Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• found family •

Wiele się wydarzyło w ciągu ostatniego roku. Niektóre zmiany Alistair ledwo rejestrował, a inne zapadały w jego pamięci na długo. Sumując miesiące bogate w różne spotkania, nowych ludzi oraz ogrom pracy, nie było aż tak źle. Pomijając fakt, że wciąż czuł obok obecność Elizabeth, która jakimś cudem wrosła głęboko w kości mężczyzny, zaś w pewnych momentach odczucie bycia pod ciągłą obserwacją stało się nie do zniesienia.

By nieco odciążyć zmęczone nieposkromionymi wyobrażeniami zmysły, pozwolił zostać Zarze w Kensington, czego żałował już kilka dni później. Kobieta była najbardziej irytującą współlokatorką, jaką można było sobie wyobrazić. Jeżeli jemu przeszkadzał bałagan, który po sobie zostawiała, to nie chciał myśleć, co na to wszystko powiedziałaby Liz.

Nie tak zaplanował najbliższą przyszłość. Prawie rok temu miał zostać w Nowym Jorku na zawsze z zamiarem zalewania się w trupa co wieczór. Na pewno nie chciał mieć codziennej styczności z irytującą do bólu Amerykanką o niewyparzonym języku i pół-Szkotem wyzwalającym w nim najgorsze instynkty, a już na bank nie spodziewał się tego, że któregoś pięknego dnia Joanne James będzie się panoszyła w jego domu.

– Nie obchodzi mnie, że jesteś członkiem tej waszej pseudo-armii harcerzyków, ani właścicielem firmy z klejnotami... – Kobieta ciągnęła dyskusję, którą sama wywiązała jakieś pół godziny temu. – Dla mnie możesz być samą królową Anglii, rozumiesz?!

Pani James przeniosła się z kuchni do salonu, dzięki Zarze i jej wszędzie porozrzucanym rzeczom wyglądającego jak po przejściu huraganu. Stanęła nad Scottem, wyciągniętym na kanapie ze stopami wystającymi za oparcie mebla. Zacisnęła usta w wąską linię, w geście, który Liz zdecydowanie odziedziczyła po niej, wściekle mieszając drewnianą łyżką w metalowej misce.

– Poszedłem spać o czwartej nad ranem, a jest siódma trzydzieści. Daj mi święty spokój. – Mężczyzna przytknął palce do skroni, starając się poskromić irytujące pulsowanie. Stukanie drewna o metal wcale nie pomagało, a Joanne nie wyglądała, jakby wkrótce zamierzała skończyć swoje tortury.

– Nie będę za ciebie świeciła oczami albo wymyślała kolejne wymówki! – Matka Elizabeth mierzyła w niego czubkiem łyżki, sprawdzając przy okazji, czy ciasto naleśnikowe spływające do miski ma odpowiednią konsystencję. – Harry ciągle o ciebie pyta, a ja jestem za stara na zabawy w kotka i myszkę. Obiecałeś mu, że go odwiedzisz, więc rusz łaskawie swoje cztery litery i spakuj się na cudowny, długi weekend z... z...

– No, z kim?

Szkot uniósł brew, wyczuwając swoją przewagę w argumentacji. Joanne stała przez chwilę nad sofą i miał wrażenie, że za moment łyżka, którą z pasją zaciskała w dłoni, wyląduje na jego głowie. Kobieta milczała, uważnie lustrując go twardym spojrzeniem. Zachowywała przy tym swoją naturalną, nieugiętą postawę.

– Ze swoim siostrzeńcem – dokończyła cicho, a Scott musiał podnieść się z kanapy, bo atmosfera wydała się za bardzo napięta, by dalej prowadzić lekką rozmowę zmieszaną z przedrzeźnianiem się. James wydawała się doskonale rozeznawać w sytuacji, jaka pozostała między nim a Elizabeth, chociaż nie powiedział jej ani słowa na ten temat. – Harry traktuje cię jak pełnoprawnego członka rodziny i my też.

Ciemnowłosy potarł czoło w geście irytacji, pragnąc, by Zara wreszcie się obudziła i zanudziła Joanne swoim życiowym monologiem, a on miałby wreszcie święty spokój. Kobieta wróciła do kuchni, gdzie na odpowiednio rozgrzanej patelni rozlała pierwszą porcję ciasta. Apetyczny zapach dotarł aż do salonu, zmuszając Alistaira do ruszenia się z miejsca, gdy jego pusty żołądek zaczął domagać się zapełnienia. Niechętnie podążył więc za matką Liz, która zdążyła już zaparzyć kawę.

Lubił Jamesów, nawet bardzo. Odwiedzałby ich częściej, gdyby nie fakt, że to, co ich do siebie zbliżyło, to strata Elizabeth. Ostatni raz był w mieszkaniu prawniczki pół roku temu, zaraz po powrocie z Nowego Jorku. Przebywanie w miejscu, gdzie się wychowała, z jej rodziną, wydawało cię co najmniej nieodpowiednie. Sprawę utrudniał fakt, że państwo James byli odbiciami Liz i na każdym kroku przypominali mu o tym, co tak naprawdę stracił.

– Mam dużo pracy – powiedział bez większego przekonania. Joanne zignorowała ten fakt, słuchając dalej. – Nie mogę od tak wyjechać. Jak ty to sobie wyobrażasz?

– Wymyśl coś – odparła prostolinijnie kobieta. Wzruszyła ramionami, zsuwając idealnie złoty naleśnik na zgrabną stertę stygnącą na talerzu. Scott postanowił się zadowolić kawą, nie ryzykując przy tym poparzenia języka gorącym ciastem, mimo wszystko tęsknym wzrokiem wracając do smacznie wyglądającego talerza. – Nie zrobili cię dyrektorem dla ładnej buźki, prawda? Powiedziałam już nauczycielce, że to ty odbierzesz dziś Harry'ego ze szkoły.

– Dzisiaj?! – Mężczyzna o mały włos nie spadł z krzesła, mamrocząc pod nosem niewyraźnie brzmiące obelgi w stronę śliskiej podłogi. Na szczęście zachował całą zawartość kubka, który zachwiał się razem z nim. Joanne podała mu porcję ostygniętych naleśników, a wyraz twarzy kobiety przybrał jeszcze surowsze rysy, niż przed chwilą.

– Słuchaj, jeżeli naprawdę nie chcesz mieć z nami nic wspólnego, to powiem dzisiaj Harry'emu, że więcej go nie odwiedzisz. Będzie zawiedziony, ale za jakiś czas mu przejdzie.

Zatrzymał widelec w połowie drogi do ust, a kawałek dżemu skapnął na powierzchnię stołu. Z ciężkim westchnieniem odłożył jedzenie na talerz, przeczesując ręką potargane włosy. Przebywanie z Jamesami za każdym razem wcierało sól w jego wciąż gojące się rany, ale perspektywa całkowitego zerwania kontaktu wydawała się niemożliwa do rozpatrzenia.

– Nienawidzę, kiedy to robisz – wymamrotał.

– Robię co?

– Stawiasz mi ultimatum. – Alistair zastanawiał się, czy zachowawczość Elizabeth wynikała ze sposobu wychowania. Joanne była stanowczą kobietą, która podejmowała decyzje szybko i precyzyjnie, a potem trzymała się ich do samego końca, niezależnie od konsekwencji. Tego również oczekiwała od wszystkich swoich bliskich.

Czy Liz tak usilnie butelkowała swoje uczucia i emocje ze strachu przed tym, że sparaliżują możliwość podejmowania odpowiednich decyzji? Dlatego od początku nastawiła się na to, że między nimi może być tylko przyjaźń i nie widziała możliwości zmiany uczuć w trakcie trwania relacji? Widział znaczne podobieństwo w fasadzie, za którą obecnie chowała się Joanne i poczuł nieprzyjemny dreszcz złości w kierunku kobiety. Gdyby tylko nauczyła Elizabeth bardziej manifestować swoje emocje, wszystko mogłoby być dużo prostsze.

– Nasza rodzina się rozsypała. – Dotyk szorstkiej od ogromu obowiązków domowych kobiecej dłoni sprowadził go na ziemię, otrząsając z resztek irytacji, które on, hipokryta, właśnie w sobie stłumił, zamiast dać im upust. – Nie chcemy stracić też ciebie.

Energicznie uścisnęła jego dłoń, a w jej oczach pojawił się ciepły błysk, łagodząc surowe rysy twarzy. Wciąż jednak, w głębi duszy, był irracjonalnie zły na tę kobietę, jakby była winna temu, że nie potrafił znaleźć w sobie odwagi, żeby otwarcie porozmawiać z Liz.

Jednym haustem dokończył kawę i powrócił do jedzenia, gdy Zara pojawiła się w kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy, wciąż w piżamie oraz z narzuconym na ramiona puchatym szlafrokiem. Jej ciemne włosy sterczały we wszystkie strony, ale nie wydawała się zwracać na to uwagę.

– Dzień dobry, pani James. – Radosny ton młodej kobiety trochę rozjaśnił ponurą atmosferę panującą na parterze od siódmej rano, kiedy Joanne wprosiła się do domu. – Co wy macie takie miny grobowe... Jezu, naleśniki! Ależ jestem głodna!

Alistair wbił wzrok w kubek, kiedy Wilson przysiadła się obok pani James i zabrała za pałaszowanie śniadania, które jeszcze przed chwilą było na talerzu Szkota. Na szczęście jedzenie na tyle pochłonęło myśli Zary, że nie wspomniała już więcej o grobowych minach. Jedną ręką energicznie machała widelcem, a w drugiej trzymała komórkę, przeglądając portale społecznościowe. Nieuwaga Amerykanki pozwoliła Brytyjczykom trochę się uspokoić i każde z nich powróciło do swojego codziennego sposobu bycia.

– Pojedziesz dzisiaj do Rezerw sama – odezwał się Scott, przyciągając uwagę ciemnowłosej. Odłożyła telefon, patrząc na niego z ciekawością. – Jeśli będzie jakiś problem, rozwiąż go bezpośrednio z Campbellem. Macie do mnie nie dzwonić, dopóki nie wrócę, chyba że świat naprawdę będzie się palił.

– Będziesz zajęty? – zapytała, przechylając głowę na bok i sięgając po kolejną porcję naleśników. Joanne w tym czasie zajęła się sprzątaniem, głównie po to, by ukryć uśmiech pełen samozadowolenia.

– Można tak to ująć. Będę w Plymouth, mam sprawę do załatwienia.

– Brzmi jakbyś robił test na ojcostwo. – Spojrzenie, które posłał jej Alistair jasno mówiło, że był o krok od wylania na głowę panny Wilson resztek kawy, jakie zalegały w jego kubku. Kobieta poczuła gorąco rozlegające się po jej policzkach, gdy Joanne odwróciła się od swoich zajęć, by zmierzyć ją podobnym wzrokiem. – Boże, nie to miałam na myśli! Przepraszam, znowu paplam głupoty.

Wyobraźnia Zary nie znała granic. Kiedy poznała Harry'ego, gdy pani James przywiozła go na weekend, była święcie przekonana, że chłopiec jest wpadką Aliego i Liz, albo co najmniej którejś ze sióstr James. Szkot od razu wyprostował jej tok myślenia, ale mimo wszystko scenariusze rodzące się w jej głowie były dużo ciekawsze, niż przybrany wujek.

– Zamorduję cię przy najbliższej okazji, przysięgam – wysyczał złowrogo ciemnowłosy, gdy Joanne taktownie opuściła pomieszczenie. – Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest mój syn?!

– No wiem, ale on jest tak podobny do Elizabeth! – Amerykanka wzruszyła ramionami. – Ma nawet ciemne oczy, to mógłby być twój syn.

– Nie jest. – Mężczyzna uciął temat, zanim jego myśli zeszły na niebezpieczne tory wyobrażeń, jakby wyglądało jego i Liz dziecko. Nagle perspektywa wyjazdu nie wydawała się taka zła, bowiem obawiał się, że kolejny dzień spędzony z Wilson i Campbellem wysłałby go za kratki na długie lata. – Jeżeli bez powodu zepsujesz mi weekend, wyrzucę cię z domu.

– Jasna sprawa, szefie. – Zara chwyciła swój kubek z kawą i przeniosła się do salonu, zostawiając po sobie naczynia na stole. Alistair bez słowa podał je Joanne, która umieściła naczynia w zmywarce.

***
Brytyjczycy nie należą do narodu, który łatwo można zaskoczyć swoim stylem bycia, a nawet jeśli tak się stanie, są bardzo stonowani w okazywaniu wszelkiego zaskoczenia. A jednak Scottowi udało się wywołać prawdziwą falę nieskrywanego szoku.

Stał na niewielkim placyku, starając się oddalić jak najbardziej od szepczących pomiędzy sobą i posyłających mu nieufne, oceniające spojrzenie rodziców. Niewątpliwie Plymouth nie było Londynem, więc pojawienie się wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny w skórzanej kurtce oraz ciężkich, zabłoconych butach na szkolnym dziedzińcu wznieciło niemałe zamieszanie, szczególnie na spokojnych przedmieściach. Alistair zdecydowanie odstawał od tłumu dorosłych, którzy wydawali się wybierać swoje ubrania masowo w najbliższym Primarku. Uparcie ignorował jednak wszelkie mało dyskretne spojrzenia, odliczając niecierpliwie czas do końca lekcji, aż wreszcie drzwi zostały odblokowane przez jednego z pracowników i niemal natychmiast rozpoznał gburowatą panią Thompson prowadzącą swoich podopiecznych na betonowy placyk przed budynkiem. Kobieta odhaczała kolejno dzieci odebrane przez opiekunów, i chociaż było ich połowę mniej, niż półtora roku temu, zamieszanie wydawało się jednakowe.

– Ali! – Scott niechętnie się do tego przyznawał, ale rozpoznałby piskliwy głos i jasną głowę ośmiolatka w każdym tłumie. Harry był już blisko wyrwania się z nieskładnego szeregu utworzonego przez swoją klasę, ale surowe spojrzenie nauczycielki nieco stłumiło ekscytację chłopca.

Mężczyzna zrozumiał sygnał i podszedł do kobiety, podając jej swój paszport bez zbędnych grzeczności. Nawet dzieci wydawały się wyczuwać napięcie, ponieważ nagle zamilkły, przyglądając się niepewnie dwójce dorosłych obrzucających się spojrzeniami pełnymi wzajemnej niechęci. Z krótkim żądaniem podpisu nauczycielka podała Alistairowi kartkę, na której ten bezładnie stawił parafkę, niemal siłą wciskając jej długopis w dłoń.

– Głupia baba – Scott mruknął pod nosem, nie dbając o to, czy wciąż jest w polu słyszenia pani Thompson czy też nie. Harry szczęśliwie ciągnął go za rękaw do czarnego Land Rovera, całkiem zapominając o nieprzyjemnym spojrzeniu starszej kobiety.

– Też jej nie lubię – odparł cicho chłopiec, pakując się na siedzisko na tylnym siedzeniu.

– Nie mów babci, że to powiedziałem. – Zagroził żartobliwie Szkot, napotykając rozbawione spojrzenie dziecka we wstecznym lusterku. Starał się usilnie nie widzieć podobieństwa do Elizabeth w sposobie w jaki Harry marszczył zgrabny nosek, kiedy się śmiał. – Frytki czy lody?

Dla dziecka był to wybór pomiędzy mieć a być, zaś Alistair nie potrafił być tak asertywny wobec małego potomka Jamesów, jak był wobec dorosłych, więc zgodził się na obie opcje, jedna po drugiej. Scotta zaskoczyła niezwykła bliskość Harry'ego, ponieważ ten nie odstępował go na krok i niemal wcale nie puszczał jego palców, wokół których zacisnął drobną rączkę, zupełnie tak, jakby bał się, że gdy tylko straci bezpośredni kontakt ze Szkotem, ten natychmiast zniknie. Mężczyzna przyglądał mu się z zaciekawieniem, zastanawiając nad tym, w jaki sposób „idealny plan Thanosa" ukształtuje najmłodsze pokolenie. Chłopiec wydawał się trzymać lepiej, niż zdecydowana większość dorosłych, jednak Alistair wiedział, że to tylko fasada – najwyraźniej wszyscy Jamesowie mieli tłumienie własnych emocji zapisane w genach.

– Co słychać w wielkim świecie, młody? – Scott zapytał ostrożnie, kiedy Harry maczał ostatnią frytkę w keczupie. Dziecko wzruszyło ramionami, mamrocząc coś pod nosem i starając się skierować rozmowę na inny tor. – Skoro nic, to skąd ten guz na czole? Chyba nie powiesz mi, że potknąłeś się i uderzyłeś o szafkę, bo w to nie uwierzę.

– Jutro jest turniej wioślarski – Harry mruknął apatycznie. – Mam startować w zespole z dziadkiem i moi koledzy się z tego śmieją...

Nawet jeżeli krew Szkota wrzała niczym dobrze zagotowana woda, nie dał on po sobie tego poznać. Nie sądził, że nawet w obliczu międzynarodowego kryzysu dzieciaki nadal będą dla siebie tak okrutne, jednak jak się okazało, tragedia czy nie, świat dzieci szybko powrócił do swojego dawnego stanu. Alistair spoglądał na drobną twarz chłopca, tak bardzo przypominającą inne twarze Jamesów, zastanawiając się, co może jeszcze zrobić, by uchronić małego przed złem świata, które pomimo idealnego planu Thanosa wydawało się wcale nie maleć. Podobnie jak jego ciocia i babcia, Harry doskonale potrafił przybierać dobrą minę do złej gry, udając, że wcale nie zależy mu na turnieju. Przeklinając w myślach, Scott podjął ostateczną decyzję, w nadziei, że nie będzie jej później żałował.

– Wezmę udział razem z tobą – westchnął, wyrzucając papierki z czerwonej plastikowej tacki, gdy wychodzili z lokalu. – Nie oszukujmy się, dziadek może i jest w tym swoim klubie jachtowym, ale to już sędziwy człowiek i szkolne konkursy to nie jego kategoria wiekowa.

Dziecięca ręka, niczym mały, podstępny wąż wplotła się w dłoń Szkota, zanim zdążył zareagować. Niebieskie oczy Harry'ego wpatrywały się w zmęczoną twarz mężczyzny z zupełnie nowym płomykiem – ulgi? Może wdzięczności? Sam nie był pewien, ale nowy rumieniec na bladej twarzy chłopca zwiastował raczej pomyślne wieści, gdy ten z zapałem wsiadał do samochodu. Całą drogę do domu Harry opowiadał Alistairowi o swoich osiągnięciach piłkarskich, matematycznych i muzycznych, a mężczyzna w połowie drogi zaczął odczuwać szybko rosnącą ciepłą kulę wypełniającą jego klatkę piersiową, zamiast zwykłego znudzenia towarzyszącego mu przy rozmowach z innymi ludźmi.

– Dobrze mu zrobił twój przyjazd tutaj. – Joanne dołączyła do Scotta siedzącego na tarasie, gdy kilka godzin później sięgał po pierwszego od swojego przyjazdu papierosa. – Mały cieszy się, jak na święta.

– Wmanewrowałaś mnie w turniej wioślarski – prychnął mężczyzna, zaciągając się gęstym, szarym dymem. – To był ten twój misternie utkany plan?

– Turniej to sprawa między Harrym, a jego dziadkiem, ja się w niego nie wtrącam – kobieta zaśmiała się perliście, siadając na ławce obok Alistaira.

Stopniowo, na niebie nad porośniętym trawą padokiem zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Tutaj, w Plymouth świat zdawał się w ogóle nie zmienić, wciąż było tak samo spokojnie, idyllicznie, jak przed Thanosem, a czas zdawał się zatrzymać w miejscu, w momencie, gdy połowa rodziny Jamesów zniknęła z życia Aliego. Wdychał świeże, wilgotne powietrze, smakujące solą i pachnące mokrą trawą, mieszając je z dymem papierosowym i miał wrażenie, że jeśli za chwilę się obróci, zobaczy Liz stojącą w progu, w zwiewnej, błękitnej sukience, która obecnie leżała na fotelu jej mieszkania w Londynie; rzucającą w jego kierunku jakieś uszczypliwe komentarze przeplecione troską. Mężczyzna obrócił lekko głowę, ale prócz profilu Joanne oraz zamkniętych drzwi nie zobaczył nic więcej.

– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – zapytał Scott, gasząc papierosa w porcelanowej popielniczce zdobionej motywem dzikiej róży.

– Masz na myśli ten dzień, kiedy przyjechałeś z Liz, a znalazłam cię w łóżku z Mary? – Sarkastyczny ton Joanne zdradził jej rozbawienie wspomnieniem z przeszłości. Szkot, mimo wszystko, skrzywił się widocznie, przypominając sobie o własnej głupocie. Wspólnie z siostrą Elizabeth uznali ten wybryk za jednorazowy akt młodzieńczego popędu i nigdy więcej nie wrócili do tego tematu, a powrót do normalnego zachowania w swoim towarzystwie zajął im dłużej, niż pół roku. Ali wyciągnął z tego jasny wniosek – nigdy nie sypiaj z rodzeństwem swoich przyjaciół.

– Jezu, Jo! Miałem na myśli dynamikę naszej relacji! – warknął, równie żartobliwym tonem. – Myślałaś, że jestem rozpieszczonym bogatym bucem. Było w tym trochę racji...

– Daj spokój, nigdy tak o tobie nie myślałam – kobieta przerwała stanowczo, w sposób tak charakterystyczny dla Jamesów. – Ja... nie wiedziałam, jak mam się zachować. Liz nigdy nic nie powiedziała, ale widziałam, jak oddychała z ulgą, gdy byłeś w pobliżu. Raz, kiedy wyszedłeś do sklepu nieomal dostała ataku paniki. Byłam bezradna, miałam mętlik w głowie, bo zawsze to ja stanowiłam dla niej oparcie i ramię do wypłakania, a nagle pojawiłeś się ty i wszyscy inni przestali mieć znaczenie... ja wiem, że ktoś ją skrzywdził... wystarczyło jedno matczyne spojrzenie...

Joanne zaczerpnęła drżący wdech, urywając w połowie zdania, gdy załamał jej się głos. Alistair przyglądał jej się bezradnie, tak jak wiele lat temu przyglądał się Liz – z ogromną dozą poczucia winy. Nieprzyjemny ciężar w żołądku powrócił, gdy starał się za wszelką cenę nie myśleć o przeszłości. Elizabeth powiedziałaby w tym momencie, że ona ruszyła dalej ze swoim życiem i wszystko było w porządku, że nie powinien się o nią martwić, ale Scott zauważyłby cień przemykający przez jej twarz i osiadający na oczach. Jak zazwyczaj, zrobiłby wszystko, by nie dopuścić do powrotu niechcianych wspomnień. Zamówiliby pizzę, Alistair włączyłby „Legalną blondynkę", chociaż Liz upierałaby się, że ten film na pamięć i nie jest on tak fajny, jak mu się wydaje. Czułby, jak w pierwszej scenie blondynka skraca dzielącą ich odległość i chowa twarz w zagłębieniu jego szyi, ukrywając się przed światem. W tamtych chwilach miał ochotę cofnąć się w czasie i zostawić Aarona Barnaby'ego w płonącym barze.

– Jo, prawie zabiłem tego sukinsyna – mężczyzna szepnął słabo, nie znajdując odwagi, by spojrzeć matce Elizabeth w twarz. – Prawie go zabiłem.

– Sama chciałabym to zrobić – kobieta odpowiedziała mu wciąż drżącym głosem pełnym determinacji. – Czy on chociaż odpowiedział za swoje czyny?

– Siedział w więzieniu prawie czternaście lat, za coś innego – odparł Szkot, otrząsając się z oziębiającego letargu. Czy Thanos wymazał z powierzchni ziemi także Barnaby'ego? Jeśli tak, to gdzie była ta magiczna sprawiedliwość, skoro zabrał także Liz i Sophie? – Liz nigdy go nie zgłosiła, nikomu nic nie powiedziała i proszę cię, Joanne, nie pytaj mnie o nic więcej. To nie jest moja historia do opowiedzenia, to nie ja powinienem wybierać, czym się z tobą podzielić, a czym nie.

– Rozumiem. Dziękuję ci, że przyjechałeś. – James westchnęła, spoglądając w granat nieba wypełnionego jasnymi punktami gwiazd. Chciała mocno wierzyć w to, że jeszcze będzie lepiej, że oswoją się ze stratą najbliższych i ruszą do przodu. Będą funkcjonowali tak, jak kiedyś. Jednak momenty takie jak te przypominały jej, że wszystko jest tylko iluzją – świat się nie zmienił, ale brakuje jego drugiej połówki.                                                        

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro