Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• black sky •

— Coś za szybko to poszło — stwierdził Alistair, obchodząc przestronny hall dookoła. — Kiedy się obudzi?   

Sophie spojrzała na nieprzytomną Pandorę przywiązaną do metalowego krzesła. Zauważywszy w ostatniej chwili, że kobieta była w budynku sama, musiała zmienić plany i wezwać przyjaciół z powrotem. Jedynie ze Stevem nie mogła nawiązać kontaktu, ponieważ jego komunikator nie odpowiadał na sygnały. Scott jednak miał rację — obezwładnienie Rodriguez odbyło się zaskakująco łatwo. 

— Natasza mówiła, że od piętnastu minut do dwóch godzin. Po dwóch raczej się umiera — odparła Clark, spoglądając na bransoletę okalającą jej nadgarstek.   

— Szkoda, że czas tak wolno płynie i minęło dopiero czterdzieści minut — skwitował mężczyzna marszcząc nos. — Ciotka Wódka dała ci jad wdowy?   

— Pożyczyła — odpowiedziała agentka, przegryzając wnętrze policzka w zamyśleniu.   

Do pomieszczenia weszła Elizabeth niosąca w ręku zardzewiałe, przeciekające wiadro ledwie trzymające się w całości. Prawniczka wręczyła je lekarce, która włożyła dłoń do lodowatej wody. Kilkoma szybkimi ruchami brązowowłosa skróciła dystans dzielący ją od przeciwniczki, a następnie energicznie przechyliła trzymany przez siebie przedmiot wylewając zawartość na nieprzytomną Turczynkę. Kobieta wzdrygnęła się gwałtownie, potrząsając głową, którą odchyliła do tyłu, by mokre włosy nie przykleiły jej się do twarzy.   

— Jak wrażenia po odwróceniu ról? — Uśmiechnęła się złośliwie na widok Sophie. — Na co czekamy?   

— Na misia Gogo — przerwał kobiecie Alistair. — Nie interesuj się.  

— To już koniec — dodała Elizabeth, profesjonalnie przyglądając się pojmanej Pandorze. — Będziesz przewieziona do Wielkiej Brytanii i tam sądzona.   

— Bez obrazów raczej trudno wam będzie cokolwiek mi udowodnić, a widzę, że nie jesteście w komplecie — odparła ze stoickim spokojem czarnowłosa. — Trochę to potrwa, ale bez obaw, mamy czas... No, przynajmniej ja mam.   

Clark usilnie starała się myśleć, że Rodriguez jedynie próbuje ją wytrącić z równowagi, a nie, że naprawdę maczała palce w zniknięciu Steve'a. Pluła sobie w brodę za pomysł rozdzielenia się i zostawienie go samego. Zmrużyła powieki, uraczając zadowoloną z siebie kobietę lodowatym spojrzeniem. Lekarka odciągnęła przyjaciółkę na korytarz, zostawiając Scotta na moment samego z Pandorą.

— Tylko nie próbuj żadnych sztuczek, bo możesz mieć trochę ołowiu między tymi pięknie wyprofilowanymi brwiami — ostrzegł Szkot, machając przeciwniczce pistoletem przed nosem.   

— Jeszcze nikogo nie zabiłeś, prawda? — zagaiła kobieta, przechylając głowę na bok, po czym kontynuowała, gdy posłał jej skonsternowane spojrzenie. — Pies, który dużo szczeka, mało gryzie.   

— Są i takie, co szczekają oraz gryzą. — Mężczyzna zaśmiał się sztucznie. — Jest tylko jedna osoba, której niezabicia żałuję.   

— Ach, tak... Aaron Barnaby. — Pokiwała głową ze zrozumieniem. — Obawiałeś się, że Elizabeth nie będzie chciała znać zarówno swojego gwałciciela, jak i jego kata? No tak, porządna dziewczyna, studentka prawa, miałaby ufać mordercy, jakiż to absurd...   

Ali zacisnął szczękę powstrzymując się od zgrzytania zębami i rozłożył dłoń na kolanie, wbijając wzrok w krzesło Pandory. Cieszył się, że Liz nie miała okazji słyszeć ich rozmowy,  bo nie chciał fundować jej przypominania sobie traumy sprzed kilkunastu lat od nowa. Westchnął ciężko, uspokajając się nieco, a następnie przetarł zmęczoną twarz kawałkiem koszulki wystającej spod kamizelki kuloodpornej.   

— Gdyby nasz świat był Grą o Tron, to miałabyś pełne prawo do bycia Cersei Lannister — odparł krótko.   

— Uznam to za miły komplement.   

— Możemy ją zakneblować? — zapytał Scott, gdy przyjaciółki wróciły z korytarza.   

— Musisz strasznie przynudzać — Sophie zwróciła się do Pandory. — Zwykle Ali jest bardzo towarzyski.

— Zbieraj się. — Panna James rzuciła latarkę w stronę mężczyzny. — Musimy zgarnąć Steve'a.   

Gdy para przyjaciół opuściła budynek Clark usiadła na krześle, które chwilę temu zajmował Szkot. Teraz, kiedy znajdowała się twarzą w twarz z przeciwniczką, miała nadzieję wyciągnąć z niej wszystko, co chciała wiedzieć. Tym razem nie mogła polegać na swoim darze, bo Turczynka doskonale musiała opanować sztukę manipulowania swoimi wspomnieniami.   

— Wiem, że masz powód, żeby się na mnie mścić za śmierć swoich rodziców...    

— Właściwie miałam ci za to podziękować — przerwała Pandora. — Wyręczyłaś mnie, bo trochę dziwnie by to wyglądało, gdyby mała dziewczynka miała zabić swoich opiekunów.   

— Co? — Lekarka zmarszczyła brwi w zaskoczeniu.   

— Och, no tak... Słodka, głupiutka Sophie nic nie wie. Nigdy nie zastanawiało cię to, jak cię znalazłam, skąd tyle o tobie wiem i dlaczego mam pojęcie o rzeczach, o których ty nie wiesz nic? Dlaczego HYDRA nie potrafiła nad tobą zapanować?   

Agentka musiała przyznać sama przed sobą, ze naprawdę nigdy nie poznała odpowiedzi na te wszystkie pytania, których ilość ciągle rosła w zaskakującym tempie. Dodatkowo sprawa z obrazami wszystko skomplikowała i przewróciła życie kobiety do góry nogami. Dlatego pozwoliła Rodriguez kontynuować, nie biorąc sobie nazbyt do serca tego, co mówiła. Istniały duże szanse, że przeciwniczka po prostu kupowała sobie czas zamyśloną historią.  

— Był jeszcze jeden naukowiec zajmujący się tobą w Austrii, Nobu Yoshioka. Nigdy go nie znalazłaś, bo ulotnił się jeszcze zanim wyrwałaś się im spod kontroli. Źle zinterpretował manuskrypt i teatralnie spieprzył sprawę... Murakami wściekł się niemożliwie, ale ten głupiec naprawdę wierzył, że jesteś Czarnym Niebem.   

— Co to ma wspólnego z obrazami i z tobą? Gdzie jest ukryta broń HYDRY? — Sophie potrząsnęła energicznie głową, zdając sobie sprawę, że słucha steku bzdur wymyślonych na poczekaniu.   

— Jesteś głupia czy głucha?! — zirytowana Rodriguez podniosła głos. — Oprócz tej sterty złomu, jedyną bronią tutaj jesteś ty! W twoich żyłach nie płynie serum superżołnierza, ale krew nieśmiertelnego smoka Shou-Lao i to ona czyniła cię długowieczną!   

— Czego ty tak naprawdę ode mnie chcesz? — Clark zaśmiała się nerwowo, nawet nie starając się zapamiętać bajkowych szczegółów opowieści.   

— Mikstura z krwi smoka była jedyną wykonaną prawie trzy tysiące lat temu na podstawie przepowiedni twierdzącej, że pojawi się Czarne Niebo o niezwykłych zdolnościach. Ta osoba miała zapewnić Ręce zwycięstwo w każdej części świata. Yoshioka zdążył zaaplikować ci tylko jedną część formuły, a drugą ukrył w jednej z placówek HYDRY. To ja jestem obiecanym Zdobywcą i podczas, gdy oni marnują swój czas na wyszkolenie tej przybłędy znalezionej przez Reid, ja przyszłam odzyskać to, co moje. 


***


Alistair przedarł się przez gęste krzaki zakrywające drogę do jednego z budynków w kompleksie, gdzie zauważył wątłe światło najprawdopodobniej rzucane przez latarkę. Przyspieszył nieco kroku z ulgą, że tak szybko zdołali odnaleźć Steve'a i Sophie nie będzie zbyt długo musiała przebywać sama w towarzystwie Pandory. Ta kobieta była cholernie nieobliczalna, a mężczyzna do teraz nie mógł domyślić się, co siedziało w jej głowie. 

— Ej, Liz, jak sądzisz... — Obrócił głowę do tyłu tylko po to, żeby odkryć, że James wcale za nim nie idzie. Wrócił się kilka metrów do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą mówiła jakąś ciekawostkę o literaturze angielskiej. 

Biegając od drzewa do drzewa oświetlał latarką każdy zakamarek, z całych sił nawołując przyjaciółkę po imieniu. Odpowiadała mu niepokojąco głucha cisza, w jakiej nie słyszał nawet szelestu liści i szumu wiatru między drzewami. Było cholernie ciemno, nie widział nic w odległości metra od siebie. 

— Elizabeth! Liz! — krzyczał daremnie. — JAMES, do cholery!   

Nie mógł pozwolić, by coś jej się stało. Wbiegł do budynku, mając nadzieję, że kobieta już tam jest, ale nie słyszała go przez grube ściany. Wpadł do pomieszczenia, skąd dobiegało światło, tylko po to, żeby odnaleźć leżącą na ziemi latarkę i stertę obrazów, wśród których znajdowały się te poszukiwane przez Naukowe Rezerwy Strategiczne.   

— Steve! — wrzasnął, a kiedy nie dostał żadnej odpowiedzi, uruchomił komunikator.— Sophie!   

Nikt mu nie odpowiadał, był zupełnie sam. Zmęczony nieustannym bieganiem po nierównym terenie opadł na zimną podłogę, zastanawiając się, co właściwie powinien zrobić. Oparł czoło na kolanie szlochając cicho z bezsilności, bo jego przyjaciele potrzebowali go, a mężczyzna nie potrafił ich odnaleźć.   


Elizabeth rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu Alistaira, będąc pewna, że jeszcze przed  chwilą słyszała go bardzo wyraźnie. W ciemności bardzo trudno było cokolwiek dojrzeć, nawet z dobrą latarką. Szła, praktycznie podążając za instynktem, co bardzo rzadko jej się zdarzało, bo zazwyczaj ufała tylko swojej praktycznej stronie osobowości. Na nic się ona zdała, bo i tak wszyscy się pogubili po drodze. Podejrzewała, że była bardzo daleko od  drzew, które oznaczała ze Scottem sprayem fluorescencyjnym.   

— Ali? — zawołała cicho zauważając jakąś sylwetkę przedzierającą się między drzewami.   

Osoba, która usiłowała się wydostać z buszu wreszcie ją zauważyła i zaczęła się zbliżać do prawniczki szybko zdającej sobie sprawę z faktu, iż to nie jej przyjaciel. Odsunęła się o kilka kroków od nadchodzącej postaci świecąc prosto przed siebie, na wysokości twarzy, co wcale nie zatrzymało intruza.   

Gdy mężczyzna zbliżył się dostatecznie blisko z przerażeniem zauważyła, do kogo należy sylwetka i zaczęła się cofać w oszołomieniu, dopóki nie trafiła plecami na kolejne zarośla. Aaron Barnaby spoglądał na nią tym samym delirycznym wzrokiem, który wielokrotnie prześladował ją w koszmarach po tym, co przeżyła.   

— Odsuń się — poleciła, drżącą dłoń zaciskając na kaburze z pistoletem.   

— Nikt cię tu nie usłyszy. — Chrapliwy, niski głos przyprawił kobietę o dreszcze przebiegające pulsacyjnie wzdłuż kręgosłupa. — Wtedy też nikt cię nie słyszał.   

— Nie zbliżaj się do mnie! — Z refleksem godnym agenta tajnej organizacji wyjęła broń zza pasa i wycelowała w pierś Barnaby'ego. — Zacznę strzelać! 

Mężczyzna skrócił dzielącą ich odległość, podchodząc wartko do drżącej z przerażenia blondynki. Zatrzymał się, gdy jego tors zetknął się z chłodną lufą pistoletu.  

— Elizabeth! — Nagle usłyszała znajomy krzyk między drzewami, a kilka sekund później pojawił się przy niej Scott. — Usłyszałem strzały, nic ci nie jest? 

Jednym ruchem przygarnął do siebie roztrzęsioną kobietę, głaszcząc ją po włosach z niewypowiedziana ulgą. Blondynka wyplątała się z uścisku przyjaciela i rozejrzała dookoła oświetlając otaczający ją teren latarką. Nie potrafiła pojąć, co właściwie się stało.   

— On tu był — szepnęła trzęsącym się głosem. — On tu przed sekundą był... 

  

*** 


Sophie obeszła krzesło Pandory dookoła, zastanawiając się, co powinna zrobić. Historia opowiedziana przez kobietę była wyjątkowo udaną bajką wyssaną z palca i przez moment lekarka była gotowa w nią uwierzyć. Przytrafił im się prawdziwy efekt motyla. Lata temu ktoś przez pomyłkę zrobił z niej żywą broń, wierząc w przepowiednię sprzed trzech tysięcy lat. Spotkała Steve'a tylko dlatego, że wciąż odbijały się na niej konsekwencje tej przepowiedni. Jak różne mogły być ich życia, gdyby nigdy nie została spisana. 

— Radziłabym ci przyjrzeć się dokładniej księgom w Blodwen Hall — odezwała się Rodriguez rozprostowując palce dłoni. — Czy twoi przyjaciele mogą się pospieszyć, bo trochę tu niewygodnie... 

— Sophie... — Agentka gwałtownie odwróciła się słysząc zachrypnięty głos Steve'a.   

Nie mogła jednak odetchnąć z powodu jego obecności, ponieważ mężczyzna zatoczył się w jej stronę i upadł przy kobiecie na kolana. Clark natychmiast oparła blondyna na swoich udach, zauważając rozległą ranę na brzuchu, z której wylewało się sporo krwi. Odpięła kaptur od kurtki, a następnie przycisnęła go do krwawiącego miejsca. Rogers oddychał ciężko, urywanym wdechem łapiąc powietrze. Położyła zabrudzoną posoką dłoń na jego szyi, by zbadać puls, który słabnął z każdą sekundą.   

— Udało się? — Spojrzał zamglonym wzrokiem w stronę niewzruszonej Pandory. — Wygraliśmy?  

Agentka po raz pierwszy w życiu nie miała pojęcia, co robić. Nie było żadnego planu, ani wyjścia zapasowego. Iron Man nie przyleci i nie uratuje wszystkich. Schyliła się i ułożyła usta na czole ukochanego. Wszystko, co się wydarzyło, wydawało się tak surrealistyczne, że trudno było uwierzyć, iż skończą w tak marny sposób.   

— Wyjdź z mojej głowy! — wrzasnęła Clark, zdając sobie sprawę z teatralności całej sceny. Nagle nie było już przy niej Steve'a, a cała krew zniknęła.   

— No brawo! — Pandora zaśmiała się szczerze rozbawiona. — Wszyscy dzisiaj zobaczyliście swój największy strach w zmaterializowanej postaci i tylko ty nie dałaś się nabrać.   

— Dość tego — zirytowana agentka podniosła głos. — Gdzie jest Steve?   

— Och, tuż za tobą — odparła Rodriguez. — Żołnierzu?   

Sophie odwróciła się powoli. Przed nią stał Rogers, cały i zdrowy, przynajmniej fizycznie. Jednak pustka ziejąca z jego oczu zmroziła kobiecie krew w żyłach. Zbyt dobrze znała tego typu spojrzenie i wiedziała, że nie zwiastuje ono niczego dobrego.   

— Gotów, by służyć.   

Zanim zdążyła zareagować, mężczyzna odepchnął agentkę z taką siłą, że przejechała plecami kilka metrów po parkiecie, zanim zatrzymała się na najbliższym filarze. Sam zajął się rozcinaniem więzów na nadgarstkach oraz kostkach Turczynki. Lekarka włączyła komunikator i wysłała sygnał do Alistaira oraz Elizabeth, informując ich o zmianie planów.   

— Kapitan cudownie się odnalazł — powiedział pospiesznie Scott pod nosem, ciągnąc za rękę prawniczkę. Widząc na horyzoncie budynek kwatery głównej, ostatnie kilkaset metrów biegli niczym na złamanie karku.   

Ali zatrzymał się gwałtownie pod jednym z oznaczonych przez siebie drzew i wyciągnął spod sterty liści plecak, który ukrył tam z Elizabeth. Szukał czegoś przez moment, po czym podał  blondynce czarny materiałowy futerał.   

— Liz, idź na dach i odpal czerwone race — polecił.  

— Ale... A co z tobą i Soph? — zaprotestowała kobieta.   

— Byłaś w skautach, czy nie? Idź, proszę, potrzebujemy posiłków.   

Agent wszedł do budynku od razu kierując się do pomieszczenia, gdzie zostawił przyjaciółkę z Pandorą. Elizabeth udała się schodami pożarowymi na dach, więc miał nadzieję na szybkie przybycie pomocy. Wpadł do hallu w sama porę, bo Steve akurat mierzył się z doktor Clark, której nie szło najlepiej, ponieważ mężczyzna siedział na niej okrakiem i jedną dłoń zaciskał na szyi kobiety.   

— W... innych warunkach... uznałabym to za... podniecające — wychrypiała, siłując się z Rogersem.   

Scott rozejrzał się w poszukiwaniu czegokolwiek, żeby móc jakoś pomóc agentce. Znajdowali się zbyt daleko od metalowego kandelabru, więc nie mógł go zrzucić na blondyna. Rodriguez biernie przyglądała się wszystkiemu, siedząc na krześle ze skrzyżowanymi nogami. Ciemnowłosy chwycił drugie krzesło i z rozbiegu wpadł na Steve'a, uderzając go z całej siły w tył głowy. Mężczyzna padł jak kłoda obok Clark, natychmiast tracąc przytomność. Z niewielką pomocą przyjaciela lekarka podniosła się, a następnie nachyliła, by sprawdzić stan ukochanego.  

— Chyba go nie zabiłem, co? To znaczy... Mam wykupione OC, można by na tym jeszcze zarobić — wymamrotał pod nosem Szkot.   

Zanim agentka zdążyła mu odpowiedzieć do pomieszczenia wtargnęła grupa uzbrojonych po zęby goryli. Jeden z nich przyniósł pordzewiałe metalowe pudełko i wręczył je Pandorze, która zajrzała do środka wzdychając z zadowoleniem. Odłożyła szkatułkę na krzesło w momencie, kiedy Liz przekroczyła próg pomieszczenia, wpadając w pułapkę zorganizowaną przez Rodriguez.   

— Oddałaś mu swoje serce. — Turczynka wskazała na nieprzytomnego Rogersa, zbliżając się powoli do Sophie. — I na co ci to było? Co właściwie dostałaś w zamian? Wieczna niepewność i trzymanie na dystans. Uczynił cię słabą, mierną kopią samej siebie, choć mogłaś mieć potencjał, który widział w tobie Nobu. Jesteś żałosna.   

— Skończ już, bo głowa zaczyna mnie boleć od tych głupot, które gadasz — przerwała jej Sophie. — Wszystko, co mówisz, opiera się na twoich domysłach i zgadywankach. Tak naprawdę nic a nic o mnie nie wiesz. A już na pewno nie wiesz, do czego jestem zdolna, żeby ochronić moich bliskich.   

— Co zrobisz? — przeciwniczka zaśmiała się dźwięcznie. — Zaatakujesz mnie nożykiem?   

Właściwie to miała zamiar zrobić, więc darowała sobie wyprowadzenie Rodriguez z błędu i skierowała ostrze w kierunku brzucha kobiety. Ta jednak zatrzymała ja z łatwością, łapiąc za nadgarstek z siłą, której Clark nie przewidziała, po czym wytraciła jej przedmiot z ręki. Kątem oka agentka widziała Liz oraz Aliego walczących z ludźmi Pandory. Turczynka rzuciła lekarkę na ziemię, jakby ta była zaledwie szmacianą lalką. Przyjaciele zdołali zyskać chwilową przewagę nad zamaskowanymi mężczyznami za pomocą ognia podłożonego przez Szkota, zaś brązowowłosa kopnęła górującą nad sobą kobietę, spychając ją kilka metrów dalej.   

— Elizabeth! — krzyknęła Sophie, zwracając uwagę przyjaciółki na pudełko leżące na krześle.   

Blondynka rzuciła się w jego kierunku razem z człowiekiem pracującym dla Rodriguez, jednak to on był szybszy i zabrał puszkę ze sobą. W tym czasie Pandora skorzystała z chwilowej nieuwagi lekarki ponownie ją atakując, tym razem z dużym sukcesem, bowiem Clark uderzyła plecami o parkiet na tyle mocno, że zaniosła się duszącym kaszlem. Gorąco buchające od znajdującego się w pobliżu kobiet ognia było na tyle drażniące, iż agentkę zaczynała piec skóra. Jeden z wojowników podszedł do aktorki, a następnie podał jej szklaną  fiolkę wypełnioną niebieskawym płynem.   

— Zaboli tylko trochę, musisz przyjąć drugą porcję eliksiru do rytuału — poinformowała Pandora, jedną ręką przytrzymując Brytyjkę, na której siedziała okrakiem.   

Sophie zasłoniła się rękoma, próbując odepchnąć kobietę na jak największą odległość, by ta nie mogła wkłuć igły w jej skórę. Korzystając z tego, iż Rodriguez mogła bronić się tylko jedną ręką, agentka wyrwała jej strzykawkę z dłoni, gdy Liz rzuciła w napastniczkę kawałkiem nadpalonej deski. Clark cisnęła przedmiot prosto w płomienie, zanim tamta zdołała się zorientować.   

— Ty kurwo! — wrzasnęła zrozpaczona, wierzchem dłoni uderzając lekarkę w twarz. —  Zabić ich! ZABIC WSZYSTKICH!   

Pandora wpadła w prawdziwy szał i poczęła dusić agentkę z całych sił. Wtedy ta zdała sobie sprawę, że chyba trochę przesadziła, a kobieta naprawdę ją zabije. Była gotowa pożegnać się z życiem, chociaż nie w sposób, jaki sobie wymyśliła. Jednak nie zawsze dostaje się to,  czego akurat się pragnie i czasem los płata okropne figle. Ktoś szarpnął Turczynkę za ramię odrywając ją od Sophie, następnie odpychając na bok. Tym kimś okazał się Steve.   

— Zamierzałeś przespać całą walkę? — zapytała zachrypniętym głosem Clark, podnosząc się z pomocą partnera. Chyba Góra zmieniła zdanie, co do jej losu.   

Szybkim rozejrzeniem się ogarnęła pomieszczenie, gdzie bitwa wciąż trwała. Po skończeniu się naboi w pistoletach, agenci zmuszeni byli walczyć wręcz z ludźmi Rodriguez. Rogers trochę nieprzytomnie próbował poskładać wszystko do kupy, ale nie pamiętał niczego, odkąd miał dziwną wizję na jawie z udziałem Peggy. Kątem oka zauważył podnoszącą się z ziemi Pandorę chwytającą karabin jednego ze swoich goryli.   

Zadziałał instynktownie, chwytając Sophie w talii i z całej siły przyciskając ją do swojego torsu, by zasłonić kobietę własnym ciałem. Słyszał wyraźnie świst ołowianych kul latających w powietrzu,  natrafiających na przeszkody, ale do ustania dźwięku żadna go nie tknęła. Poluźnił uścisk wokół partnerki, podnosząc głowę dotychczas wtuloną w szyję lekarki.   

— I że niby ja jestem największą drama queen w tym towarzystwie? — zakpił Alistair, zabierając z ziemi kulkę emitującą tarczę ochronną dla Steve'a i Sophie. 

Blondyn nawet nie zauważył, kiedy pojawiła się Lucy, Jack oraz reszta agentów Naukowych Rezerw Strategicznych. Nie pomyślał również o tym, że zarówno Clark, jak i on sam mieli na sobie kamizelki kuloodporne, a Pandora prawdopodobnie zostałaby szybciej pokonana, gdyby Scott nie musiał ratować im tyłka. Jednak w chwili, gdy zauważył zagrożenie, przestał nad sobą panować.   

— Dobrze, że to wszystko już się skończyło — stwierdził z ulgą, przyglądając się Lucy stosującej hipnozę na Rodriguez zakutą w kajdanki. Został zdzielony w ramię przez lekarkę. — A to za co? 

— Ty idioto jeden! Cholerny głupku! — Kobieta nie przestała okładać mężczyzny otwartą dłonią. — Barania łąko, czy ty sobie myślisz, że jesteś kuloodporny?! W ogóle co ty miałeś w głowie, ryzykując w ten sposób?! No wariat kompletny! Przecież ja tak cię kocham, że umarłabym z rozpaczy, gdyby coś ci się stało! Nigdy, przenigdy, więcej tego nie rób, skończony kretynie!   

— Możesz to powtórzyć? — zapytał Rogers, zdając sobie sprawę, iż jest to pierwszy raz, kiedy któreś z nich wypowiedziało magiczne słowa. 

— Jesteś skończonym kretynem — odparła skonsternowana kobieta. 

— Nie, to wcześniej.  

— Czy myślisz, że jesteś kuloodporny?   

— Później — westchnął rozbawiony, bo najwyraźniej Sophie była w takim szoku, że nie zdawała sobie sprawy z wagi własnych słów.   

— Gołąbeczki, jak chcecie, to możecie tu zostać i wracać na pieszo, ale jak się nie pospieszymy, odleci nam helikopter — zawołał w ich stronę Alistair. — Marzę o pizzy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro