stało? - spytał ostrożnie, bojąc się reakcji szatyna.

Tamten uśmiechnął się lekko.

- Patrz - powiedział, a czas przyspieszył.

Teraz była późna noc, zaczęła się główna część uroczystości. Ojciec SapNapa stał na balkonie, przemawiając do pozostałych. Mały SapNap razem z innymi dzieciakami stał tuż obok ogniska, niezbyt przejmując się tym, co mówi jego ojciec, ale razem z innymi patrzył oczarowany, jak niezwykłe płomienie wznoszą się w niebo, coraz wyżej i wyżej.

- Ja też tak potrafię! - krzyknął radośnie. Wszyscy na niego spojrzeli, a po twarzy jego ojca przeszedł cień niepokoju.

- Nick, nie... - powiedział.

Karl nie miał czasu zastanawiać się nad tym, dlaczego ojciec nazwał go Nickiem ani tym, że po policzkach duchowego SapNapa spłynęła łza.
Mały SapNap wzniósł ręce w górę, z których wystrzeliły płomienie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie kolor ognia.

Był niebieski.

Wszystkich zamurowało, a SapNap stworzył nad swoją głową ognistą kulę.

- Nick, przestań - powiedział jego ojciec, schodząc z balkonu.
Jego syn spojrzał w jego kierunku i się uśmiechnął.

- Spokojnie, tato. Mam kontrolę. Znam swoje ograniczenia - opuścił jednak ręce, a kula zaczęła maleć.

Przynajmniej tak to wyglądało na początku. Ogień zbił się razem, tworząc bombę, która miała zaraz wybuchnąć. Mały SapNap zacisnął ręce, starając się ją zniszczyć, ale tylko pogorszył sytuację. Panika na jego twarzy mówiła, że tym razem jednak nie miał władzy nad ogniem.

- CHOWAĆ SIĘ! WSZYSCY, CHOWAĆ SIĘ! - ryknął jego ojciec, a wszyscy się skupili. Wszyscy z wyjątkiem SapNapa, który stał przerażony, patrząc na swoje dzieło, które miało zaraz zniszczyć wszystko. - Nick!

SapNap odwrócił się w stronę ojca i pobiegł do niego. Musiał zdążyć. Sekundy nagle zaczęły zwalniać. Kiedy już miał skoczyć, by przewrócić tatę na ziemię, bomba wybuchła, pochłaniając jego i ojca w ogniu. Wszystko spowiły płomienie, a ostatnim, co Karl usłyszał, był rozpaczliwy krzyk małego SapNapa:

- TATO!!!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro