Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• unexpectedly •

– Spać nie możecie, czy co? – Lucy weszła do niemal pustej siłowni, rzucając swoją czerwoną torbę obok metalowej ławki. Nie zwracając większej uwagi na pozostałą dwójkę użytkowników pomieszczenia, zajęła się wyjmowaniem ekwipunku, który przyniosła ze sobą. – Chyba, że robiliście coś innego... to przepraszam, że przeszkadzam.

Rozbawiona własną insynuacją puściła oczko Alistairowi leżącemu pod sztangą. Elizabeth z kolei posłała jej skonsternowane spojrzenie, nie przerywając swojego maratonu na bieżni. Azjatka dołączyła do niej, zajmując rowerek tuż obok sprzętu panny James.

– Co innego można robić na siłowni? – zapytała wreszcie prawniczka, zwracając się do czarnowłosej dziewczyny na co tylko Scott pokręcił głową w geście dezaprobaty i wrócił do podnoszenia ciężarów, wbijając wzrok w sufit.

– Nieważne – odparła Lucy, napotykając ganiący wzrok Szkota. – Tak sobie paplam.

Przez dłuższą chwilę pomieszczenie wypełniał tylko dźwięk chodzących maszyn. Każde z nich pogrążone było we własnych myślach, całkowicie bez zastanowienia powtarzając kolejne sekwencje w ćwiczeniach. Elizabeth stawiała krok za krokiem na taśmie, jednostajnym tempem przebiegając namnażające się na liczniku kilometry i przy okazji układając w głowie plan dnia, który rozpocząć miał się wizytą w sądzie. Sprawa była banalnie prosta, w zasadzie ona miała się tam pojawić jedynie dla dopełnienia formalności, bowiem z góry wszystko było przesądzone na korzyść jej klienta. Zerknęła zza ramienia na Aliego, który wydawał się równie skupiony na własnych myślach, co ona sama.

– Wracając do naszej rozmowy z dzisiejszego poranka... – odezwał się wreszcie ciemnowłosy, nie przerywając monotonnego podnoszenia i opuszczania sztangi. – Uważam, że Las Vegas to jest dobre miejsce na ślub. Szybko, bez zbędnych formalności czy kolejek.

– Mało romantycznie jak na oświadczyny. – Lucy uniosła krytycznie brwi, spoglądając na rozbawioną pannę James. Blondynka potrząsnęła głową, podkręcając tempo biegu. Kiedy podczas porannej kawy Alistair przedstawił jej swój szalony plan na życie, nie wiedziała, czy ma wziąć go na poważnie i przy okazji dostać zawału, czy też zignorować pomysł przyjaciela nie zaprzątając sobie głowy wszystkimi aspektami dotyczącymi ślubu.

– Ciebie nikt nie pytał o zdanie – odgryzł się zirytowany mężczyzna. Przerwał na moment ćwiczenie, by dołożyć po jednym talerzu z każdej strony. – To nie są oświadczyny, tylko propozycja. Jeśli do czterdziestki nikogo sobie nie znajdziemy, możemy wtedy wziąć ślub. Byłbym dużo spokojniejszy, gdyby mój majątek nie został rozgrabiony przez skarb państwa po mojej śmierci.

– Jaki majątek? – zapytała Elizabeth. – Trzy samochody i akcje w firmie Sophie? Poza tym formalnie to ona jest twoją rodziną, więc wszystko po tobie odziedziczy. I przestań, na litość boską, gadać o swojej śmierci, jakbyś już miał się wybierać na tamten świat.

Szkot zamilknął, gdy głos ponownie zabrała Lucy, żartując z jego ponurego usposobienia. Prawniczka zmrużyła podejrzliwie oczy, rzucając mężczyźnie badawcze spojrzenie, ale ostatecznie nic nie powiedziała, wracając do własnych myśli. Nie uszło jej uwadze to, że ostatnio Ali miał gorsze dni i nawet czasem słyszała przez ścianę oddzielającą ich pokoje, jak przyjaciel budzi się w środku nocy z krzykiem. Bała się pytać. Czuła się przez to źle, bo powinna być tam z nim i go wspierać, ale coś całą siłą próbowało ją przed tym powstrzymać.

– Kto to jest James? – zwrócił się wreszcie do kobiety, rzucając pytanie, które dręczyło go od kilku tygodni. Scott nie miał zamiaru bawić się w szpiegowanie i przeglądać jej telefonu, wolał zapytać wprost.

– To moje nazwisko. – Prawniczka zaśmiała się nerwowo, uciekając wzrokiem pod przeciwną ścianę siłowni. Spodziewała się, że mężczyzna może nie być zadowolony z prawdziwej odpowiedzi, więc na jakiś czas postanowiła mu tego oszczędzić.

– Ten, z którym tak namiętnie korespondujesz – kontynuował, wyraźnie niezadowolony ze zmiany tematu. – Telefonicznie.

– Ach... To Bucky. Bucky Barnes. – Elizabeth poddała się, wiedząc, iż przyjaciel nie zamierza odpuścić. Ufała mu na tyle, żeby zdobyć się na szczerość.

Sztanga z hukiem upadła, o mały włos nie miażdżąc mężczyźnie karku, gdy upuścił uchwyt. Rwący ból w nadgarstku dał mu znak, że doznał, oprócz głębokiego szoku, jakiejś innej kontuzji. Szkot zgiął się wpół na podłużnej ławeczce, sycząc pod nosem salwę najbardziej wymyślnych przekleństw, jakie przyszły mu do głowy. Spodziewał się dosłownie każdego. Każdego oprócz Barnesa.

– Ale jak to?! – Zaprotestował, gdy obie kobiety zeskoczyły ze swoich miejsc, by zobaczyć, czy nie stała mu się żadna krzywda. – Randkujesz z zawodowym zabójcą?!

– Mówisz tak, jakbyśmy sami byli święci – wytknęła blondynka, łapiąc go za rękę, żeby lepiej obejrzeć uraz. – To, że pracujemy dla innej organizacji nie sprawia, iż jesteśmy nietykalni. Nie randkujemy, wyświadczam Steve'owi przysługę. A ty nie możesz mi mówić, z kim mam się spotykać.

– Nie mówię ci, z kim masz się spotykać, tylko z kim nie masz się spotykać! – warknął Scott, niemal czerwieniejąc z bólu albo złości, bo ciężko było stwierdzić, co konkretnie go rozjuszyło. – Zabił Kennedy'ego i rodziców Starka!

Obie kobiety musiały włożyć mnóstwo wysiłku w utrzymanie Alistaira w miejscu, gdy już miał zamiar wstać i wyładować swoją frustrację na przedmiocie, przez który ucierpiała jego ręka. Elizabeth usiłowała nastawić nadgarstek przyjaciela, a Lucy przyglądała się temu z niemałym rozbawieniem czającym się pod postacią iskier w jej czarnych oczach.

– Uspokój się, przestań się szarpać – poleciła prawniczka, oglądając uraz z każdej możliwej strony. Była zupełnie głucha na dosyć głośny syk Szkota, mamroczącego coś uparcie pod nosem. – Chyba lekarz powinien to obejrzeć.

– Ja tam myślę, że nawet jak nie randkujesz z Barnesem, to powinnaś zacząć – odezwała się dziewczyna stojąca obok dwójki przyjaciół toczących zaciętą walkę spojrzeniami. – Niezłe z niego ciacho...

– Czy ty przypadkiem nie jesteś lesbijką? – Ali gwałtownie przerwał monolog Lucy, rzucając jej przy tym wyjątkowo urażone spojrzenie.

– Przypadkiem jestem – odpowiedziała, wzruszając ramionami. Szara luźna bluzka sportowa zafalowała na jej ramionach. – I dlatego mam obiektywne spojrzenie na sprawę. Wiesz, tobie niby niczego nie brakuje, ale Barnes bije takich jak ty na głowę we wszystkich kategoriach.

– Widziałaś go chociaż? – dopytywał Scott, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że dziewczyna próbuje go sprowokować. Świetnie się przy tym bawiła, obserwując nerwowe tiki przebiegające po jego twarzy. Najgorsze w tym wszystkim był fakt, iż Elizabeth nie zaprzeczyła, nawet nie chciała wybrnąć z sytuacji, co tylko znaczyło potwierdzenie słów Lucy.

– Byłam kiedyś w Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Nowym Jorku, widziałam go na zdjęciach.

Na dłuższą chwilę zastygł w bezruchu, próbując rozszyfrować tajemniczy wyraz twarzy panny James, w skupieniu przeszukującej apteczkę wiszącą na ścianie. Raz po raz przygryzała dolną wargę, przykładając do niej palec wskazujący. Prosty kucyk zaczesany wysoko zahuśtał się energicznie, gdy wreszcie znalazła to, czego szukała. Szkot uniósł brodę, z marnym skutkiem ukrywając zdenerwowanie pozostałe po poprzednim wybuchu. Kiedy prawniczka wracała w jego stronę, skrzętnie uciekł wzrokiem w kierunku przeszklonej ściany z widokiem na Vauxhall.

– Sam sobie poradzę, zostaw – stwierdził Ali, wciąż zgrzytając zębami, chociaż jego głos przybrał chłodny ton. – Nie miałaś jechać z rana do sądu?

Elizabeth wyprostowała się jak struna, odruchowo zerkając na sportowy zegarek. Zostawiła bandaże obok Szkota zrywając się na równe nogi, by w pośpiechu pobiec do szatni po swoją torbę. Zawahała się, stając między wyjściem a Scottem. Kontuzja nie wydawała się poważna, ale powinien obejrzeć ją lekarz. Oczywiście ona musiałaby wszystkiego dopilnować, bo przyjaciel swoim zwyczajem zbagatelizuje całą sprawę.

– No leć! Poradzimy sobie! – ponagliła blondynkę Lucy, zabierając się za otwieranie pierwszego bandaża. Ciemnowłosy mężczyzna zgiął się wpół, gdy tylko prawniczka opuściła siłownię. Poczuł wreszcie mocne pulsowanie w nadgarstku bolącym aż do kości. Albo uchodzące powoli nerwy sprawiły, że dopiero zaczął odczuwać uraz, albo był za bardzo skupiony na blondynce, żeby zauważyć, iż cokolwiek go boli. – Ktoś tu spanikował...

– Co? – Śpiewny ton Azjatki sprowadził Alistaira na ziemię. Spojrzał przytomnie na koleżankę ostrożnie owijającą jego rękę. Wciąż był na nią wściekły za celowe rozjuszenie go swoją prowokacją.

– Wystraszyłeś się, że coś może być na rzeczy między Liz a Barnesem. – Lucy przewróciła oczami, jakby tłumaczyła mężczyźnie dziecinną oczywistość. Zmarszczył czoło, na którym pojawiła się pionowa kreska powoli zostawiająca po sobie zmarszczkę pogłębiającą się wraz z upływem lat.

– Nigdy nie zaufam żadnemu facetowi, który kręci się wokół Elizabeth – wycedził, mocno akcentując każde słowo z osobna. – Nie po tym, co przeszła.

Dziewczyna zamilkła na chwilę, nieco speszona rozmową zbaczającą na coraz poważniejsze tory. W ciszy opatrywała kontuzjowaną rękę, a Scott co kilka sekund wznawiał swoją salwę przekleństw pod adresem sztangi bezpiecznie spoczywającej na macie wyścielającej podłogę.

– Mów, co chcesz, ale dla mnie brzmi to trochę jak pies ogrodnika. Wiesz, sam nie weźmie... – stwierdziła dziewczyna, zamyślając się głęboko. Ciemnowłosy przerwał jej gestem zdrowej dłoni. Nie zamierzał dać się wyprowadzić z równowagi po raz drugi dzisiejszego poranka.

– Masz jeszcze coś mądrego do dodania? – Alistair parsknął szyderczo, wyrywając rękę z uścisku Azjatki. Bandaż wypadł jej z dłoni i rozwinął się, tocząc kilkadziesiąt centymetrów po podłodze.

– Wiele rzeczy – odparła, krzyżując ramiona na piersi. Krytycznym wzrokiem obserwowała, jak mężczyzna odwija opatrunek, rzucając go na matę. Nie musiała stosować żadnej hipnozy, żeby wiedzieć, co dzieje się w głowie Aliego, bo cała gama emocji widoczna była na jego twarzy przybierającej coraz bardziej pochmurny wyraz.

– Zachowaj je dla siebie. – Szkot podniósł się, podpierając zdrową ręką i wyszedł z siłowni, głośno, a zarazem bardzo ostentacyjnie trzaskając drzwiami.

***

Doktor Clark poprawiła włosy starannie zaczesane w eleganckiego koka i przygładziła przód granatowej sukienki z weluru. Stanęła bokiem, z czułością przyglądając się uwypuklonemu brzuchowi. Nie mogła uwierzyć, że miała już osiemnaście tygodni za sobą. Czas leciał tak szybko, iż nawet nie zauważyła, gdy z utęsknieniem zaczęła patrzeć na dziecięce ubrania na sklepowych wystawach.

Rzecz jasna, żadnego jeszcze nie kupiła, było na to zdecydowanie za wcześnie, bo jeszcze wiele mogło się w tym czasie wydarzyć, ale wspólnie ze Stevem zadecydowali już, który pokój przeznaczą na sypialnię dla dzieciątka. Teraz, kiedy prawie wszystkie zaproszenia zostały ręcznie ozdobione przez blondyna i wysłane przez Sophie, mężczyzna miał mnóstwo czasu na projektowanie pokoju Fasolki.

– Gotowa? – Rogers zaszedł ukochaną od tyłu, obejmując ją w talii. Ułożył dłonie na brzuchu lekarki, a ona oparła głowę na jego ramieniu.

– Prawie – stwierdziła, poprawiając zapięcie kolczyków. – Jestem głodna.

– Zjemy na miejscu, kochanie – odparł Steve, ciągnąc narzeczoną za rękę. Kobieta w biegu wcisnęła się w buty na obcasie i sięgnęła po torebkę, z trudem dorównując szybkiemu krokowi ukochanego.

Nie miała pojęcia, czy w samochodzie powinna rozsiąść się wygodnie i przygotować na dłuższą podróż, czy może w ogóle nie opłacało jej się zdejmować płaszcza. Dzisiaj rano narzeczony oznajmił, że zabiera ją na randkę, ale nie zdradził więcej szczegółów, milcząc jak zaklęty. Nawet podchwytliwymi pytaniami Clark nie była w stanie nic z niego wyciągnąć.

– Steve, ja muszę siku – oznajmiła, gdy utknęli w wieczornym korku tamującym ulice Londynu. Zaczęła wiercić się na siedzeniu pasażera, zastanawiając się, czy ta herbatka przed wyjazdem z domu na pewno była jej niezbędna.

– Przecież dopiero byłaś – mężczyzna westchnął głęboko, próbując ocenić długość sznura samochodów przed nimi. Nie miał możliwości wydostania się z niego, ani zawrócenia.

– Jakbyś był w ciąży, to byś wiedział, co to znaczy pęcherz wielkości mandarynki – odpowiedziała, wychylając się przez okno. – Tu niedaleko jest KFC, skoczę szybciutko, nawet nie zauważysz, że mnie nie ma.

Zanim mężczyzna zdążył zaprotestować, kobieta otworzyła sobie drzwi i wygramoliła się z samochodu, przechodząc między samochodami stojącymi w kolejce do skrzyżowania i obrała kurs do najbliższego baru z toaletą. Jednym z plusów noszenia Fasolki pod sercem był fakt, że nikt nie miał do niej pretensji o korzystanie z łazienek nie będąc klientką, a w dodatku znaczna większość ludzi wpuszczała ją przed kolejkę.

– Może pan stanąć przy wyjściu? – zwróciła się do ochroniarza, zauważając młodego chłopaka ukradkiem grzebiącego w torebce kobiety stojącej przed nim. Wcisnęła się tuż za nim, delikatnie klepiąc go w ramię. Złodziej aż podskoczył w miejscu, chowając swój łów do kieszeni. – Oddasz pani portfel, czy mam ci pomóc?

Chłopak zmierzył ją wzrokiem, próbując rzucić się w ucieczkę, którą udaremniła, stając mu na drodze. Inni ludzie stojący w tej samej kolejce zdawali się umywać od wszystkiego ręce, wbijając wzrok w tablicę z proponowanymi daniami.

– O co ci chodzi, pańcia? – spanikowany złodziej usiłował pchnąć ją, przeciskając się w tłumie.

– Och, no uderz mnie, a mój narzeczony nie będzie miły. – Wreszcie zwróciła na siebie uwagę innych klientów, którzy wciągnęli w całą sprawę ochroniarza wysłanego przez Sophie pod drzwi. Zrobiło się dużo głośniej, niż było, gdy tłum zaczął przekrzykiwać między sobą epitety w stronę złodzieja, a obsługa baru próbowała ich uciszyć. – Chciałam załatwić to polubownie... Teraz będziesz miał kłopoty.

Kilka minut później zjawiła się policja, by spisać raczkującego przestępcę, a lekarka w tym czasie otrzymała w podziękowaniu od pokrzywdzonej zestaw z frytkami, burgerem i colą. Wróciła do Steve'a czekającego w samochodzie na parkingu nieopodal fast fooda.

– Miało być szybko – odezwał się, patrząc wzrokiem pełnym dezaprobaty na kobietę zajadającą się jeszcze ciepłymi frytkami.

– Przepraszam, musiałam udaremnić próbę kradzieży – wyjaśniła, kończąc swój napój z papierowego kubka. – Ale już możemy jechać, złodziej został zatrzymany.

Mężczyzna pokręcił głową, śmiejąc się pod nosem i odpalił silnik, ruszając wreszcie w kierunku, który obrał sobie na samym początku. Sophie w tym czasie zdążyła zjeść cały duży zestaw, jaki otrzymała w podziękowaniu, nadal marudząc, że jest głodna. Rogers miał jeszcze kilkanaście minut, by pouczyć ukochaną, iż nie powinna narażać się na niebezpieczne sytuacje, takie jak ta z kradzieżą, chociaż gdzieś w głębi serca był z niej bardzo dumny.

– Jesteśmy – poinformował narzeczoną, otwierając przed nią drzwi samochodu. Lekarka prędko wyskoczyła z auta, podtrzymując się ramienia partnera. – Polecano mi to miejsce od dawna, więc pomyślałem, że moglibyśmy wybrać się wreszcie na randkę.

– Bardzo klimatycznie. – Clark rozejrzała się w niemym zachwycie po niewielkim barze z parkietem wypełnionym ludźmi tańczącymi do płynącego z głośników jazzu. Wnętrze łączyło ze sobą klimaty bohemy i wystroju z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. – Możemy poćwiczyć nasze zdolności taneczne przy większej publiczności.

Kobieta pociągnęła ukochanego, wtapiając się w niewielki tłum innych par i ułożyła swoje ręce na jego ramionach, zaczynając powoli kołysać się w rytm sennej, lirycznej muzyki. Steve objął lekarkę, nachylając się, by złożyć pocałunek na jej zarumienionym policzku. Uśmiechnęła się promiennie, przejeżdżając palcami po zapuszczonej brodzie blondyna.

– Pamiętasz pierwszy raz, kiedy tańczyliśmy? – zapytał cicho, odgarniając zaplątany brązowy pukiel za ucho.

– Ten, gdy mnie pocałowałeś? – zachichotała, mocniej wtulając się w ramię ukochanego. Wreszcie mogła powiedzieć, że czuje się bezpiecznie. Bezpieczniej, niż przedtem. – Na dachu naszej brooklyńskiej kamienicy.

Wielokrotnie zastanawiał się, co by się stało, gdyby Clark wybrała inne mieszkanie. Gdyby nie znała Sharon i agentka nie poleciła jej tego budynku. Czy spotkałby ją gdzieś indziej? Rogers nie był człowiekiem wierzącym w zabobony, ale tego jednego był pewien. Oni byli sobie przeznaczeni. Nawet w innym świecie, w innym uniwersum, musieliby się spotkać. Czy wszechświat mógłby normalnie funkcjonować, wiedząc, że rozdzielił kochanków?

– Pan Rogers... – Ktoś zaczepił ich, gdy szli w stronę jednego z wielu wolnych stolików, a Steve zatrzymał się wpół kroku i odwrócił do niewysokiej dziewczyny stojącej tuż za nimi. – Wreszcie pan przyszedł. Prawda, że ładnie tutaj?

Sophie ciekawskim spojrzeniem z pewną dozą nieufności i rozbawienia obserwowała rozmówczynię Rogersa. Mężczyzna zdawał się szczerze zaskoczony spotkaniem, a dziewczyna udawała, że lekarki wcale nie ma między nimi, uśmiechając się zalotnie do blondyna. Czekała na obrót sytuacji i to, jak narzeczony wybrnie z potrzasku, w jaki złapała go podstępem praktykantka z konserwatorium.

– A, tak... – Rogers podrapał się po głowie, uciekając wzrokiem gdzieś w tańczące pary. – Dziękuję za polecenie, naprawdę ciekawe miejsce. To jest... ymmm... Ashley Atkinson, pracuje z nami przy renowacji obrazów w St Mary Abbots.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, podając Clark dłoń z nadmierną kurtuazją. Pomimo wcześniejszych uprzedzeń, brązowowłosa postanowiła prześledzić historię panny Atkinson. Dowiedziała się o paru nieudanych związkach i znacznej ilości problemów, jakie Ashley stwarzała. Uścisnęła rękę dziewczyny, cicho wzdychając.

– Sophie Clark. Niedługo Rogers. – Uśmiechnęła się grymasem pełnym satysfakcji, patrząc, jak mina Atkinson powoli rzednie, a w jej miejscu pojawia się nieznaczne wykrzywienie ust w geście zawodu.

Ashley nagle ucichła, cofając się dwa kroki i uważnie przyjrzała się sylwetce lekarki. Jej twarz ponownie się wykrzywiła, gdy zauważyła zaokrąglony brzuch panny Clark. Z poważną miną, na której nie było już cienia uśmiechu, wymamrotała szybkie pożegnanie i taktycznie zrobiła odwrót. Sophie obserwowała całą sytuację z niemałym rozbawieniem czającym się w jej zielonych oczach, zaś Steve w geście konsternacji zmarszczył czoło.

– Bardzo miła dziewczyna – stwierdził mężczyzna, zwracając się do uśmiechniętej partnerki.

– Bardzo oczywista dziewczyna – odpowiedziała, trącając go łokciem w ramię. – A twoja dziecięca naiwność jak zwykle wzięła górę... Możemy już coś zjeść?

Rogers objął ukochaną ramieniem i oboje dotarli wreszcie do stolika, który sobie upatrzyli. Lekarka rozsiadła się wygodnie w miękkim fotelu, z którego zapewne trudno będzie jej się wygramolić później, ale przynajmniej na razie cieszyło ją zajęte miejsce. Zdjęła też szpilki i ułożyła stopy na krześle obok, czując ulgę w postaci zaczynającej normalnie krążyć krwi. Zamówili dużą porcję złożoną z kilku mniejszych dań na kolację, sugerując się nieposkromionym ostatnio apetytem panny Clark oraz jej zachciankami na kilka smaków jednocześnie.

– Mówiłaś poważnie? Czy to było tylko zagranie strategiczne, żeby odstraszyć tamtą dziewczynę? – zapytał Steve, biorąc łyk wody z lodem i cytryną, kiedy oczekiwali na swoje zamówienie. – Z tym wkrótce Rogers...

– Dlaczego miałabym żartować? – Kobieta wzruszyła ramionami, uśmiechając się do ukochanego. – Chyba dojrzałam wreszcie do zmiany nazwiska. W końcu ruszamy do przodu, więc nie mogę tak uparcie trzymać się przeszłości. Sophie Clark miała swoje tajemnice, Susan i wielu wrogów... Sophie Rogers będzie miała świeży start i kochającą rodzinę, coś, czego tamta zawsze chciała, ale nie potrafiła tego sprecyzować.

Spojrzenie Steve'a rozjaśniło się, gdy uchwycił dłoń narzeczonej i ucałował jej wnętrze. Kobieta zatrzymała rękę na policzku blondyna, wodząc oczyma po jego twarzy pełnej zmęczenia, za którym kryło się też szczęście. Przynajmniej częściowo była spokojna o ukochanego, o ich przyszłość razem. Nie od razu wszystkie rany się zaleczą, ale byli na najlepszej drodze do dobrego, bezpiecznego życia, jakie sobie wymarzyli dla małej Fasolki.

– Bardzo cię kocham, wiesz? – zapytała, otrzepując niewidzialny pyłek z koszuli Rogersa.

– Wiem. Też cię kocham – odpowiedział, wznosząc swoją szklankę z piwem przyniesionym przez kelnera. Uśmiechnął się szeroko, stukając z sokiem malinowym trzymanym przez Sophie. – Pani zdrowie, pani Rogers. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro