Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• all alone •

Wraz z rześkim powiewem zwiastującym letni poranek do sypialni wpadł również morski zapach słonej wody. Nim Steve otworzył oczy, z błogim westchnieniem zaciągnął się świeżym powietrzem. Był w Blodwen Hall, czyli wszystko, co złe, okazało się jedynie koszmarem zmęczonego umysłu. Jego uwagę przykuł cichy tupot dochodzący z korytarza, a już chwilę później drzwi do sypialni otworzyły się z impetem. Drobna blondwłosa dziewczynka obiegła ogromne łóżko i stanęła po stronie Rogersa, przyglądając mu się przez chwilę w milczeniu, z dłońmi opartymi na biodrach. Z niemałym trudem wdrapała się na wysoki materac, chwytając się ramienia półśpiącego mężczyzny.

– Dzień dobry. – Steve otworzył powoli oczy, gdy wreszcie poczuł, że dziewczynka nie zamierza spocząć jedynie na wspinaczce na łóżko.

– Dzień dobry – zachichotała cicho, mocno ściskając pod pachą nieco wyświechtanego już pluszaka. – Mama kazała mi cię obudzić.

Zanim blondynka zdążyła dokończyć, zarzuciła mężczyźnie ramiona na szyję, uwieszając się na jego tułowiu. Rogers objął córkę, głaszcząc ją po kręconych, w dodatku lekko splątanych, jasnych włosach. Dziewczynka nie wytrzymała długo w uścisku i szybko się uwolniła, zeskakując z łóżka tylko po to, żeby wpaść do własnego pokoju sąsiadującego z sypialnią rodziców i wrócić po chwili, ciągnąc ze sobą drewniany wózek z zabawkami.

W ilości niespożytej energii znacznie upodabniała się do swojej mamy, chodzącego wulkanu. Jeśli natomiast chodziło o zainteresowania, bliżej jej było do Steve'a, ponieważ pokój dziewczynki obwieszony był różnego rodzaju rysunkami, nad którymi potrafiła spędzać długie godziny.

– Moja droga panno! – W korytarzu dało się słyszeć stanowczy choć nieco rozbawiony głos Sophie zmierzającej w kierunku sypialni. – Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego nasza kuchnia jest wymazana pastelami?

Lekarka wkroczyła do pomieszczenia, niosąc tacę z pokaźną stertą świeżo usmażonych naleśników, sokiem pomarańczowym oraz słoiczkiem dżemu owocowego. Gdy udało jej się bezpiecznie odstawić tacę na materac, rozejrzała się po pokoju zamienionym w bawialnię zmęczonym wzrokiem. Było dopiero po ósmej, a mała miała energię w całkiem sporym zapasie i, ku niezadowoleniu rodziców, coraz rzadziej zgadzała się na drzemki w ciągu dnia.

– Wszystkiego najlepszego z okazji naszej rocznicy, kochanie – Clark przysiadła się do Rogersa, obdarzając mężczyznę czułym pocałunkiem. Blondyn objął ukochaną ramieniem, obserwując jednocześnie, jak ich pociecha urozmaica swój dziecięcy świat kolejnymi zabawkami rozłożonymi na podłodze.

Otworzył oczy, mając wrażenie, że coś ciężkiego spadło mu na klatkę piersiową. Przywitał go tym razem nie ciepły widok słonecznego Blodwen Hall, ale nowoczesny, surowy wystrój siedziby Avengers. Steve przetarł twarz dłonią, zerkając przelotnie na zegarek wskazujący kilka minut po czwartej. Oparł się o zagłówek łóżka, wbijając tępo wzrok w drugą połowę materaca, która pozostawała pusta. Zauważył, że podświadomie nie wybrał miejsca, które zapewne upodobałaby sobie Sophie.

Od jej zniknięcia minęły trzy tygodnie, a mężczyzna czuł się, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Wciąż na nowo odtwarzał w głowie ich ostatnie chwile spędzone razem, kiedy tak bardzo się bała, a nie potrafił jej pomóc. Nawet nie miał pojęcia, jakie były jej ostatnie wyszeptane w pośpiechu słowa.

Tego dnia nie zdążył zobaczyć się z Elizabeth.

Steve zwlókł się z łóżka, nakładając na siebie pierwsze lepsze ubrania jeszcze leżące w torbie przywiezionej przez Natashę z Londynu. Ani on, ani Alistair nie mieli odwagi wrócić do pustego domu. Niespiesznie podążył w stronę kuchni, włócząc nogami po podłodze. W całej siedzibie Avengers panowała grobowa cisza, chociaż mężczyzna podejrzewał, że nikt nie śpi. Po prostu zachowywali pozory normalnego życia, zupełnie tak, jakby nic się nie stało, a oni prowadzili zwykłą, rutynową misję, po której wypełnieniu wszystko wróci na swoje miejsce.

I tylko ta idea, a w zasadzie nadzieja, trzymała go jeszcze w ryzach. Znajdą Thanosa, przywrócą wszystkich, którzy zniknęli, zaś on odzyska rodzinę. Czyż to nie piękny plan? Jakaś część Rogersa podpowiadała mu, że także mało realny do spełnienia, ale blondyn uparcie ją ignorował.

Zajrzał do lodówki, odnajdując zaledwie resztki wczorajszego jedzenia oraz kilka rodzajów soków. Zamknął drzwiczki, cicho wypuszczając powietrze ustami i zdecydował się na najzwyklejszą wodę z kranu. Odsunął krzesło kuchenne, opadając na nie, a potem wyciągnął przed siebie nogi i przymknął oczy wsłuchując się w ledwie zauważalny szum elektroniki. Usiłował przywołać do siebie to nieszczęsne wspomnienie przegranej z Thanosem, żeby móc rozwiązać zagadkę ostatnich wypowiedzianych słów Sophie. Nie słyszał ich, nie pamiętał prawie niewidocznego ruchu warg, zupełnie tak, jakby nie zostały skierowane do niego. A jednak Clark patrzyła mu w oczy przez cały czas, dlatego też strach widoczny w jej spojrzeniu zostawił ogniste piętno na jego wspomnieniach.

– Pamiętasz, że masz dzisiaj spotkanie z Astrid? – Natasha wkroczyła do kuchni w pełnym stroju treningowym, z szarym ręcznikiem zawieszonym na ramieniu. Musiała być jeszcze szybsza od Rogersa, skoro skończyła ćwiczenia. – Żebym nie musiała świecić za ciebie oczami.

– Strata czasu – odparł mężczyzna, otwierając powoli oczy, gdy agentka Romanoff włączyła pełne oświetlenie pomieszczenia. Dzięki jej metodom właśnie poczuł się, jak na jakimś przesłuchaniu.

– Posłuchaj mnie uważnie... – Kobieta przysiadła się do blondyna i oparła przedramiona na blacie stołu, przechylając się w stronę Steve'a. Determinacja w jej zielonkawych oczach była znaczna. I za bardzo przypominała mu o Sophie. – Jeśli nie pójdziesz tam z własnej woli, dostarczę cię osobiście, chociażby siłą. Chociaż raz odłóż dumę na bok i pozwól sobie pomóc.

Wiedział, że ostatecznie Natasha dostanie to, czego chciała. Nie dlatego, że miała wystarczającą determinację, ale po prostu to jemu było wszystko jedno. Niezależnie od tego, czy widział się z Astrid, czy też nie, nic nie było w stanie mu pomóc. Nic, oprócz przywrócenia jego bliskich do życia. Na tę chwilę nie było takiej opcji.

– A tobie kto pomoże, Romanoff? – zapytał, poprawiając się na krześle. Nat uśmiechnęła się słabo, wzruszając ramionami. Nawet ona powoli przestawała grać silną i zaczynała zdawać sobie sprawę, że być może świat będzie już taki na zawsze. Niepełny. Wybrakowany.

– Zgaduję, że musimy pomóc sobie nawzajem – odparła po dłuższej chwili milczenia. Trzymanie członków Avengers w całości pomagało jej nie myśleć i nie użalać się nad sobą zbytnio. W końcu każdy kogoś stracił i każdy miał równe prawo do żalu oraz goryczy. Nie dopuszczała jednak do tego, żeby przelewali tę gorycz na siebie nawzajem, choć czasem szło naprawdę opornie. Wierzyła, że robi to w konkretnym celu, bo jeśli ponownie się od siebie oddalą, znów przegrają. A nie byli w stanie ponieść więcej strat.

***

– Nie chciałem tu przychodzić – Steve przyznał już na starcie. Siedział na czekoladowej skórzanej kanapie sztywno wyprostowany, zatrzymując wzrok gdzieś ponad ramieniem Astrid. Kobieta uniosła wyrozumiałe spojrzenie znad notesu, który oparła na kolanach. Zastanawiała się, czy po śmierci męża była równie zagubiona, co blondyn siedzący przed nią, ale nie znalazła odpowiedzi na tę kwestię. Pierwsze pół roku bycia wdową wydawało jej się cholernie oderwane od rzeczywistości i nie pamiętała już, co robiła w tym czasie, mimo że minął dopiero rok.

– Leki nie działają, prawda? – Bardziej stwierdziła, niż zapytała. Serum superżołnierza było błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Przez nadludzki metabolizm Rogersa, jakakolwiek substancja chemiczna zostawała natychmiast usuwana z jego organizmu. – Co sprawiło, że przyszedłeś?

– Natasha mi kazała – odpowiedział szczerze. Był zbyt zmęczony na szukanie wymówek lub udawanie, że świetnie się trzyma. Poza tym Astrid miała za duże doświadczenie, żeby uwierzyć mu na słowo. – Pewnie wciąż czeka na parkingu przed budynkiem, pilnując, żebym dokończył nasze spotkanie.

Pierwszy raz od kilkudziesięciu minut kobieta uśmiechnęła się pokrzepiająco. Wiedziała, że Steve zwykle tego nie lubił, nawet jeżeli spotkali się dopiero kilka razy. Zanotowała wszystko, co do tej pory go zirytowało i zaskoczyła ją ilość małych gestów, które wprawiały go w gorszy nastrój. Słowo gorszy było tutaj niedomówieniem. Okropny nastrój. Niestety, tylko ktoś, kto stracił wszystko był w stanie go zrozumieć.

Lekarka poprawiła się w fotelu, podczas gdy mężczyzna uparcie zachowywał milczenie, wpatrując się tępo w ścianę za jej plecami. Już na starcie zauważyła tę charakterystyczną cechę, którą dzielił z Sophie. Z upływającymi minutami kolejnych sesji zaczynała też dostrzegać inne zachowania, jakie były wspólne dla narzeczonych i to wywoływało w niej ogromny smutek, sprawiając, że nie potrafiła wyznaczyć jasnej granicy między sobą a pacjentem. Astrid znała Sophie i za każdym razem, gdy widziała Rogersa, nie potrafiła nie próbować wyobrażać sobie, jak świetnie dobraną parą byli.

– Zatem nie każmy czekać Natashy w nieskończoność i zacznijmy. – Wyrwała się z pętli własnych myśli, w które zapędziło ją milczenie Steve'a. – Jak sypiasz?

Ukradkiem spojrzała na zegarek, do końca sesji zostało raptem trzydzieści minut i obawiała się, że nie będzie w stanie odpowiednio pomóc mężczyźnie. Zaskakująco, gdy już zamierzała się poddać, odsyłając go do domu z kolejną dawką eksperymentalnych medykamentów, blondyn zaczął współpracować.

– Czasem mam takie sny... Widzę nas szczęśliwych i naszą córkę. I za każdym razem żałuję, że się obudziłem – powiedział powoli, odpowiednio tonując wybierane przez siebie słowa. Nie patrzył na lekarkę, bo mimo wszystkich swoich starań nie potrafiła zachowywać kamiennej twarzy, a nie znosił jej wzroku pełnego współczucia. To nie on tu był głównym poszkodowanym. – Czasem nie śpię w ogóle, wtedy mam wrażenie, że utknąłem na jakiejś obcej, nieprzyjaznej planecie próbującej naśladować Ziemię.

– Twoje uczucia są całkiem normalne – odparła Astrid, hamując swoje nadmiernie emocjonalne podejście do sprawy. Steve przyszedł do niej po fachową pomoc, a nie po to, by się nad nim użalała. – Dodatkowo, serum sprawia, że czujesz więcej niż inni, cierpisz też bardziej...

Pierwszy raz od początku swojej wizyty Rogers przestał wydawać się absolutnie zamyślony i skupił swoją uwagę na lekarce. Po raz pierwszy naprawdę jej słuchał, więc kobieta zastanowiła się poważnie nad słowami, których zamierzała użyć w swojej wypowiedzi. Rozmowa z mężczyzną przypominała trochę spacer po polu minowym, bo musiała naprawdę nieźle się nagimnastykować, żeby zaczął współpracować.

– ...Steve, musisz jednak ruszyć do przodu. Wiem, że to wcale nie jest łatwe, ale im szybciej zaczniesz, tym łatwiej będzie ci wrócić do normalnego funkcjonowania. Sophie by tego chciała.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by uświadomić Astrid, że popełniła błąd wspominając o doktor Clark. Nawet po trzech tygodniach było zdecydowanie za wcześnie, żeby napomykać cokolwiek o narzeczonej Rogersa. Cień, który zdecydowanie ją zmartwił, przemknął ledwie zauważalnie przez twarz blondyna. Mimo wiercącego dziurę w klatce piersiowej poczucia winy nie opuściła wzroku, cały czas fachowym okiem obserwując mężczyznę.

– Przede wszystkim nie chciała odchodzić – odparł lodowato, wbijając gniewne spojrzenie w lekarkę. – A ja ją zawiodłem.

Może koniec końców nie było aż tak źle, bo Steve z własnej woli się otworzył i zaczął mówić, a nie tylko słuchać. Nawet mimika jego twarzy świadczyła o tym, że przestał trzymać w sobie wszystko, czego do tej pory doświadczył, więc Astrid poczuła się nieco lżej ze świadomością, że będzie miała więcej informacji o jego samopoczuciu.

– Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę strach wymalowany na jej twarzy – kontynuował Rogers. – Była przerażona, a ja nic nie mogłem z tym zrobić. I nawet nie potrafię sobie przypomnieć, jakie były jej ostatnie słowa.

Miał wrażenie, że ten widok był zapieczętowany pod powiekami za każdym razem, gdy je zamykał. Drżąca w jego objęciu ukochana i przerażone spojrzenie ukryte w szeroko otwartych, lśniących od łez, zielonych oczach. Co gorsza, wiedział od samego początku, że strach nie był skierowany na nią samą. Sophie myślała w tamtej chwili o dziecku, które nosiła pod sercem. Dziecku, którego oboje nie mogli się doczekać. Wszystkie oczekiwania, nadzieje i pragnienia zniknęły w zaledwie kilka sekund razem ze wszystkimi bliskimi Steve'a. Nie miał już nic poza determinacją i chęcią zemsty, jakiej doświadczał po raz drugi w życiu.

– Obiecałem Alistairowi, że nigdy jej nie skrzywdzę – dodał nieco ciszej, dłońmi przeczesując przydługie włosy. – Teraz nie potrafię spojrzeć mu w twarz. Stracił je obie.

Astrid zdawała sobie sprawę, że zwykłe „to nie twoja wina" nie wystarczy, bo Rogers zawsze miał silne poczucie odpowiedzialności, a w tym momencie czuł się odpowiedzialny za wszystkich swoich przyjaciół. Krótkie westchnienie wyrwało się z ust kobiety, gdy wypisywała receptę na końską dawkę leków dla Steve'a. Miała świadomość, że prawdopodobnie mężczyzna i tak ich nie weźmie, ale mimo wszystko próbowała z całych sił mu pomóc.

– To co teraz powiem będzie najbardziej oczywistą i jednocześnie najgorszym stwierdzeniem wychodzącym z ust lekarza – stwierdziła, gorzko się zaśmiewając. – Czas jest wszystkim, czego teraz potrzebujesz, więc daj go sobie ogromną ilość. I uzbrój się w cierpliwość, Steve... Będzie bolało jeszcze bardzo długo.

Musiała przygotować blondyna na to, co jeszcze nadejdzie. Dopóki nie odnaleźli Thanosa, istniała nadzieja, której trzymał się kurczowo, że jego rodzina wróci. Astrid obawiała się jednak najgorszego i odnosiła wrażenie, gdzieś w głębi serca, że ta nadzieja jedynie zwodzi Rogersa na manowce. Prawdziwe piekło rozpęta się, gdy mężczyzna uświadomi sobie, że nigdy więcej nie zobaczy Sophie.

Steve pospiesznie opuścił gabinet psychiatryczny, co do minuty pilnując, by nie siedzieć tam dłużej, niż to konieczne. Aż do samych drzwi towarzyszyło mu posmutniałe spojrzenie Astrid, które zagęściło atmosferę po jej wypowiedzi o ogromnej ilości czasu, jakiej potrzebował, by przepracować traumę. Wrzucił receptę do kosza stojącego przy budynku i oparł się o ścianę z czerwonej cegły, wdychając ciepłe majowe powietrze.

O połowę mniej zaludniony Nowy Jork wydawał się przykrym miejscem do życia. Samochody wciąż tkwiły porzucone na środku jednej z mniej uczęszczanych ulic, cierpliwie czekając na powrót swoich właścicieli. Były żołnierz obserwował ze znudzeniem puste chodniki uczęszczane jedynie przez wygłodniałe gołębie i wrony wydziobujące mikroskopijne okruszki spomiędzy betonowych płyt. Nawet niebo nie było majowe. Ciężkie i ołowiane, doskonale wpasowywało się w postapokaliptyczny klimat miasta. Powietrze trochę się oczyściło, gdy cały pył wytwarzany przez spaliny oraz podmiejskie zakłady przemysłowe został rozwiany przez wiosenną wichurę i towarzyszące końcowi kwietnia ulewy.

Natasha zapewne czekała na niego na pobliskim parkingu, ale mężczyzna obrał przeciwny kierunek, doskonale wiedząc, dokąd poniosą go nogi. Spacerował niespiesznie znanymi sobie ulicami Brooklynu, jakby był jedynym mieszkańcem dzielnicy. Zdarzyło mu się raz, czy dwa napotkać innego człowieka, ale nie zwracał większej uwagi na to, co działo się dookoła. Szedł przed siebie, jak w transie, a wszelkie przeszkody postawione na jego drodze omijał automatycznie. Wreszcie, po jakimś czasie, dotarł na skrzyżowanie Love Lane i Henry Street, a jego oczom ukazała się stara kamienica z czerwonej cegły.

Wszedł do środka, depcząc przy okazji porozrzucane po ziemi papierowe kubki i serwetki przywiane pod drzwi. Zamiast wsiadać do najprawdopodobniej nieczynnej windy, wbiegł po schodach na sam szczyt, jakby od tego miało zależeć jego życie. Pchnął ciężkie metalowe drzwi i zatrzymał się zaraz za nimi, przytwierdzony do ziemi przez własne zdradliwe stopy. Po kilku minutach bezczynnego wpatrywania się w przestrzeń, ruszył do przodu, manewrując między kominami wentylacyjnymi. Doskonale pamiętał jesienny dzień, kiedy Sophie czytała, a on malował i wymieniali się przy okazji swoimi spostrzeżeniami o perspektywach. Lub ten mroźny grudniowy wieczór, gdy pierwszy raz ze sobą tańczyli. I pierwszy raz ją pocałował.

Zaskakujące, ale nawet po dwóch latach od tamtych wydarzeń potrafił je dokładnie odtworzyć w swojej głowie. Zapach czereśni i frezji towarzyszący doktor Clark przy każdym, nawet najdrobniejszym wzburzeniu powietrza wokół niej. Smak jej czerwonych, rozpalonych grzanym winem ust. To, jak szybko zniknęła, gdy tylko przeprosił ją za akt, który uznał za chwilową słabość spowodowaną samotnością. Zupełnie, jakby mu się wtedy przyśniła. Ulotna i nieosiągalna.

Nie byłby sobą, gdyby nie próbował włamać się do pewnego mieszkania należącego do pewnej lekarki. Udało mu się to z niezwykłą łatwością, która zadziwiła nawet Rogersa. Jednak w tym lokum nie zostawiła już niczego wartościowego, co przyciągnęłoby potencjalnych rabusiów. Jego uwagę przyciągnęła błyskotka leżąca na komodzie przy wyjściu. Odwrócił okrągłą blaszkę pozostawioną bez łańcuszka.

Zero minus
RNVR/M/009624
Clark S.K.
Anglikanizm

Steve wyjął spod koszuli własny nieśmiertelnik i zdjął z szyi, by doczepić do niego drugą część tego, który należał do Sophie. Usiadł na kanapie, która poza komodą i regałem pozostawała jedynym meblem w salonie. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, że nic tak naprawdę się nie zmieniło. Jakby nadal siedzieli w salonie kobiety z kubkami świeżo zaparzonej herbaty od Elizabeth, słysząc kolejną śmieszną historię opowiadaną przez Alistaira wymachującego ostentacyjnie rękoma. Oczami wyobraźni widział ukradkowe rozczulone spojrzenia, które posyłała mu prawniczka i speszony wzrok Scotta, usiłującego ukryć swoje zauroczenie. Słyszał śmiech Clark nie zauważającej zupełnie niczego innego niż przyjaźń między tą dwójką.

Wciąż z zaciśniętymi powiekami wszedł do sypialni, stając w progu. Gdy powoli otworzył oczy, zauważył, że większość mebli stała na swoim miejscu. Chciał sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Zajrzał do szafy, gdzie wisiała jego błękitna koszula, pognieciona kiedyś przez drobne dłonie Sophie. Ktoś, pewnie Liz, zajrzał tutaj w ciągu ostatnich miesięcy i ją wyprasował. Obok wisiała pastelowo żółta sukienka lekarki. Ta sama, którą zdjął z kobiety, gdy kochali się w tym pokoju na dzień przed jej własnym ślubem, jaki nigdy się nie odbył.

Wybacz, że jestem taka głupia, ślepa i uparta...

Niemal czuł gorący oddech Clark na szyi, tak jak wtedy, kiedy szeptała mu te słowa między salwami słodkich pocałunków. Zdjął ubranie z wieszaka, by móc lepiej mu się przyjrzeć. Wciąż pachniało wiosennymi perfumami lekarki. Albo wyobraźnia zmęczona nieustanną tęsknotą zaczęła płatać mu figle.

Zanim zdążył się zorientować w swoich czynach, komoda leżała już przewrócona na podłodze, a on kopał ją bezmyślnie, powodując, że coraz więcej zbędnych bibelotów zawieruszonych na dnie szuflad zaczęło wysypywać się na zewnątrz. Następną ofiarą furii mężczyzny padła toaletka, której lustro rozsypało się drobnymi odłamkami po całej powierzchni sypialni. Byłoby lepiej, gdyby mieszkanie opustoszało do reszty. Najmniejsze, nic nieznaczące przedmioty przypominały mu o tym, że Sophie była tu. Była z nim. Wiedział już na pewno, że nigdy nie będzie w stanie wrócić do Londynu, bo to złamałoby mu serce.

Blondyn upadł na kolana, gdy okazało się, że zarówno z toaletki, jak i z komody nie zostało już nic więcej, poza odłamkami drewna, które cudem przetrwały jego wściekłość. Małe plamki gorących kropel pojawiły się na materiale sukienki wciąż przez niego kurczowo ściskanej. Te same, jakie wcześniej spływały strumyczkami po policzkach mężczyzny. Chciał wykrzyczeć całemu światu, jak bardzo nienawidzi sprawcy całego tragizmu jego sytuacji, najlepiej na tyle głośno, by informacja dotarła do samego obiektu nienawiści Rogersa. Miał jednak wrażenie, że znajduje się pod wodą i stopniowo tonie, a nikt nie jest w stanie usłyszeć jego wołania o pomoc. Sophie zawsze go słyszała.

Ona słyszała wołania wszystkich, którzy potrzebowali pomocy. Dlatego tak szybko ją pokochał. I nie wyobrażał sobie, żeby znalazł się ktoś kto mógłby życzyć jej źle. Mimo wszystko, to ona padła ofiarą planu kreatury nawet nie znającej bezgranicznej dobroci lekarki. Czy Thanosa w ogóle to obchodziło? Oczywiście, że nie. Dołożył wszelkich starań, żeby przysporzyć jak najwięcej cierpienia swoim wrogom. I udało mu się to wręcz idealnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro