• wedding dresses and wizards •
Steve wsiadł do windy z naręczem dokumentów do uporządkowania po tygodniach zaniedbywania papierowych obowiązków. Gdzieś między tymi aktami znajdowały się też papiery związane z odrestaurowywaniem obrazów w St Mary Abbots, których nie miał czasu zabrać do domu. Teraz miał aż zanadto wolnego na wszystkie nużące obowiązki życia codziennego.
Przywitał się grzecznie z dwiema wsiadającymi do elewatora agentkami, odwracając wzrok, gdy skupiły na nim swoją uwagę na zbyt długo. Udał, że czyta coś niezwykle interesującego, zawzięcie ignorując rumieniące się panie. Pracownice Naukowych Rezerw Strategicznych szepnęły coś między sobą, a on z ulgą powitał swoje piętro, pospiesznie się żegnając z pasażerkami.
Elizabeth powitała go na korytarzu z ciepłym uśmiechem na różowych ustach oraz mocnym uściskiem, po czym odebrała od mężczyzny dokumenty. Chyba przyzwyczaiła się już do swojej roli w sztabie kryzysowym, ponieważ nie wyglądała na bardzo zestresowaną. Same spotkania odbywały się też coraz rzadziej, jako że Adeline van Doren osobiście odpowiedziała na pytanie brytyjskiego rządu, poręczając za poprawne zachowanie Lokiego.
– To nic takiego... I tak idę do twojego gabinetu – stwierdziła wesoło. – Jeśli spotkasz Sophie, przypomnij jej, żeby się pospieszyła, bo mamy umówioną wizytę u projektantki sukien ślubnych.
Rogers od razu udał się w stronę sal treningowych, gdzie o tej porze zazwyczaj można było znaleźć agentkę Clark. Wszedł po schodach na antresolę, z której rozpościerał się szeroki widok na wyłożoną matami podłogę oraz sprzęty treningowe. Kilkunastu adeptów właśnie kończyło dwugodzinne zajęcia ruchowe, ustawiając się w szeregu przed lekarką wyglądającą dużo drobniej, niż większość młodzików.
– Wszyscy jesteście do bani – powiedziała głosem pełnym zawodu. – Ruszacie się jak muchy w smole, a kulawy koń mojego ojca miał więcej werwy od was wszystkich razem wziętych... Jeśli ktokolwiek w tym budynku powie mi, że jesteście przyszłością tego kraju, to publicznie go wyśmieję.
Blondyn nie mógł powstrzymać się przed rozbawionym parsknięciem, które zwróciło uwagę, a kilka osób odważyło się odwrócić głowę na moment, żeby zobaczyć, kto się z nich naśmiewa. Steve odchrząknął cicho, udając zainteresowanie fakturą podłogi. Sophie wydała kilka poleceń, profesjonalnie żegnając się ze swoimi uczniami.
– Nikt ci nie mówił, że to nieładnie podsłuchiwać? – powiedziała, uśmiechając się wesoło do narzeczonego, który zszedł z antresoli.
– To była wyłącznie zawodowa obserwacja – stwierdził, w ostatniej chwili powstrzymując się przed przytuleniem kobiety. Charles postawił im jasne warunki, a ostatnio o mały włos oboje nie wylecieli z pracy, kiedy trochę poniosło ich w gabinecie Rogersa. – Jeśli mogę dać ci radę, to popracuj nad ułożeniem stóp.
– I to mówi facet, któremu notorycznie plączą się nogi? – zachichotała rozbawiona, kręcąc głową. – Mogłabym tak cię załatwić, że nawet Bucky by cię nie poznał.
Blondyn nie odpowiedział, w żartach atakując ukochaną znienacka. Sophie odskoczyła na bok, natychmiast blokując rękę Steve'a. Uniosła nogę, by wytrącić mężczyznę z równowagi, ale on okazał się równie szybki i złapał ją za łydkę. Wykręciła się po kilku sekundach wskakując narzeczonemu na plecy, by następnie unieruchomić jego głowę oraz dominującą rękę. W ciągu dwóch godzin treningu nie czuła się tak zmęczona, jak po kilkunastu minutach zapasów z Rogersem. Nie dała jednak po sobie poznać słabości.
– Mówiłam, że cię pokonam – szepnęła blondynowi do ucha.
Ten jednak nie poddał się tak łatwo i przerzucił kobietę przez ramię, przyciskając ją swoim ciałem do maty. Znał jej chwyty na pamięć, nawet gdyby zaatakowała go znienacka, zdołałby się obronić. Choć jej technika była świetnie opracowana oraz doskonale wyćwiczona, wciąż miała słabe punkty, podobnie jak styl walki Bucky'ego.
– A ja mówiłem, żebyś popracowała nad stopami – odparł, nachylając się w stronę kobiety.
– Nie całuj mnie! – Zatkała usta Steve'a dłonią. – Agenta HYDRY też byś próbował pocałować?
– Ty mnie pocałowałaś u Kellera – przypomniał Rogers, siadając na podłodze obok ukochanej. Clark z trudem podniosła się do wyprostowanej pozycji, krzyżując nogi z cichym sapnięciem. Coraz częściej męczyła się przy dłuższym wysiłku, co dopiero niedawno przykuło jej uwagę.
– To było posunięcie strategiczne – stwierdziła ze śmiechem. Tamte wydarzenia wydawały się odległe o lata świetlne, jakby pozostały w poprzednim życiu. Poniekąd było w tym trochę prawdy, bo oboje zaczęli zupełnie nowy etap, wszystko, co złe, zostawiając za sobą.
Sophie oparła głowę o ramię Steve'a, wpatrując się w Westminster rozciągający się za oknem. Grudniowa pogoda dawała się we znaki wszystkim mieszkańcom Londynu, choć byli przyzwyczajeni do częstych deszczów. Mężczyzna ucałował partnerkę w czubek głowy, obejmując ją w talii.
– Miałem ci przypomnieć, że idziecie z Liz do projektantki – odezwał się blondyn. – Mogę liczyć na jakąś relację?
– Zapomnij. – Lekarka parsknęła śmiechem. – Oglądanie sukni ślubnej przez pana młodego przed ślubem przynosi pecha. Osobiście nie wierzę w zabobony, ale lepiej dmuchać na zimne. Co będziesz porabiał?
– Obiecuję, że będę się sumiennie nudził – Rogers uśmiechnął się zawadiacko. Po wypadku, który go spotkał miesiąc wcześniej przysiągł Sophie, że będzie bardziej na siebie uważał, a Charles ustąpił wreszcie pod naciskiem agentki i odsunął go od wszystkich bieżących misji. – Widzimy się wieczorem, ugotuję coś na obiad.
– Błagam, tylko nie spal mi kuchni. – Clark podniosła się, łapiąc przez moment równowagę z powodu zawrotów głowy. – I nie odgrzewaj jedzenia z puszki. Jest okropne i niezdrowe.
Mężczyzna odprowadził kobietę do drzwi szatni, a następnie sam wrócił do swoich obowiązków, które niestety wcale się nie zmniejszyły, nawet po oddaniu kilku spraw na rzecz Elizabeth i Alistaira. Brązowowłosa agentka wpadła jeszcze na moment przed wyjściem z budynku, by przynieść mu kawę oraz pożegnalnego całusa, dzięki któremu magicznie miał zyskać zapał do pracy.
Lekarka spotkała się z przyjaciółką na parkingu pod budynkiem, a wyjątkowo dumna z siebie Liz wręcz tryskała energią, w przeciwieństwie do Sophie, która miała ochotę uciąć sobie małą drzemkę.
– Gotowa? – Blondynka trąciła Clark łokciem, gdy zmierzały w stronę grafitowego błyszczącego nowością Audi A6.
– Nie bardzo – mruknęła kobieta, uciekając wzrokiem w stronę Tamizy. Na samą myśl, że jakaś obca osoba miałaby komentować jej figurę, żołądek wiązał się w supeł.
Całą drogę do salonu sukien ślubnych agentka pragnęła wręcz, by jej telefon rozdzwonił się z nagłą i pilną sprawą tak, żeby mogła jakoś wykręcić się z wybierania tej jednej jedynej sukienki. Czekała na ten dzień, jak na szpilkach, z podekscytowania ledwie mrużąc oczy w nocy, a w szafie schowane miała dziesiątki gazet, które przeglądały z James w wolnym czasie. Jednak, gdy ten dzień wreszcie przyszedł, jakoś nagle entuzjazm wyparował zastąpiony stresem.
– Naprawdę ciężko się do niej dostać, więc proszę, nie zmarnuj naszej jedynej szansy. – Elizabeth rzuciła przyjaciółce wymowne spojrzenie, gdy ta parkowała pod eleganckim atelier w Belgravii.
Sophie westchnęła głęboko, wdychając wilgotne londyńskie powietrze pełne smogu i spalin, i pchnęła śnieżnobiałe drzwi, zagłębiając się w świat jedwabiów, satyn, koronek oraz wszędobylskiej bieli pomieszanej ze wszelkimi kolorami do niej zbliżonymi. Prawniczka szła tuż za nią, z lekko otwartymi ustami oglądając gotowe projekty na manekinach. Długi korytarz zdobiły setki szkiców oraz zdjęć kreacji.
Przywitane przez nieco zahukaną oraz zmieszaną młodą recepcjonistkę panie zostały zaprowadzone do serca pracowni. Blondynka usiadła w miękkim, kremowym fotelu podziwiając elegancki i trochę typowo brytyjski wystrój. Clark zaś wydeptywała kilometry na zadbanym mięsistym dywanie, co jakiś czas interesując się bibelotem stojącym na komodzie lub obrazem wiszącym na ścianie.
– Widzę, że nieznane jej jest pojęcie punktualność – stwierdziła brązowowłosa. – Czekamy już dwadzieścia minut. Skąd ją w ogóle wytrzasnęłaś?
– Moja klientka mi ją poleciła, córka arcybiskupa Canterbury – wyjaśniła towarzyszka. Zanim Sophie zdążyła wyrazić swoje zaskoczenie faktem o ślubie dziewczyny znanej jedynie ze słyszenia, przeszklone dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się na oścież, a zza nich do salonu wkroczyła niska, siwowłosa kobieta.
Była chuda, a fiołkowy pudełkowy żakiet wisiał na niej sztywno okalając kościste nadgarstki. Brązowymi oczami ozdobionymi wachlarzem rzęs omiotła spojrzenie, zatrzymując się na dłużej na Elizabeth. Srebrne, naznaczone starością włosy spięte miała w elegancki kok uwieńczony drogą spinką. Kobiety podążyły za projektantką, wymieniając się za jej plecami zaskoczonymi spojrzeniami, jako że obie oczekiwały kogoś zgoła innego.
Pani Graham poleciła James stanąć na podeście, jednak prawniczka szybko wyjaśniła pomyłkę, wypychając na przód doktor Clark. Zawiedziona projektantka zmierzyła lekarkę, mamrocząc pod nosem wymiary, które skrupulatnie zapisywała jej asystentka. Po kilku minutach stania jak posąg Sophie dostała pozwolenie na krótki odpoczynek przed mierzeniem pierwszych fasonów.
– Macie już piosenkę? – zapytała Elizabeth, wyjmując przy okazji swój notatnik pełen zakładek oraz kolorowych znaczników. – Rozmawiałam parę dni temu ze Stevem i mówił, że chcecie coś wolnego.
– Tak, zdecydowanie – odparła Clark z pomocą młodej kobiety wciskając się w ciasny gorset pierwszego kroju. – Nie umiemy tak dobrze tańczyć, żeby szaleć na parkiecie.
Blondynka zapisała kilka pozycji na liście, bawiąc się w zamyśleniu ołówkiem. Miała jeszcze mnóstwo rzeczy do załatwienia, a zostało raptem pięć miesięcy. Najważniejsze, że Alistairowi, dzięki tajemniczym znajomościom oczywiście, udało się załatwić wymarzone przez Sophie miejsce na organizację wesela. Rogers obiecał, iż osobiście zajmie się zaproszeniami, więc to także miała z głowy. Po cichu liczyła na szybkie podjęcie decyzji przez przyjaciółkę w sprawie sukni, która obecnie stanowiła największy kłopot.
– Masz jakieś własne propozycje? Steve zdecydowanie nie chce Elvisa Presley'a Can't help falling in love, a Ali poleca coś Aerosmith lub Bryana Adamsa. – Prawniczka zwróciła się do lekarki mierzącej czwartą już formę do sukni. Wszystkie poprzednie zostały kategorycznie odrzucone przez panią Graham.
– Pozwól, Liz, że w kwestii muzyki zdam się całkowicie na ciebie – westchnęła Sophie, schodząc z podestu z kilkoma warstwami tiulu oraz krochmalonej bawełny na sobie. Projektantka pobrała jeszcze kilka dodatkowych wymiarów, próbując wmówić Elizabeth, że ta zaniżyła przysłane przez siebie pomiary o co najmniej centymetr.
– W tej chwili przychodzi mi do głowy tylko Turning page od Sleeping at Last – zastanowiła się kobieta. – Ten krój chyba pasuje ci najbardziej.
Clark obejrzała się w lustrze z każdej strony, z surową miną oceniając własną figurę umieszczoną w ciasnej formie niczym porcelanowa lalka w kilogramach muślinu oraz koronek. Podobał jej się tren, bo od zawsze po cichu marzyła o długiej sukni i welonie do ziemi. Oczywiście to był tylko fason, na którym miały znaleźć się jeszcze ozdoby, jakie powinna uzgodnić z panią Graham. Jednak już w samej bieli czuła się wyjątkowo. Za pięć miesięcy założy swoją prawdziwą, bajkową kreację i przez jeden dzień będzie lśnić tak jak nigdy przedtem.
– Podobają mi się te wszystkie fatałaszki, ale ich mierzenie już nie – stwierdziła lekarka, gdy opuszczały pracownię. Po całym dniu poza domem była wykończona do granic możliwości. – Chyba starość mnie dogoniła, bo o niczym tak nie marzę, jak o powrocie do domu. Podwieźć cię gdzieś?
– Właściwie to nie, bo byłam umówiona z Alistairem na sushi w pobliżu – odparła panna James, odbierając w międzyczasie połączenie od Scotta. – Tak, już skończyłyśmy. Przejdę się na miejsce, możesz tam na mnie poczekać.
– Och, w takim razie bawcie się dobrze. – Brązowowłosa uśmiechnęła się ciepło i mocno uścisnęła przyjaciółkę na pożegnanie. – Widzimy się jutro w pracy.
Kobiety rozstały się i rozeszły w dwie przeciwne strony. Lekarka wsiadła do samochodu, odnajdując na dnie papierowego kubka resztki porannej kawy. Czekała ją długa przeprawa przez ścisłe centrum, które o tej porze było niemalże nieprzejezdne i przez dłuższy moment rozważała pomysł zostawienia auta tam, gdzie stało, na rzecz powrotu do domu metrem. Odpaliła Audi, żaląc się pod nosem na nieustanne korki w mieście, jakim sama nieraz się przyczyniała, pakując się w najbardziej zatłoczone miejsca.
Deszcz zacinał coraz mocniej, więc musiała sporo zwolnić, żeby w ogóle cokolwiek zobaczyć na jezdni. Kilkukrotnie zatrąbiła na kierowców przed sobą, próbując trochę pospieszyć ruch, jednak nic nie działało na coraz większe kolejki na skrzyżowaniach wraz z utrudniającymi przejazd niecierpliwymi pieszymi.
– Możesz kierować się do Greenwich? Będę potrzebował twojej pomocy. – Znajomy głos rozległ się we wnętrzu auta, a spanikowana lekarka gwałtownie skręciła w mniej zatłoczoną uliczkę, o mały włos nie powodując poważnej stłuczki. Nawet nie była pewna czy w ogóle uniknęła samochodu pędzącego wprost na nią.
– Jak się tu znalazłeś? – zapytała drżącym głosem, obawiając się odwrócić głowę czy też mrugnąć okiem. Na siedzeniu pasażera tkwił niewzruszony Stephen Strange, w dziwnym stroju scenicznego iluzjonisty. Sophie mogła przysiąc, że mimo braku jakiegokolwiek przeciągu we wnętrzu, jego czerwona peleryna poruszała się. – I co to za strój?
– Zadajesz najmniej istotne pytania, Clark. Możemy już jechać? Jestem tu tylko na moment... – Zniecierpliwiony mężczyzna wykonał gest rękoma, a tuż przed maską Audi rozbłysło złote światło obracające się jak kołowrotek. Kobieta nawet nie wcisnęła gazu, a samochód sam z siebie ruszył do przodu wprost na świetlny wieniec, z którego sypały się iskry.
Clark zamknęła oczy, mocno zaciskając ręce na kierownicy nagle odmawiającej jej posłuszeństwa. Oślepiający błysk światła na moment rozszedł się w środku auta, a następnie zniknął gdzieś w przestrzeni bagażnika. Lekarka rozejrzała się z otwartymi ustami dookoła siebie. Jej samochód stał właśnie na parkingu, gdzieś w centrum Greenwich, które poznawała po architekturze. Silnik nie chodził, a światła same się wyłączyły, zupełnie tak, jakby stała tutaj już dłuższy czas. Stephen wyszedł na zewnątrz i stanął między pojazdami, czekając aż agentka wygramoli się ze swojego siedzenia.
– Co to? – Nie była pewna czy ma halucynacje, ale budynek, który jeszcze przed chwilą stał dumnie na rogu ulic, teraz był ruiną.
– Londyńskie sanctum sanctorum – odparł Strange, prowadząc kobietę do równie zniszczonego wnętrza kamienicy. – Uległo destrukcji jakiś czas temu i próbuję je odbudować. Potrzebuję do tego artefaktów, które zostały z niego skradzione. Jeśli nadal są w naszym wymiarze, będziesz mogła zobaczyć je za pomocą swojego daru, dlatego potrzebuję twojej pomocy.
Uznała tę całą farsę za mało śmieszny żart losu. Bo niestety nie mógł to być żart Strange'a, ponieważ, jak zapamiętała, miał wyjątkowo ubogie poczucie humoru. W życiu nie przebrałby się za magika i nie paradował tak po mieście w środku dnia. Poza tym nie widziała innego wytłumaczenia na to, jak w sekundę pokonała dystans z Belgravii do Greenwich podczas największego tłoku na ulicach.
Kucnęła więc przy drewnianej podłodze, której deski popękały w skutek mocnego uderzenia i położyła drżącą dłoń na zakurzonej powierzchni. Spięła się, gdy kolejne obrazy pojawiały się w jej głowie, kolejne sceny, głosy obcych ludzi, różne języki. Mówiła Strange'owi o wszystkim, co widziała, a on dopytywał ją o szczegóły, więc szukała dalej między wydarzeniami z całej historii sanctum, sięgającej ponad tysiąca lat wstecz. Dawno nie eksploatowała swoich umiejętności w ten sposób, więc po trzydziestu minutach upadła ciężko na podłogę, opierając się na wyprostowanych rękach. Oddychała szybko i nierównomiernie, czując jak kołuje jej się w głowie od nadmiaru wydarzeń. Stephen pomógł jej się podnieść po chwili patrzenia na bezradną kobietę.
– Jestem twoim dłużnikiem – stwierdził Strange, gdy wracali w stronę auta. Byli już po kawie i ciastku z pobliskiej kafejki, ponieważ Sophie domagała się szczegółowych wyjaśnień, które dostała w dużym skrócie.
– W zasadzie to mam jedną prośbę... Mógłbyś pokazać mi moment z życia moich rodziców? W tym swoim śmiesznym, czwartym wymiarze – poprosiła, wkładając skostniałe od zimna dłonie do płaszcza. Miała poważne wątpliwości, czy aby na pewno prosi się o dobrą rzecz, ale wiedziała, że ta kwestia nie da jej spokoju, dopóki nie ujrzy prawdy na własne oczy. Mężczyzna wyjątkowo chętnie spełnił prośbę, popychając kobietę lekko do przodu, wprost w snop światła. – To był żart, prawda? – zaśmiała się nerwowo, wracając po zaledwie kilku sekundach.
– Dwie godziny temu znikąd pojawiłem się w twoim samochodzie i otworzyłem ci portal do dzielnicy oddalonej o kilkanaście kilometrów. – Stephen uniósł brwi w geście głębokiego zaskoczenia. – Czego jeszcze potrzebujesz, żeby uwierzyć w istnienie magii, choćby nie wiadomo jak absurdalny był ten fakt?
– Dobrze ujęte, to wszystko jest po prostu absurdalne – odpowiedziała podniesionym głosem, tracąc kontrolę nad własnymi emocjami. Nie sądziła, że fizyczne zobaczenie rodziców będzie kiedykolwiek możliwe i choć oni jej nie widzieli, już sama idea dzielenia z nimi powietrza wstrząsnęła nią dogłębnie. – Prawie dwa lata temu nie mogłeś ruszyć żadnym palcem u obu dłoni, nie było nawet cienia szansy, że wrócisz do dawnej sprawności, a teraz nagle pojawiasz się i wymachujesz rękoma, żeby stworzyć jakieś światełka w powietrzu, a twoja pelerynka już dwa razy mnie szturchnęła! Nie dziw mi się!
– O, właśnie, skoro mowa o absurdzie – przypomniał sobie były chirurg, obchodząc samochód dookoła i zbliżając się do lekarki. – Mogę mieć jeszcze jedną sprawę. Miewam pewne zagadkowe wizje, więc chciałbym się dowiedzieć, kogo one dotyczą.
Bez ostrzeżenia uchwycił jej dłoń, przelewając na nią wspomnienia swoich snów. Na początku były one mgliste, gdy musiał spać głęboko, ale powoli szarość rozchodziła się na rzecz kolorów przybierających poszczególne kształty. Zza chmury pojawiała się twarz, lekko zmartwiona i głos, który kojarzyła, który zawsze miał ten sam, łagodny ton. Josephine. Cholera, to była Josephine Harper. Co biedna Josie robiła w wizjach Strange'a?
– Znasz tę kobietę? – Pełen napięcia czarodziej czekał na odpowiedź, szarymi oczami wwiercając dziurę w sylwetce Sophie.
– Nie. Nie znam. – Cokolwiek te wizje by nie znaczyły, dla Josie na pewno nie było to nic dobrego. Clark nie zamierzała pakować terapeutki w kłopoty z powodu dziwnych urojeń Stephena. Kobieta oparła się o drzwi auta, przeczesując włosy dłonią. – Mój Boże, nie czuję się zbyt dobrze...
– Co to znaczy? – W medycznym odruchu mężczyzna domagał się więcej szczegółów, bacznie obserwując agentkę próbującą głęboko oddychać.
– To znaczy, że mnie mdli – wyjaśniła, opierając dłonie na kolanach. Kręciło jej się w głowie i jakoś dziwnie zrobiło jej się gorąco w płaszczu. Natłok wiadomości zamieszał lekarce w umyśle, szczególnie widzenie związane z rodzicami. Wciąż miała przed oczami butelkowo zieloną smugę otaczającą matkę, wychodzącą spod jej palców i rozciągającą się po ziemi jak dym unoszący się w bezwietrzny dzień. – O, Chryste.
– To pewnie atak paniki – stwierdził Strange ze stoickim spokojem, który jeszcze bardziej wytrącał ją z równowagi. Dlaczego wyglądał, jakby wszystko miał pod kontrolą? Dlaczego nie zdenerwował go brak informacji o Josie? – Nasza rzeczywistość jest kontrolowana we właściwy sposób... Wszystko w swoim czasie.
Mówił tak, jakby czytał jej w myślach, bo spoglądał na agentkę nieodgadnionym wzrokiem. Naprawdę nie chciała mieć już nic wspólnego z superbohaterami, kosmicznymi konfliktami, bożkami na Ziemi oraz całą masą dziwacznych ludzi, do których sama się zaliczała. Jednak dosłownie przed chwilą, dzięki Stephenowi, dowiedziała się, że jest córką czarownicy.
Ilekroć uciekała od tego samego schematu, los zawsze znajdował inny powód, by zamieszać ją w tajemnicze i nadnaturalne sprawy. Zupełnie tak, jakby obracanie się w tym magicznym świecie pełnym herosów oraz mutantów, niedostępnym dla przeciętnych śmiertelników, było jej od zawsze pisane. Jakby już w dniu narodzin stała się nieodłączną częścią tego świata.
Musiała pogodzić się z myślą, że nigdy nie będzie prowadziła do końca normalnego życia. Mogła być pewna, iż jeśli jeszcze raz spróbuje uciec przed samą sobą, nastąpi Armagedon i rozstąpią się bramy piekielne tylko po to, żeby przywrócić ją na właściwe miejsce. Obecnie chyba wolała nie testować cierpliwości wszechświata i potulnie przyjąć fakty, które przedstawiono jej w dość ubogiej formie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro