• act of mercy •
Zrywający się nagle wiatr wpadł do sieni skrytej w cieniu, trzaskając masywnymi dębowymi drzwiami. Wyłoniła się zza nich smukła sylwetka drobnej dziewczyny o ciemnobrązowych włosach oraz zielonych oczach przeczesujących spokojną manierą zadbany ogród. Podwinąwszy długie rękawy jasnożółtej sukienki wybiegła na zewnątrz zupełnie bosa, czując pod stopami miękki dywan utkany z trawy skropionej rosą.
Po kilku ostrożnie postawionych krokach obejrzała się za siebie – dźwięki dochodzące zewsząd dawały znać o pełni życia tętniącego w okazałej posiadłości. Gdzieś za domem dało się słyszeć szczęk metalu, gdy kowal uderzał w rozgrzaną podkowę, na żwirowym podjeździe warkot silnika czarnego mercedesa co rusz podrywał ptactwo do lotu. Z otwartego okna kuchennego dochodziły wysokie dźwięki głosu gospodyni śpiewającej modną piosenkę przy akompaniamencie radia. Zwykle o tej porze jej amah, już posiwiała i nieco pomarszczona, jednak ciągle w doskonałej formie, wyszywała wzory na nowych chustkach należących do panny Clark, starając się nadać im oryginalny wygląd. Sophie odgarnęła ciemne pukle z czoła, wybiegając na ścieżkę wydeptaną pośród wysokiej trawy.
— Chcesz? — Elizabeth wysunęła talerz z tostami bliżej Alistaira. — Zjedz chociaż jednego.
— Co? — Mężczyzna wzdrygnął się oderwawszy wzrok od kubka z czarną kawą. — A... Nie, dzięki.
Blondynka spróbowała uśmiechnąć się niemrawo, jednak jej usta zaprotestowały, wykrzywiając się w grymasie pełnym bólu. Spojrzała bezradnie na stos leżący na naczyniu. Sama zjadła zaledwie pół tosta, popijając go gorącą zieloną herbatą z dodatkiem melisy, więc zastanawiała się, jak rozdysponować śniadanie, by nic się nie zmarnowało.
— Zajrzę do Steve'a — stwierdziła, odsuwając się sztywno razem z krzesłem. Już trzecią dobę starała się robić cokolwiek, byle nie popaść w zgubną melancholię rozpoczynającą żałobę. Nie było kogo opłakiwać, Sophie wciąż żyła i tego kurczowo się trzymali.
— Nic nie wskórasz — odparł ciemnowłosy przyjaciel jałowym głosem. Jego oczy jak dwa węgielki spoczęły na jednym punkcie i tkwiły w nim non stop, sprawiając, że mężczyzna czasem wyglądał jak figura woskowa.
— Spróbuję go przekonać — upierała się blondynka stanowczym, jednak łamiącym się od nadmiaru emocji głosem. — Obawiam się, że Charles...
— Turner jest wrednym dupkiem, ale nie potworem — przerwał jej Szkot, odgarniając silną dłonią ciemne pukle.
James uśmiechnęła się łagodnie do Aliego i opuściła prowizoryczny bufet, który stworzyli w części medycznej. Profesor był na tyle wyrozumiały, że udostępnił im zajmowany przez siebie gabinet. Liz szła do pokoju, gdzie leżała Sophie z sercem w gardle. Przebywanie obok Steve'a w tak dramatycznym momencie było niezwykle trudne, ponieważ niemal natychmiast przestał przypominać samego siebie. Stał się jadowity, niecierpliwy i nieprzewidywalny, zupełnie jak zranione zwierzę. Oczekiwała nowych wieści, dobrych wieści, z napięciem, bo oznaczało to także zmianę nastawienia Rogersa. Z cichym westchnieniem szarpnęła za klamkę, a ta ustąpiła.
Blondyn tkwił w pozycji, w jakiej zostawiła go około dwie godziny temu. Nie ruszył się ani o centymetr. Wciąż siedział na plastikowym, cholernie niewygodnym krześle i pochylony do przodu ściskał drobne dłonie Clark w swoich rękach. Chociaż oboje byli naturalnie bladzi, teraz, w porównaniu do mężczyzny, skóra Sophie wydawała się przezroczysta i cienka jak bibuła. Kobieta miała sińce pod oczami, zapadnięte policzki oraz wyraźnie odznaczające się żyły, które pod wpływem trucizny poszarzały. Jej kręcone włosy straciły cały blask. Elizabeth nigdy nie przypuszczała, że w ciągu trzech dni można tak bardzo zbiednieć. W ogóle nie poznawała przyjaciółki – dotychczas żwawej, pełnej energii – której każda funkcja życiowa musiała być podtrzymywana przez specjalną aparaturę.
— Przyszłam zapytać, czy niczego nie potrzebujesz — powiedziała cicho prawniczka, starając się nie przekrzykiwać dźwięków wydawanych przez monitor serca.
— Mam wszystko, dziękuję — odparł Rogers nie odwracając wzroku od wątłej sylwetki ukochanej.
Wprawdzie nie wyglądał tak źle jak Sophie, ale sam był na granicy między światem żywych a duchów. Gdy Braun wykonywał standardowe badania lub zabiegi mające na celu przedłużenie życia Clark, Steve snuł się po korytarzach niczym zjawa. Jadł tylko i wyłącznie wtedy, kiedy już naprawdę jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Zdawał się doskonale funkcjonować z towarzyszącym mu coraz częściej bólem.
— Myślałam, że może... Może by — zająknęła się przyjaciółka, co było do niej całkowicie niepodobne. — Uważam, że powinniśmy uruchomić krążownik i przemieścić się chociaż kilkadziesiąt kilometrów.
— Nie. Nie ma mowy. — Blondyn gwałtownie pokręcił głową. — Słyszałaś, co powiedział profesor.
— W ten sposób jej nie pomożemy, a jeśli stanie się coś gorszego... Tutaj nawet nie mamy dostępu do porządnej opieki medycznej! — argumentowała.
— Co... — Mężczyzna wstał tak szybko, że odsunięte przez niego krzesło podjechało pod samą ścianę, a prawniczka odsunęła się w kierunku drzwi. — Co gorszego może się stać? Jak możesz w ogóle myśleć w ten sposób?!
— Myślisz, że mi na niej nie zależy?! — James podniosła głos. — Kocham Sophie tak samo jak ty! Uwierz mi, wszystko bym dała, żeby z tego wyszła. Ale nie jesteśmy w stanie jej pomóc, ani ty, ani ja.
— Jeżeli dalej zamierzasz pleść takie bzdury to wyjdź, proszę!
Żałowała, że nie było przy niej Alistaira, ale on akurat stwierdził, iż najlepiej będzie, jeśli zacznie unikać Steve'a i schodzić mu z drogi. Mężczyzna tymczasem atakował ją jak rozjuszone zwierzę, choć wcale nie miała złych intencji. W przeciwieństwie do dwóch przyjaciół starała nie dawać sobie fałszywych nadziei, bo doskonale wiedziała jak gorzki jest smak rozczarowania.
— Przepraszam — powiedziała, wpatrując się w niego szklącymi od łez, szeroko otwartymi oczami i wycofała się z pomieszczenia.
Scott miał rację, że nic nie wskóra, ponieważ Rogers uparł się jak osioł. Nie chciał ryzykować absolutnie niczym, żeby nie pogarszać stanu Sophie. Dni jednak mijały na niekorzyść zakochanych.
Elizabeth była gotowa wrócić do bufetu z podkulonym ogonem, kiedy na końcu wąskiego korytarza pojawiły się dwie znajome sylwetki. Przyniosły ze sobą coś na kształt ulgi, choć wszelkie uczucia zaczęły się prawniczce mieszać w jedno – rozpaczliwą melancholię. Może ich nadejście zwiastowało wreszcie coś pozytywnego, jakąś odmianę, która niekoniecznie będzie oznaczała koniec wszystkiego, co ich spajało.
Przybysze zbliżali się z każdą sekundą, żwawym, skoordynowanym marszem pokonując długość zaciemnionego korytarza. Ich kroki były prawie bezszelestne, upodabniając dwie osoby do zjaw ukazujących się zmęczonym podróżnikom na pustkowiach.
— Wyrobiliśmy się najszybciej jak mogliśmy — powiedziała rzeczowo Natasha, nie bawiąc się w zbędne grzeczności. Stojący obok niej Sam lekko uścisnął dłoń prawniczki. — Naprawdę jest tak źle?
— Sami zobaczcie. — Agentka Naukowych Rezerw Strategicznych wskazała głową na pokryte mleczną szybą białe drzwi prowadzące do terytorium, którego Steve bronił niczym rozwścieczony lew.
Agentka Romanow i Wilson wkradli się do pomieszczenia stąpając na palcach. Tym razem, zaalarmowany obecnością kogoś innego niż Liz lub Ali, Steve odwrócił głowę z niedowierzaniem wpatrując się w przyjaciół. Falcon uśmiechnął się pocieszająco, a blondwłosa Czarna Wdowa zrobiła kilka kroków do przodu, kładąc dłoń na ramieniu wymizernionego Rogersa.
— Wyglądasz okropnie — stwierdziła trzeźwo kobieta, oceniając mężczyznę krytycznym wzrokiem. — Musisz odpocząć, bo inaczej, kiedy Soph się obudzi, ty zajmiesz jej miejsce.
— Nie wiesz, ile bym dał, żeby teraz zająć jej miejsce. — Blondyn zaciskał przez chwilę szczękę, tocząc zaciętą walkę sam ze sobą.
W jakiś niewyjaśniony sposób pojawienie się Natashy i Sama wzbudziło w nim na nowo ukryte pokłady siły oraz nadziei. Przez ostatnie godziny prawie co minutę wmawiał sobie, że będzie dobrze, nie do końca w to wierząc. Może to nastawienie przyjaciół, którzy zdawali się nie zauważać stanu Sophie tak na niego działało. Nie opłakiwali jej, jakby już odeszła.
— Zjedzcie coś, pokaż Wilsonowi bufet, bo biedak całą drogę mi płakał, że jest głodny — poleciła stanowczo Romanow. Jej siła oraz trzeźwość umysłu zastąpiły braki występujące u Elizabeth. — Popilnuję Clark za ciebie.
— Wcale nie płakałem — zaprzeczył czarnoskóry mężczyzna. — To ty wyjadłaś całe zapasy, miałem prawo się denerwować.
— Jesteście pewni, że nikt za wami nie podążał? Nie chcę, żebyście przez nas mieli kłopoty — zapytał Steve zmartwionym głosem.
— Trzeba było o tym myśleć, zanim postanowiłeś bić się z Tonym na cywilnym lotnisku — przypomniała rzeczowo blondwłosa, jednak zaraz potem na jej twarzy pojawił się dyskretny uśmiech. — Nie ma co rozpaczać nad rozlanym mlekiem... My się pilnujemy, prawda, Sam?
— Możesz potrzymać jej dłonie? — Rogers ostatecznie ustąpił pod naciskiem przyjaciółki. Natasha usiadła na plastikowym krześle. — Upewnij się, że nie jest jej zimno.
Z trudem wyszedł z pomieszczenia, mając ochotę zawrócić zaraz za jego drzwiami, gdy tylko przestał słyszeć pikanie aparatury medycznej. W jakiś sposób czuł się spokojny zostawiając ukochaną z agentką Romanow. Nat roztaczała wokół siebie aurę zdecydowania i grozy, wiedział, że z nią Sophie będzie bezpieczna, ponieważ Rosjanka nie pozwoli jej nikomu skrzywdzić, nawet jeśli nie było żadnego bezpośredniego zagrożenia. To nie tak, że nie ufał Liz i Aliemu, na Boga, powierzyłby im swoje czy Soph życie bez wahania. Być może to stanowczość kobiety zadziałała na jej korzyść.
Zastali dwójkę Brytyjczyków w bufecie, zmarnowanych i z otępieniem przeżuwających ostygnięty makaron z sosem bolognese. Ich widok podziałał na niego jak zimne wiadro wody wylanej na głowę z zaskoczenia. Przeżywali całą sytuację równie mocno, co on sam, a mimo to ośmielił się być dla nich surowy i zgorzkniały, samolubnie sądząc, że to jemu należy się cała rozpacz.
— Przepraszam — powiedział słabo, stając przy stoliku. — Wiem, że byłem zbyt szorstki.
Elizabeth pierwsza podniosła się z siedzenia, zarzucając blondynowi ramiona na szyję i mocno go do siebie przyciągając w matczynym uścisku. Alistair był bardziej lakoniczny w okazywaniu uczuć, niż zwykle, co Steve zauważył, gdy ten jedynie poklepał go po plecach. Scott przyniósł z kantyny dwie nowe porcje makaronu dla Wilsona oraz Rogersa, którzy przysiedli się do niewielkiego stolika, jakim zostało mianowane metalowe biurko.
— Coś nowego? — zapytał szczerze zmartwiony Sam.
— Nieszczególnie — odparł Szkot w zamyśleniu dłubiąc widelcem między zębami. — Charles przesłuchuje Pandorę i jestem pewien, że nie przebiera w środkach, ale jest, jak dotychczas, nieugięta. Twierdzi, że od trzech dni Soph powinna nie żyć. Ała!
— Nie mów tak! — James, która dosłownie przed sekundą kopnęła przyjaciela w kostkę, próbowała go uciszyć, zerkając nerwowo na Steve'a flegmatycznie przeżuwającego posiłek. Na szczęście Rogers uniósł tylko wzrok, nie bardzo rozumiejąc temat rozmowy, ponieważ myślami musiał być gdzieś daleko.
— No co?! W pewien sposób jest to jakaś dobra wieść, bo przynajmniej wiemy, że walczy dłużej, niż ta szantrapa się spodziewała.
Blondynka chciała dodać coś od siebie, lecz donośny dźwięk dzwonka w telefonie przerwał jej w pół słowa. Mruknęła pod nosem przeprosiny i odeszła od stołu z słuchawką przy uchu, cicho zatrzaskując za sobą drzwi prowadzące na korytarz. Trzej mężczyźni zostali sami, w markotnych humorach grzebiąc widelcami w jedzeniu, każdy pogrążony we własnym umyśle. Alistair starał się nie myśleć zbyt wiele o tym, co działo się w pomieszczeniu medycznym, gdzie leżała Sophie. Sam widok wszystkich rurek, dźwięk dziwnych, obcych dźwięków wydawanych przez zaawansowane technicznie maszyny przerażały go dogłębnie.
— Dzwonili ze szpitala. — Elizabeth wróciła blada jak ściana, drżącymi dłońmi ściskając komórkę. Scott odruchowo odsunął dla niej krzesło, na którym trzymał nogi. — Pielęgniarka zna kogoś, kto może pomóc. Powiedziała, że jeśli jesteśmy w stanie zaczekać jeszcze trochę, ten ktoś chętnie przyjedzie.
Steve odłożył swoje sztućce na talerz, a te wydały z siebie głośny brzdęk uderzając o porcelanę. Przetarł rękoma zmęczoną twarz, oddychając głęboko, jakby ktoś właśnie wtłoczył mu do płuc nowy zapas świeżego powietrza. Wiadomość przyniesiona przez Liz na nowo obudziła w nim nadzieję.
— Dzięki Bogu z gwieździstych niebios! — Szkot uniósł ręce do góry, wydając z siebie radosne okrzyki.
— Myślałem, że nie wierzysz w Boga. — Skonsternowany Sam zwrócił się ku niemu.
— Zawsze mogę zmienić swoje przekonania, co nie? Zwłaszcza, gdy dzieją się takie wspaniałe rzeczy.
Biegła żwirową ścieżką prowadzącą przez pachnące łąki nie bacząc na ostre kamienie wbijające jej się w stopy. Zaskakująco nie czuła przy tym żadnego bólu, a jedynie miłe ciepło odbijane przez nagrzaną ziemię. Trwały właśnie sianokosy, więc na pola wyszli rolnicy, ich żony oraz dzieci z pobliskich domów położonych w sąsiedztwie Blodwen Hall. Pomachała do kilku z nich, którzy w przerwie od ciężkiej pracy zajęci byli ostrzeniem kos. Przy stromym zejściu na plażę zwolniła nieco, ostrożnie schodząc coraz to bardziej zwężającą się ścieżką. Wreszcie poczuła pod stopami ciepły, jedwabisty piasek mieniący się wszystkimi odcieniami złota. Ocean był wyjątkowo spokojny, falował miarowo odbijając się o skały stanowiące podstawę klifów.
Sophie wydała z siebie pomruk zadowolenia i żwawo ruszyła brzegiem, czując jak chłodna, spieniona woda odbija się o jej łydki rozpryskując na sukience. Zmrużyła oczy, zasłaniając twarz dłonią przed intensywnymi promieniami słońca, gdy w oddali pojawił się niewielki statek pasażerski, chyba ten sam, którym przebyła najdłuższą w swoim życiu podróż z Cejlonu do Wielkiej Brytanii. Doskonale pamiętała zachwyt, w jaki popadła mała Sophie, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczyła miasta i ludzi innych od tych, których dotychczas znała.
Oczekiwanie na tajemniczego mężczyznę mającego pomóc doktor Clark zamieniło się w nerwowe spoglądanie na zegarek. Elizabeth co kilkanaście minut chodziła do centrum dowodzenia, gdzie mieściła się znakomita większość kamer i zerkała innym agentom przez ramię, uprzedzając ich, by otwierali bez wahania, kiedy tylko pojawi się przybysz. W końcu niecierpliwy Alistair zmusił kobietę do chwili odpoczynku niemal siłą przyszpilając ją do fotela.
— Uspokój się, bo wytrącasz nas z równowagi. — Podał blondynce zieloną herbatę, zaś Natashy wręczył szklankę wody z lodem. Steve razem z Samem powrócił do sali, gdzie leżała lekarka. — Biegasz w tę i z powrotem jak kot z pęcherzem.
— Ta pielęgniarka powiedziała coś więcej? — dopytywała Romanow, przeczesując świeżo farbowane platynowoblond włosy. Elizabeth pokręciła przecząco głową.
— Ekhem... — Obcy głos zwrócił uwagę trójki przyjaciół. — Powiedziano mi, że was tu znajdę.
— To pan? — James zerwała się z siedzenia, oblewając Aliego jeszcze ciepłą herbatą.
— Jestem Bakuto, przyszedłem pomóc waszej przyjaciółce. — Mężczyzna o latynoskiej urodzie uśmiechnął się przyjaźnie, co jednak nie wzbudziło zaufania ani Natashy, ani Liz.
Przyjaciele, mimo wszystko, poprowadzili Bakuto do segmentu medycznego, gdzie oczekiwali go ratownicy oraz profesor Braun. Dziwny przybysz z zewnątrz z zaciekawieniem przyglądał się pomieszczeniom, przez które przechodzili. Był spokojny i bez pośpiechu podążał za dwiema kobietami szepcącymi między sobą. W końcu Elizabeth uchyliła szklane drzwi, wpuszczając mężczyznę do środka.
— Naprawdę potrafi pan jej pomóc? — zapytała z niedowierzaniem James, gdy Bakuto dowiedział się wszystkiego o stanie zdrowia panny Clark.
— Oczywiście, że tak... — odparł Latynos, jakby była to najnormalniejsza na świecie rzecz. — W praktyce tylko ja potrafię jej pomóc, bo sam zrobiłem tę truciznę.
Wystarczyło jedno słowo za dużo i rozjuszony Steve złapał mężczyznę za poły koszuli, przypierając go do ściany. Ten jednak nie wydawał się być pod wrażeniem siły, jaką dysponował Rogers.
— Chryste! Uspokój się, człowieku! — Sam i Alistair natychmiast dopadli do blondyna, odciągając go od Bakuto otrzepującego niewidzialny pyłek z ubrań.
— Bez obaw, trutka nie była przeznaczona dla waszej przyjaciółki. Została mi skradziona — wyjaśnił.
— Czego chcesz w zamian? — zapytała Natasha, wyczuwając zamiary mężczyzny.
Intruz uśmiechnął się tajemniczo, wyjmując z kieszeni czarnej marynarki kopię starego zdjęcia. Przekazał je Elizabeth, która natychmiast rozpoznała na fotografii Katherine Clark, matkę Sophie. Wstrzymała oddech z przerażeniem spoglądając na rozpromienioną twarz jasnowłosej kobiety o ciepłym spojrzeniu odziedziczonym przez jej córkę. Ali zajrzał prawniczce przez ramię podobnie reagując na odkrycie.
— Potrzebuję tego naszyjnika. — Bakuto wskazał na zdjęcie. — To stary cejloński relikt używany niegdyś przez plemię Guasji w czasie ofiar rytualnych. Kolekcjonuję je.
Co prawda portret był wykonany starym aparatem i szczegóły obrazu nie zostały dobrze wyostrzone, jednak cała trójka rozpoznała przedmiot, którego żądał mężczyzna. To był ulubiony naszyjnik Sophie, nigdy się z nim nie rozstawała. Steve podszedł do łóżka kobiety, odchylając rąbek białej szpitalnej koszuli. Srebrny, przeszklony wisiorek wypełniony szmaragdami spoczywał na ledwie unoszącej się klatce piersiowej agentki.
— Jakże wygodnie — odezwał się Scott ironicznym tonem. — Soph zostaje otruta twoją trutką i nagle znikąd zjawiasz się osobiście na pustkowiu, twierdząc, że ktoś ukradł twój magiczny eliksir. Wszystko dla jakiegoś bajeranckiego łańcuszka.
— Nie ktoś, tylko Pandora — poprawił Bakuto. — Naprawdę jest mi wszystko jedno, co stanie się z waszą przyjaciółką, nie jestem instytucją charytatywną, a prędzej czy później ten naszyjnik i tak do mnie trafi. Oferuję wam uczciwą wymianę. Chyba jej życie za kawałek biżuterii to nie tak wiele, prawda?
Alistair gotów był uszczypliwie odpowiedzieć aroganckiemu mężczyźnie, ale Steve przerwał wszelką dyskusję odpinając naszyjnik i biorąc go w dłoń. Oddaje ulubioną biżuterię Clark w zamian za jej życie, przecież to tak mało. Będzie na niego zła. Niech się złości chociażby kolejne dziesięć lat.
— Jeśli potrafisz jej pomóc, rób co należy. — Blondyn wcisnął wisiorek w ręce przybysza.
— Rytuał uzdrowienia wymaga ofiary. — Latynos natychmiast spojrzał na Sophie marszcząc brwi. — Która zresztą już została złożona... Muszę was uprzedzić, że wszystko, co zrobię, będzie sprawiało jej nieziemski ból. W trakcie rytuału może umrzeć, ale bez niego umrze w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Mężczyzna przybrał tęgą minę, przygotowując się do odprawienia uzdrowienia według starożytnych prawideł zapisanych na kawałku papirusu. Przyjaciele zgromadzeni w niewielkim pomieszczeniu z niepokojem obserwowali poczynania Bakuto, nieufnie patrząc mu na ręce.
— Przepraszam. — Steve nachylił się nad ukochaną, składając pocałunek na jej chłodnym czole.
Plaża okazała się większa, niż zapamiętała, bo szła i szła, a statek wcale się nie przybliżał. Słońce na niebie wciąż mocno przyświecało, zaś nagrzany piasek unosił się co jakiś czas podrywany przez wiatr nadchodzący od wschodu. Za jedną z wydm porośniętych trawą Sophie zauważyła innego spacerowicza, więc przyspieszyła, żeby go dogonić. Gdy zbliżyła się dostatecznie, kobieta w czerwonej sukience odwróciła się.
— Peggy — szepnęła zaskoczona odkryciem. Panna Carter uśmiechnęła się ciepło, a jej orzechowe oczy zalśniły.
— Jesteś wreszcie — odparła tonem pełnym dezaprobaty. — Ile mamy na ciebie czekać, Clark? Czas już na nas.
Lekarka nie rozumiała, co w tym dziwnym śnie robiła Margaret, ani o czym mówiła, bo sama nie zamierzała się nigdzie wybierać. Spojrzała na przyjaciółkę, mrużąc oczy w pełnym słońcu. Pegs, jak nazywała ją Sophie, złapała kobietę za dłonie.
— Ale... A co ze Stevem? — zapytała zmartwiona jego nieobecnością na plaży. Nawet jeśli był to sen, powinien w nim być.
— Pozwól mu ruszyć do przodu — odparła spokojnym tonem agentka Carter. — On da sobie radę bez ciebie. Jeśli go kochasz, pozwól mu być szczęśliwym.
Walijka zrozumiała, że to, co z początku zdawało jej się świstem wiatru, bardziej przypominało szept. Zostań ze mną, nie opuszczaj mnie, potrzebujemy cię... Czyżby to wszystko sobie wymyśliła? Ponad ramieniem Peggy kobieta zauważyła trzy sylwetki. Dwoje rodziców szło ramię w ramię, trzymając za ręce małą dziewczynkę w jasnożółtej sukience sięgającej jej do połowy łydek. Popiskiwała za każdym razem, gdy fale dotknęły jej bosych stópek. Elegancka kobieta, której złote włosy upięte były w skromny kok śmiała się z opowieści swojego męża.
— Mamo! — Sophie wyrwała ręce z uścisku panny Carter i ruszyła biegiem do przodu, próbując dogonić rodziców. — Mamo! Tato!
Para zatrzymała się, a potem powoli odwróciła w jej stronę. Mała dziewczynka ściskała dłonie dorosłych, przechylając cały ciężar ciała na stronę ojca i uwieszając się na jego ramieniu. Nie potrafiła ustać w miejscu. Przyglądała się swojej dorosłej wersji z dziecięcą ciekawością, lekko przechylając główkę w bok.
— Nie! — krzyknęła doktor Clark, gdy znikąd pojawiła się Pandora, krzyżując dwa noże z vibranium na szyi dziecka. Jednym pociągnięciem pozbawiła dziewczynkę życia.
Przez równe trzy minuty w pomieszczeniu rozlegał się ciągły pisk aparatury monitorującej pracę serca, alarmujący o braku tętna. Bakuto drżał z wycieńczenia, chwiejąc się na nogach. Jego czarne kręcone włosy przylepiły się do czoła, po którym ściekał strużkami pot. Oddychał ciężko, opierając wyprostowane ręce o materac, gdzie leżała brązowowłosa lekarka.
Elizabeth bezdźwięcznie wypłakiwała się na ramieniu Alistaira, równie zdruzgotanego, co ona sama. Steve opierał czoło na dłoni splecionej z ręką ukochanej. Z początku nie zwrócił uwagi na to, co uznał za skurcz, ale gdy ten się umocnił uniósł głowę, spoglądając na kobietę lśniącymi od łez oczami. Sophie ściskała jego palce, ciągłym, nieprzerwanym gestem. Aparat zapikał kilkukrotnie, skupiając na sobie wzrok wszystkich w pomieszczeniu, a potem powrócił do wydawania rytmicznego, regularnego dźwięku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro