Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• clarity •

Alistair miał szczerą nadzieję, że ostatni raz usłyszał donośny szczęk metalu w pustym korytarzu. Stanął na środku pomieszczenia, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Pierwszy raz od ponad dwóch miesięcy był sam, bez żadnego nadzoru, nikt nie czaił mu się za plecami. Granatowa bluza wisiała na nim, jakby należała do starszego, większego brata.

Zdał sobie sprawę, że nikt do niego nie przyjdzie i nie powie, co ma robić. Z drobnym wahaniem chwycił chłodną klamkę, lekko naciskając, bo wciąż nie wierzył, że drzwi faktycznie ustąpią. Ostrożnie przekroczył próg, z zaskoczeniem zauważając, iż udało mu się przekroczyć magiczny portal do tego normalnego świata bez szwanku. W kolejnym długim korytarzu, tym razem nieco bardziej zatłoczonym, odszukał znajomą sylwetkę. Lśniący w świetle jarzeniówek blond kucyk oraz grafitowa garsonka były jak latarnia w mroku i nawet, jeśli Elizabeth jeszcze nie zdążyła się odwrócić, od razu ją rozpoznał.

Niemal przebiegł te kilka metrów, które ich dzieliło i mocno objął przyjaciółkę, ukrywając twarz w jej drobnych, ciepłych ramionach pachnących Diorem albo Chanel. Panna James przesunęła dłońmi po plecach Scotta, czując pod palcami silnie zarysowane przez wychudzenie kręgi. Kilka łez ulgi, nieopisanej radości, spłynęło po policzkach prawniczki spadając ostatecznie na bluzę Alistaira.

— Jak dobrze, że jesteś — wyszeptała, gładząc mężczyznę po włosach.

Zgodnie opuścili ponury teren aresztu, nie obracając się nawet za siebie. W naturalnym świetle Liz miała okazję dostrzec, w jak opłakanym stanie znajdował się jej przyjaciel. Był skrajnie wymęczony, niedożywiony i zupełnie nie przypominał siebie sprzed kilku tygodni. Alistair nie pałał już takim optymizmem oraz pogodą ducha jak wcześniej, areszt, choć pozornie łagodny, zrobił z niego cień.

— Na co masz ochotę? — zapytała blondynka, uśmiechając się ciepło. Najgorsze mieli już za sobą. Teraz będzie tylko lepiej.

— Och, kurczak curry za mną chodzi — odparł niemal natychmiast Szkot. — Wiesz, ten z naszej ulubionej restauracji indyjskiej.

Elizabeth wpisała adres w nawigację samochodową, wybierając najkrótszą możliwą trasę. Była zdeterminowana, żeby zdobyć ulubione danie Aliego, nawet gdyby miała grozić właścicielowi knajpy sądem. Zwykle o tej porze w restauracji kolejki sięgały niebotycznych rozmiarów, a stojący na ich krańcach musieli liczyć się z tym, że może wyjdą z pustą ręką. Jednak to absolutnie nie odstraszało kobiety od zrealizowania swojej misji, bo naprawdę była gotowa stanąć na rzęsach, żeby tylko Scott poczuł się lepiej.

Na szczęście nie musiała z nikim walczyć o porcję dania i nawet udało jej się kupić dwie, na wypadek, gdyby mężczyzna wciąż był głodny. Pchnęła drzwi do mieszkania, wpuszczając przyjaciela przodem, a następnie dokładnie sprawdziła, czy zamki są odpowiednio dobrze zamknięte. Alistair rozejrzał się trochę niepewnie po salonie, zaraz potem siadając na zamszowej kanapie. Liz zdjęła lakierowane szpilki i dołączyła do niego, odpakowując smakowicie pachnące dania.

— Nie umyłaś rano naczyń? — zauważył ciemnowłosy opierając nogi na kolanach kobiety. — To do ciebie zupełnie niepodobne.

— Spieszyłam się. — James szybko sięgnęła do kieszeni spódnicy po komórkę i wyciszyła ją, a następnie wcisnęła między poduszki.

Scott przyjrzał się blondynce nerwowo maczającej chlebek naan w sosie kokosowym. Po kilku sekundach kobieta odrzuciła go z powrotem na talerz, ciężko wzdychając. Skorzystał z jej nieuwagi i sięgnął po telefon, który przed chwilą schowała, odczytując powiadomienia z ekranu, a drugą ręką trzymając na dystans prawniczkę próbującą wyrwać mu urządzenie z dłoni.

— Masz dziesięć nieodebranych połączeń od matki?! — Zmarszczył czoło, z niedowierzaniem wpatrując się w wyświetlacz. Mogło się palić i walić, nic nie powstrzymałoby Elizabeth przed odebraniem telefonu od rodzicielki, a przynajmniej przed oddzwonieniem, jeśli nie mogłaby akurat rozmawiać. — Liz, co się z tobą dzieje?

Przyjaciółka uparcie wbijała wzrok w puchaty, popielaty dywan, milcząc jak zaklęta. Odstawiła talerz na stolik kawowy, krzyżując ramiona na piersi w obronnym geście. Przy kolejnym nadchodzącym połączeniu Alistair wykorzystał swoją przewagę i odebrał telefon od Joanne.

Powiedzenie, że pani James była zła, czy wkurzona, bardzo mijało się z prawdą. Nawet trzeszczące przez słaby zasięg dźwięki nie mogły ukryć wściekłości oraz rozgoryczenia na odległość bijącego od kobiety. Scott wysłuchał ją jednak do końca, przyjmując na siebie falę gniewu matki blondynki otwarcie ignorującej doskonale słyszalną jednostronną rozmowę.

— Nie poszłaś na ślub Mary... — Mężczyzna rozłączył się, gdy Joanne przestała wyrzucać z siebie żale. — Przecież ona się na ciebie obrazi!

— Obraziła się dwa tygodnie temu, kiedy ją uprzedziłam, że mnie nie będzie. — Przyjaciółka wzruszyła ramionami, unikając spojrzenia Szkota. — Wysłałam im kwiaty i życzenia, kiedyś jej przejdzie.

— Ale, Liz, to jest twoja siostra! — oburzył się ciemnowłosy.

— A ty jesteś moim najlepszym przyjacielem! — odparła nieco unosząc ton głosu. — Jak miałam iść na ślub i bawić się na weselu, kiedy ty mnie tutaj potrzebowałeś?!

— Kilka godzin bez ciebie wcale by mnie nie zabiło...

Nie chciał już na starcie sprzeczać się z kobietą, więc odpuścił sobie dalsze drążenie tematu. Miał tylko nadzieję, że Elizabeth wiedziała, co robi, stawiając jego ponad swoją rodzinę. Odłożył swój talerz z ledwie napoczętą porcją kurczaka, bo jakoś stracił cały apetyt. Nigdy nie chciał być kością niezgody między James a jej bliskimi, nie wiedział nawet, jak zareagować na te newsy. Na powrót usiadł na kanapie, przesuwając dłońmi po twarzy.

— Ta kobieta na dobre wycofała zarzuty? — zapytał, poruszając wreszcie kwestię trapiącą go od samego rana.

— Nie miała innego wyjścia — odpowiedziała Elizabeth, wchodząc w swój fachowy, prawniczy tryb. — Jej mąż zeznał, że była z nim wtedy, cały wieczór i noc. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby go przesłuchać, ale mam nadzieję, iż Sophie nie maczała w tym palców, bo oboje możecie mieć poważne kłopoty. Nawet nie wiesz, ile kosztowało mnie powstrzymanie jej przed przyjechaniem tu dzisiaj.

Blondynka musiała wydobyć z siebie resztki stanowczości, żeby być wystarczająco asertywną wobec doktor Clark upierającej się na spędzenie całego dnia w rodzinnym gronie z Alistairem. Wybicie jej tego pomysłu z głowy zabrało naprawdę dużo czasu i energii, bo nawet Steve'a lekarka nie zamierzała słuchać.

— Dziękuję. — Scott uśmiechnął się słabo. — Pojadę do nich jutro z rana.

— Wiesz, że możesz ubiegać się o odszkodowanie od tej kobiety... — przypomniała Liz. — Nie zwróci ci to dwóch miesięcy wyjętych z życia, ale może chociaż częściowo zrekompensuje straty, które poniosłeś.

Te dwa miesiące nie były wyjęte, tylko skasowane. Osiem cholernie trudnych tygodni, kiedy czuł się, jakby jedną nogą był już w grobie. Musiał nieustannie mieć oczy z tyłu głowy, spać tak, by móc w każdej chwili się obronić, jeść tylko to, co sam sobie nałożył na stołówce, pić tylko wtedy, gdy był pewien, że nie dosypano mu żadnej trutki do napoju.

Mimo tego osaczenia nie był w stanie myśleć o niczym innym, niż zamartwianie się, jak Liz radzi sobie ze sprawą. Zawsze odsyłała z kwitkiem klientów, u których istniał choćby cień szansy, że kogoś zgwałcili lub molestowali, a on wspierał ją w tym wyborze, wiedząc, iż kobieta nie chce powtarzać swojej traumy z innej perspektywy. Gdyby tylko znał prawnika, który będzie równie zdeterminowany, żeby go wyciągnąć z aresztu, zdjąłby cały ten ciężar z ramion przyjaciółki w cholerę.

— Nie chcę mieć z nią nic wspólnego — stwierdził po chwili ciszy. — Chcę po prostu już nigdy w życiu nie mieć z nią do czynienia.

— Rozumiem. — Blondynka nakryła jego dłoń swoimi długimi, bladymi palcami. Alistair ostrożnie ją ścisnął, opierając czoło o ramię kobiety. — Już po wszystkim, nie będę cię więcej tym zamęczać.

Gdy chciała się podnieść, żeby posprzątać ze stołu, zauważyła, jak głowa mężczyzny bezwładnie opada na jej bark. Scott zasnął twardo niczym suseł, nie reagował nawet, gdy próbowała zbudzić go szturchaniem. Kiedy wreszcie udało jej się wyplątać spod ciężkiego cielska Szkota, sięgnęła po koc i nakryła nim przyjaciela, uśmiechając się lekko pod nosem. Teraz była pewna, że wszystko będzie dobrze. 


  ***


Steve obrócił się w fotelu, prostując nogi na kamiennej posadzce. Przez ogromną ulewę nie mógł nawet popatrzeć na Tamizę za oknem, bowiem krople deszczu całkowicie pokryły szklaną taflę ściany. Jedyne, co pozwalało mu pracować w skupieniu, to fakt, że Sophie uspokoiła się po wyjściu Alistaira na wolność. Zresztą on sam odetchnął z ulgą, bo zaczęli poważnie rozważać wyciągnięcie go z aresztu siłą, co nie byłoby mądrym rozwiązaniem.

W ciągu paru dni Scott częściowo doszedł do siebie, a nawet wpadł na chwilę do Rezerw, przywitać się ze znajomymi z departamentu M. Jednak największe wyzwanie wciąż stało przed nimi wszystkimi — znaleźć i pokonać Pandorę, zanim posunie się krok dalej.

Blondyn przesunął stosik kartek, a brzęk tłuczonego szkła rozniósł się po pomieszczeniu. Z cichym westchnieniem pełnym rezygnacji schylił się, by sięgnąć za biurko i pozbierać odłamki z podłogi. Ramka ze zdjęciem uśmiechniętej Sophie nadawała się już tylko do wyrzucenia, bo była popękana w kilku miejscach, zatracając przy tym możliwość spełniania swojej roli. Przejechał opuszkami po powierzchni fotografii, strzepując z niej resztki szkła, a następnie schował przedmiot do szuflady, umieszczając tuż obok czarnego pudełeczka obitego aksamitem. Pierścionek wciąż w nim był i cierpliwie czekał na odpowiednią okazję, która nie za bardzo chciała się pojawić.

Steve przemierzył pomieszczenie, by wyjąć ze schowka szczotkę i miotełkę do sprzątnięcia ostrych odłamków. Przy okazji włączył ogromny telewizor zajmujący połowę ściany, w którym właśnie leciał jakiś program przyrodniczy. Gdy tylko prezenter na ekranie rozpoczął wywód na temat owadów, Rogers był gotów wyłączyć urządzenie. Miał dość. Tyle godzin spędził w encyklopediach motyli, że czuł się jak cholerny ekspert. W środku nocy potrafił przyporządkować poszczególne gatunki do kontynentów, jakie zajmowały, używając ich łacińskich nazw.

Zapach terpentyny przyprawiał go o ból głowy, choć sądził, iż dawno się do niego przyzwyczaił, a na palcach zaczynał mieć odgniotki od pędzli. Z frustracją wrzucił szkło do kosza na śmieci, sięgając po pilot leżący na blacie biurka.

Motyle z rodzaju Danaus plexippus, czyli popularnie znane jako monarcha lub danaid wędrowny, jako jedne z nielicznych charakteryzują się odbywaniem regularnych migracji. Wiosną opuszczają Amerykę Południową i udają się na północ, do Kalifornii i dalej, aż do granicy z Kanadą...

Mężczyzna przewrócił oczami w geście pełnym dezaprobaty. Jednym szybkim ruchem wyłączył telewizor, pozbywając się jednocześnie przynudzającego głosu prowadzącego monotonnie opowiadającego o wspaniałości monarchów. Z powrotem usiadł w fotelu, wpatrując się beznamiętnie we własne szkice, jakby miały mu zaraz zdradzić zagadkę, którą tak skrzętnie ukrywają przed całym światem. Tak naprawdę były tylko pętlami przecinających się szarych linii skopiowanych z fotografii oryginalnych obrazów. Nie niosły ze sobą żadnego przekazu ani nie miały żadnej wartości. Cały szum wokół nich opierał się na micie stworzonym wokół osoby zbzikowanego na punkcie motyli żołnierza.

Podczas wojny, którą w całości spędziło się poza domem, oglądając własnych przyjaciół zamieniających się w rozrzucone po całym polu kości, naprawdę łatwo było stracić rozum. Rzadko który oficer wychodził bez szwanku z okopów, Steve sam nie był w stanie zliczyć, ile razy musiał uspokajać albo po prostu stawiać do pionu rozhisteryzowanych szeregowych z własnego oddziału. W pełni rozumiał ich zachowanie, ale na polu bitwy nie było miejsca na ataki paniki, musieli walczyć za wszelką cenę, nawet kosztem utraty zmysłów.

Wiedziony doświadczeniem miał wszelkie prawo podejrzewać, że Powell był po prostu stuknięty i najprawdopodobniej cierpiał na jakieś zaburzenia psychiczne. Trzymałby się kurczowo tej wersji wydarzeń, gdyby nie fakt, że wciąż mu coś nie pasowało w wiernym odwzorowaniu różnych gatunków motyli. Był w Europie, Afryce, Ameryce...

Danaus plexippus migruje. Mężczyzna zerwał się z miejsca, o mały włos nie spadając z krzesła i zaczął gorączkowo przerzucać kartki w poszukiwaniu szkiców motyla monarchy. Znalazł jeden pasujący do opisu, ale wiedział, że to właśnie z nim było coś nie w porządku. Na białej tablicy wyświetlił holograficzną kopię oryginału, szukając jakiegoś klucza.

— Co to za super ważna sprawa, że musiałem przerwać konferencję z premierem i pofatygować się tutaj? — zapytał Charles, wchodząc do gabinetu Rogersa. — Jest siódma wieczorem, nie powinno cię tu już być.

— Chciałeś, żebyśmy się przyłożyli — przypomniał blondyn, nie odrywając wzroku od obrazu.

— Owszem, ale Rezerwy nie mają tyle pieniędzy, by płacić wam za nadgodziny...

— Chyba znalazłem trop — przerwał Steve niecierpliwiąc się stoickim spokojem Turnera. — Danaid wędrowny migruje.

— A możesz jaśniej i po angielsku? — zapytał dyrektor, opierając się o biurko.

— Monarcha wiosną wędruje z południa na północ. Ten obraz został namalowany piątego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemnastego roku w mieście Santa Virginia, w Argentynie. Powell nie miał możliwości zobaczenia tych motyli, bo już w marcu opuszczają Meksyk. Szyfrem jest data.

Charles wyprostował się i przetarł twarz dłonią. Byli już tak blisko, nie mogło być mowy o pomyłce, musiał w tej kwestii w pełni zaufać Rogersowi, co nie przychodziło łatwo. Obraz jednak wciąż pozostawał dla mężczyzny kompletną zagadką.

— To za dużo cyfr, jak na współrzędne mapowe — dodał blondyn, zaznaczając na hologramie datę.

— Usuń powtarzające się elementy — polecił ciemnowłosy po dłuższym czasie, kiedy usiłowali złamać kod ukryty pod datą. Żaden znany szyfr nie pasował do klucza, więc musieli działać intuicyjnie. — Jeśli złączysz jedynki i nałożysz na literę V, wyjdzie ci W. Pięćdziesiąt cztery stopnie S, dziewięćdziesiąt siedem stopni W.

— I po nałożeniu na mapę otrzymujemy bezkres oceanu... — Steve rozsiadł się na podłodze, opierając plecami o biurko.

Nawet Turner wyglądał na zmęczonego, bo odrzucił marynarkę w kąt i rozplątał krawat. Większość pracowników Naukowych Rezerw Strategicznych już dawno opuściła budynek, a na piętrze najprawdopodobniej zostali sami. Rogers wolał nie zaglądać do telefonu, żeby nie przerazić się ilością nieodebranych połączeń od Sophie. Tak zajął się szyfrem, że zapomniał, iż zaprosili na kolację Elizabeth i Alistaira.

— Zakładając, że cały czas działamy w obrębie Argentyny, powinniśmy pozostać na jej terytorium, wprowadzając możliwie jak najmniej zmian w kodzie. Odwróć dziewiątkę do góry nogami.

Jak za dotknięciem magicznej różdżki czerwona kropka przeniosła się po mapie, migając teraz w zupełnie innym miejscu. Steve odetchnął głęboko, z niedowierzaniem wpatrując się w magnetyzująco pulsujący punkt.

— Cholera — mruknął pod nosem dyrektor. — Chyba nam się udało.

— Stevenie Grancie Rogers, ile razy mam do ciebie dzwonić, zanim raczysz ode mnie odebrać? — Triumf został zakłócony przez nagłe wtargnięcie doktor Clark i jej przyjaciół do gabinetu blondyna.

Kobieta zatrzymała się gwałtownie przed ścianą, wpatrując jak zaczarowana w punkt na mapie. Alistair wyszedł nieco przed nią, by odczytać informacje z paska współrzędnych. Zmarszczył czoło, sceptycznie spoglądając na twarze wszystkich zebranych w biurze. Każdy wydawał się pełen napięcia, ale też nieskrywanej ulgi, że wreszcie do czegoś doszli.

— Ziemia Ognista? Przecież to kraniec świata — powiedział prześmiewczo. — Tam w ogóle da się ogarnąć jakąś miejscówkę na Bookingu?

— Ty nam powiedz — szepnęła zachwycona odkryciem Elizabeth.

— Mówię, że się nie da. Będziemy spać w namiotach.

— Dalej nie wierzę, iż w trzy godziny zdołaliśmy rozwiązać zagadkę, nad którą Rezerwy siedziały od trzech lat — stwierdził Turner, nadal będąc w lekkim szoku.

Wszystko potoczyło się tak nagle, nawet nie mieli czasu tego zarejestrować. Prawdopodobnie udało im się rozwikłać zagadkę i ustalić prawdopodobne miejsce, gdzie HYDRA miała jedną ze swoich siedzib. To oznaczało, że byli coraz bliżej skonfrontowania Pandory.

— Musimy tam polecieć najszybciej, jak się da — odezwała się Sophie, otwierając kolejne hologramy. — Potrzebujemy frachtowca na wypadek, gdyby w środku twierdzy znajdowały się jakieś niebezpieczne przedmioty.

Kobieta zaznaczyła pozycje na liście i ułożyła je w plan strategiczny zakładający misję zwiadowczą. Turner uruchomił swój tablet, z którego wydawał wszystkie polecenia w Rezerwach, a następnie nakazał przygotowanie jednego ze statków powietrznych Britannia X.

— Musimy się upewnić, że w pobliżu nie ma żadnych miejscowości, których mieszkańcy mogliby ucierpieć — dodał Steve, zdając sobie sprawę, iż nagle został magicznie zignorowany przez swoją partnerkę.

— Ty nigdzie nie jedziesz — odparła lekarka, odrywając się na chwilę od pracy. — Chyba zapomniałeś, że masz zakaz opuszczania kraju.

Kobieta nie mogła pozwolić, by Rogers ryzykował bardziej, niż było to konieczne. I tak wykonał już większość roboty za nią, razem z Charlesem łamiąc kod ukryty na obrazach. Jeśli zostanie w Londynie, będzie przynajmniej miała pewność, że Pandora nie wykorzysta go przeciwko niej.

— Możemy porozmawiać? — Blondyn złapał agentkę za ramię i odciągnął na bok. — Nie pozwalam ci tam jechać samej.

— Wcale nie pytałam cię o pozwolenie — obruszyła się Clark, posyłając ukochanemu urażone spojrzenie. — I nie będę sama.

Przeklęta myśl, że coś może stać się Sophie, prześladowała Steve'a od momentu, kiedy Pandora posunęła się od słów do czynów i nasłała na kobietę rosyjskiego snajpera. Te kilka godzin, podczas których jedynym uczuciem, jakiego doświadczył była cholerna niepewność, zdawało się niekończącym koszmarem. Gdy budził się w nocy, wciąż miał przed oczami jej zakrwawione dłonie oraz spojrzenie pełne przerażenia, a także niewypowiedzianej desperacji, kiedy walczyła o każdy oddech z osobna. I choć lekarka myślała, że złe sny dotyczą Tony'ego czy Bucka, tylko on wiedział, jak było naprawdę.

Prawda była taka, iż nie mógł sobie pozwolić na to, żeby ją stracić. Nie przetrwałby w świecie, gdzie nie istniała Sophie Clark.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro