Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• war of hearts •

Alistair z niepokojem stwierdził, że przedpołudnie przebiega w nadzwyczajnej harmonii. Elizabeth siedziała obok niego na kanapie i poprawiała pisma nieudaczników podobnych jemu, dla których zgodziła się popracować pro bono. Oliver nie pojawił się od wczesnego poranka, kiedy wymsknął się z domu, zanim Scott zdążył w ogóle otworzyć oczy. Sama Sophie ze stoickim spokojem wykonywała codzienne czynności, jakby co najmniej od dziesięciu lat jej życie układało się dokładnie tak, jak tego chciała. Nawet podśpiewywała pod nosem, czego nigdy nie miała w zwyczaju robić. Nic więc dziwnego, że mężczyzna zmrużył oczy, podejrzliwie lustrując otoczenie w oczekiwaniu na jakąś zmowę za swoimi plecami. W tle, w telewizorze brzęczała czołówka zapowiadająca drugi sezon Poldarka, za którym szalała obecnie cała Wielka Brytania.

- Parę osób powiedziało mi już, że jestem podobny do aktora grającego główną rolę - rzucił Szkot od niechcenia, próbując rozkręcić rozmowę.

- Ty jesteś dużo przystojniejszy - odpowiedziała Sophie, mierzwiąc mu włosy, gdy przechodziła za sofą.

Panna James podniosła wzrok znad ekranu, krytycznie przyglądając się obu mężczyznom. Zatrzymała spojrzenie na Alistairze, składając usta w dzióbek.

- Powiedziałabym, że jest wręcz odwrotnie. Poldark jest drapieżny i mroczny, to dodaje mu urody. Zwłaszcza ten ogień w jego oczach, szczególnie, kiedy patrzy na Demelzę - odparła poważnie kobieta.

- Od kiedy ty jesteś znawczynią seriali? - Zirytowany przyjaciel przełączył kanał na ten, gdzie leciał właśnie jakiś amerykański sitcom. - Po prostu masz nieobiektywną opinię, bo mojej drapieżnej strony jeszcze nie widziałaś.

- Jeszcze? - zakpiła blondynka, powracając do dokumentów. - Mam nadzieję nigdy jej nie ujrzeć, bo nie zamierzam dzielić pościeli z niewyżytym samcem, któremu się wydaje, że pozjadał wszystkie rozumy.

- Słucham? - Sielski poranek szlag trafił, gdy zdenerwowany Alistair wyłączył telewizor i podniósł głos. Urażony mężczyzna odsunął się od kobiety na maksymalną odległość, zajmując krawędź kanapy. - Powiedziała, co wiedziała! Dewota! Zostaniesz starą panną i to bez kota, bo jemu też będziesz zrzędzić, że ci za głośno miauczy i drapie tapety!

Liz nie wydawała się poruszona werbalnym atakiem rozzłoszczonego Scotta, co jeszcze bardziej go napędzało, aż w pewnym momencie pierś mężczyzny zaczęła szybko i rytmicznie falować, gdy gorące powietrze opuszczało nozdrza z ponadprzeciętną prędkością. Doktor Clark przyglądała się wszystkiemu z półuśmiechem, powoli sącząc drugą latte. Przynajmniej jedna rzecz wracała do normy, Elizabeth i Alistair byli w szczytowej formie, kłócąc się tak, jak mieli to w zwyczaju.

- Za to ty kiedyś złapiesz jakieś choróbsko albo zrobisz sobie dzieciaka, o którego istnieniu nie będziesz miał pojęcia, dopóki nie zapuka do twoich drzwi po alimenty. Aha, ty nie masz swoich drzwi, bo mieszkasz kątem u mnie lub Sophie.

Szkot jak oparzony zerwał się z kanapy, wprawiając w zdumienie nawet pannę James. Prawniczka odłożyła ostrożnie notebook na stolik kawowy i oparła się o stertę poduszek leżących za jej plecami. Rozzłoszczony agent zaczął zataczać kółka na dębowych panelach, starając się wyciszyć, zanim nadmiar irytacji doprowadzi go do szału. Lekarka postanowiła przestać bezczelnie się gapić i wbiła wzrok w poranną prasę przyniesioną przez Olivera, przygotowując się jednocześnie na salwę niecenzuralnych okrzyków.

- Jesteś okropna, naprawdę okropna! Jakbym był tobą, to już dawno zacząłbym nad sobą płakać i nie wiem, czy którykolwiek facet, zapraszający cię gdzieś, ma w ogóle rozum!

- Haha, zabawne, że jeszcze na początku naszej znajomości sam byłeś w gronie tych mężczyzn! - zaśmiała się blondynka.

- Może żałujesz, że mi odmówiłaś i dlatego jesteś taka sfrustrowana - krzyknął Scott, wytykając przyjaciółkę palcem, gdy podejrzliwie lustrował jej twarz w poszukiwaniu fałszu.

- Codziennie sobie za to dziękuję.

- Wredne, zarozumiałe babsko!

- Głupi, bezczelny pajac!

Towarzystwo rozeszło się w przeciwne strony mieszkania, a Sophie spojrzała na zegarek, odliczając czas, w ciągu którego przyjaciele przestaną się na siebie gniewać. Dopiła kawę, stwierdziwszy, że nic tu po niej, skoro dom stał się nagle polem werbalnej bitwy. Chwyciła w pośpiechu torbę lekarską, gdy dostała naglący telefon od Claire i wybiegła z lokum wprost do Volvo zaparkowanego niedaleko budynku. Sprawdziła szybko najkrótszą drogę do China Town, informując pielęgniarkę o przewidywanym czasie dojazdu oraz wydając pierwsze polecenia przez komórkę. Zresztą była pewna, że nawet gdyby tego nie zrobiła, Temple sama wszystkiego by się domyśliła.

Dotarła pod Chickara Dojo przeczołgana, jakby stoczyła walkę ze stuosobową armią, chociaż jedyne, co robiła, to kierowanie samochodem. Jednak w korkach w środku dnia było to absolutnie uciążliwe zajęcie, więc jeśli nie musiała, ostatnio nie wychylała głowy za drzwi mieszkania w godzinach szczytowych. Przed niewielkim budynkiem mieszczącym się w szeregu innych, równie obskurnych brzydot architektonicznych stała Claire, niecierpliwie tupiąc nogą o chodnik.

- Wszystko gotowe - powiadomiła bezpardonowo pielęgniarka, ciągnąc lekarkę za rękę do wnętrza rudery. - Najpierw chciałam zrobić to sama, ale ostrze utknęło tak głęboko, że zwątpiłam, czy nie narobię więcej bajzlu.

- Dobrze, że z tym poczekałaś - pochwaliła Sophie, odkładając ciemną torbę obok materaca przesiąkniętego krwią mężczyzny zwijającego się z bólu.

Lekarka zauważyła, że oblicze miał dziwnie medialne. Mogła przysiąc, iż gdzieś już widziała tę charakterystyczną czuprynę pełną loków w kolorze ciemny blond i twarz z naiwnym dziecięcym uśmiechem. Nie miała jednak czasu na przypominanie sobie szczegółów, bowiem kimkolwiek był znajomy Claire, wymagał natychmiastowej pomocy doświadczonego lekarza. Doktor Clark stwierdziła, że lepiej nie pytać, jakim cudem kawałek stalowego ostrza od katany znalazł się w brzuchu mężczyzny.

- Można jej ufać? - Ciemnowłosa kobieta o wschodniej urodzie rzuciła Sophie wrogie spojrzenie.

- Naprawdę, nic mnie to nie obchodzi, czy mi ufasz, ale jak chcesz pomóc swojemu przyjacielowi, to rozpal ognisko na teflonowej patelni - odparła lekarka umęczonym tonem.

- Rób, co mówi - dodała Claire, zmuszając czarnowłosą do ruszenia się z miejsca.

Dziewczyna zniknęła na moment w pomieszczeniu będącym prowizoryczną kuchnią. Blady, mokry od potu młody mężczyzna majaczył pod nosem, co chwilę otwierając i zamykając oczy. Po odkażeniu własnych rąk oraz skóry rannego, Sophie zaaplikowała mu pierwsze dawki leków. Nieufna dziewczyna, która przedstawiła się cicho jako Colleen, przyniosła płonącą patelnię, klękając obok lekarki. Clark podała gorące od ognia szczypce Temple, sama trzymając resztę narzędzi w płomieniach.

- Dasz radę utrzymać go w miejscu? - zapytała, spoglądając uważnie na młodą kobietę.

Colleen szybko powiodła wzrokiem po sylwetce mężczyzny i pokiwała ostrożnie głową, odkładając rozgrzane naczynie obok materaca. Kucnęła tak, by kolanami przyciskać klatkę piersiową chłopaka do podłoża, a Sophie klęknęła mu na biodrach, wyjmując rozgrzane do czerwoności narzędzia.

- Claire, na trzy wyciągasz za jednym zamachem ostrze. Pionowo i maksymalnie do góry, nie przestawaj, jeśli napotkasz opór... Raz... dwa... trzy!

Wrzask chłopaka przeszył śmiertelnie ciche, jak dotychczas, pomieszczenie, gdy nagrzana stal zetknęła się z jedną z tkanek. Ciężko dysząca pielęgniarka trzymała w szczypcach czerwone od posoki ostrze, z triumfem wypisanym na twarzy odkładając je do niewielkiej miedniczki. Lekarka w skupieniu zszywała przypalone wcześniej powłoki, oglądając jednocześnie, czy ranny nie nabawił się innych dodatkowych obrażeń, ale wyglądało na to, że miał bardzo dużo szczęścia. Mimo ogromu starań i leków uspokajających, pacjent nie współpracował wzorowo, próbując wyrwać się spod żelaznego uścisku trzech kobiet.

Po skończonym zabiegu dość szybko doszedł do siebie odzyskując przytomność zaledwie kilkadziesiąt minut od zszycia. Doktor Clark powróciła do materaca, zaglądając mężczyźnie w półotwarte oczy. Na pytania odpowiadał krótko, ale sensownie i, według Claire, zgodnie z prawdą.

- Danny Rand, jak Rand Enterprises? - zapytała zaskoczona lekarka.

- Mam pięćdziesiąt jeden procent udziałów - odpowiedział, wzruszając ramionami. - Podobne metody leczenia stosowano w Zakonie Matki Żurawicy, chociaż w moim przypadku, twoja pomoc była zbędna. Energia mojego chi zagoiłaby ranę.

Sophie zaczęła powątpiewać w dobrą kondycję mężczyzny, natomiast urażona pielęgniarka razem z Colleen posłały mu ostre spojrzenie. Kobieta z każdym kolejnym dniem upewniała się, że Nowy Jork jest pełen świrów. Strange i jego sekta z Kamar-Taj, Rand oraz jakiś zakon czczący ptaki, nie żeby miała coś przeciwko ornitologom.

- Jeśli twoje chi zastanawiałoby się jeszcze dłużej, byłbyś od kilkunastu minut pożegnany ze światem. Nie ma za co, tak poza tym. Ten twój zakon też leży w mistycznej krainie, do której nie ma dostępu zwykły śmiertelnik, a wszyscy cudownie tam zdrowieją?

- To K'un-Lun, miasto w chmurach - odparł naiwnie przekonany o tym, że mówi prawdę. - Jestem jego obrońcą, Nieśmiertelnym Iron Fistem.

- Taaa... - Clark bez przekonania pokiwała głową. - Czyli nie ma szans, że zobaczę je na Google Earth?

Kobieta zabrała swoje rzeczy i podążyła za Temple do wyjścia. Pielęgniarka zatrzymała ją w korytarzu, tuż przed drzwiami.

- Wiem, że to dziwnie brzmi, ale on mówi prawdę. Jest to nie do uwierzenia, ale sama byłam świadkiem takich rzeczy, których nie dało się logicznie pojąć.

- Moim zdaniem, Claire, ten facet wymaga fachowego leczenia psychiatrycznego - stwierdziła Sophie, wzruszając ramionami. - Nawet, jeśli to prawda, normalny człowiek nie twierdziłby tak naiwnie, że inni uwierzą mu na słowo.

- Jest trochę oderwany od rzeczywistości, ciężko mu się przystosować.

Lekarka nie pytała o nic więcej, bo nie chciała być wciągana w kolejne sekrety, tajne stowarzyszenia i inne, temu podobne, rzeczy. Zaraz po opuszczeniu Chickara Dojo postanowiła jak najszybciej zapomnieć o wszystkim, co było tematem majaków Randa. Wróciwszy do mieszkania, zauważyła, że Alistair i Elizabeth już rozmawiają ze sobą normalnie, jakby poranna kłótnia nie miała miejsca. Nim zdążyła się jednak rozsiąść na dobre, Tony Stark telefonicznie poinformował kobietę, że czeka na nią w samochodzie przed budynkiem. Zrezygnowana lekarka odłożyła tylko torbę i ponownie opuściła mieszkanie.

- Czy to takie pilne, że musiałeś mnie zgarnąć bez żadnego uprzedzenia? - zapytała zrzędliwie, pakując się na siedzenie pasażera eleganckiego Mercedesa klasy E.

Siedzący za kierownicą Stark posłał jej jedynie urażone spojrzenie, jakby spotkanie z nim miało być jakąś karą. Ruszył z miejsca, wracając na pas drogowy, gdzie samochody przesuwały się leniwie po jezdni ledwie zauważalnie zbliżając do Mostu Brooklyńskiego.

- W ostatniej chwili wypadło mi wolne popołudnie, a jak już wrócisz do Anglii, stracę szansę, żeby poradzić się eksperta.

Sophie w zamyśleniu skubała rąbek grafitowej sukienki. Tony miał prawo znać prawdę o wypadku swoich rodziców. Ufał jej, a ona skrywała przed nim bolesną tajemnicę, której w ogóle nie powinna trzymać dla siebie. Mogła od razu po zobaczeniu nagrania udać się do Stark Tower i o wszystkim opowiedzieć mężczyźnie.

- Muszę ci powiedzieć coś ważnego - zaczęła.

- No, to słucham - odparł Stark z uśmiechem na ustach. Tak naprawdę wątpiła, żeby słuchał, co się do niego mówi, bo jakoś nie zwrócił uwagi na śmiertelnie poważny ton kobiety.

Obiecała Steve'owi.

- To nie jest rozmowa na teraz.

Niech to szlag Rogersa i wszystkie jego tajemnice, których niechcący stała się powierniczką. Clark westchnęła ciężko, skupiając się na monotonnej drodze. Chciała powiedzieć Tony'emu prawdę, ale nie mogła łamać danego słowa. Dużo by dała, żeby ktoś zmusił Kapitana Amerykę do wyznania ich odkrycia, ale Zimowy Żołnierz jeszcze się nie znalazł. Jeśli w ogóle się znajdzie, podejrzewała, iż Steve wtedy też nie zdobędzie się na szczerość wobec Straka. Cały obowiązek spoczywał więc na niej.

Wielokrotnie zastanawiała się, czy gdyby tamtego dnia znajdowała się w Stanach Zjednoczonych, udałoby jej się uratować Starków. Być może, gdyby HYDRA odkryła jej obecność w pobliżu TARCZY, bardziej zainteresowaliby się nią, niż resztką serum. Jednocześnie myślała też o tym, czy byłaby w stanie przeżyć starcie z Zimowym Żołnierzem w szczytowej formie.

Tony zaparkował samochód przed budynkiem nieumiejętnie naśladującym klasycystyczne dzieła architektoniczne przez co wyglądał jak marna karykatura.

- Osobliwe miejsce - stwierdziła doktor Clark, podążając za Iron Manem.

- Zamierzam je kupić i przerobić na centrum medyczne - odpowiedział, wspinając się na schody przed małą kolumnadą.

- Mam znajomą w Harlemie, mogę ci załatwić pierwszą pielęgniarkę - zażartowała.

Domyślała się, że Pepper nie zajmuje się tą sprawą, bo odkąd wyjechała do Los Angeles, nie pojawiła się w Nowym Jorku ani na moment. Poza tym Sophie nie chciała wyjść na wścibską, wypytując wprost o kobietę. Jeśli Tony sam nic nie mówił, to najwyraźniej nie chciał w ogóle poruszać tematu panny Potts.

Z ledwie widocznej metalowej tablicy lekarka dowiedziała się, że budynek należy do jakiegoś prywatnego stowarzyszenia i jest domem kultury. W środku wyglądał o niebo lepiej, urządzony w stylu art deco, zadbany oraz czysty. Doktor Clark krytycznie spojrzała na płaskorzeźby zdobiące sufit.

- Trzeba będzie je usunąć, bo zbierają za dużo kurzu - odpowiedziała fachowo Starkowi.

Trochę szkoda było przerabiać budynek na klinikę i zastanawiała się, jaki konserwator zabytków się na to zgodzi. Mimo wszystko nie kwestionowała wyboru Tony'ego, bo jego intencje były jak najlepsze. Na początku niechętnie nastawiona do pomysłu, ostatecznie nawet zaczęła się cieszyć, że może choć odrobinę pomóc, dokładając swoją cegiełkę do raczkującego projektu.

- Poczekaj na mnie w sali od muzyki na drugim piętrze - zarządził mężczyzna. - Powiem tylko dozorcy, że jesteśmy i zaraz dołączę do ciebie.

Kobieta patrzyła przez chwilę, jak oddala się w przeciwną stronę i sama po chwili ruszyła schodami na górę. Z zainteresowaniem oglądała powieszone na ścianach rysunki młodzieży oraz dorosłych będących częścią artystycznej społeczności Harlemu. Korytarze były opustoszałe, ale z niektórych pomieszczeń dochodziły dźwięki przyciszonych rozmów, wśród których stukot obcasów wydawał się ogromnym hałasem. Niemal na palcach doktor Clark dotarła pod wskazane pomieszczenie.

Sala od muzyki obita została czerwonymi kotarami wyciszającymi dźwięki, a deski podłogowe wyścielone dywanami. Lekarka rozejrzała się po wysokim, ale dobrze oświetlonym pomieszczeniu, wyobrażając sobie pokój terapeutyczny dla pacjentów wymagających rehabilitacji. Podeszła do czarnego błyszczącego fortepianu, zerkając na ostatnio otworzone nuty. Wątpiła, czy jeszcze zdoła cokolwiek zagrać, bo pianino w walijskim domu kurzyło się od lat. Szczęk zamykanych drzwi sprawił, że tylko westchnęła ciężko.

- Oto, dlaczego nie powinnam ufać Tony'emu. - Zaśmiała się gorzko. - Idiotycznie dałam się nabrać na śpiewkę o klinice. Czego chcesz?

- Porozmawiać. - Steve przemierzył kilka kroków, znajdując się bliżej Sophie. - Zgodziłabyś się spotkać, gdybym wprost cię o to poprosił?

Musiała się zdystansować. Myśleć racjonalnie. Wszystko między nimi zostało skończone, zanim w ogóle się zaczęło. Koniec, kropka.

- Zamierzasz tu kwitnąć? - zapytała ostrym tonem, bo najskuteczniejszą obroną w tym momencie był atak.

- Mogę tak cały dzień - odparł spokojnie Rogers, powoli przedzierając się przez gruby mur, którym się od niego odgrodziła.

- Ale ja nie mogę. Nie mam całego popołudnia, żeby tu tkwić. Mów, co masz do powiedzenia i skończmy tę farsę.

Była okrutna w swoim postanowieniu i wyrzuty sumienia szybko ją dopadły. Zachowywała się podle w stosunku do Steve'a, którego jedynym przewinieniem było to, że próbował być uczciwy. Jednak nie potrafiła inaczej, bowiem gdyby uległa własnym emocjom, rozsypałaby się jej bariera zbudowana przy pomocy Josephine. Trwało to tygodnie, zanim Clark doszła do siebie, godząc się z losem.

- Jeśli zamierzasz poślubić Olivera przez moją głupotę, powinnaś to przemyśleć - mężczyzna odezwał się po chwili zbierania właściwych słów.

- Twoja głupota nie ma tu nic do rzeczy. - Westchnęła nie ruszając się z miejsca. - Jesteś ostatnią osobą, która może mi radzić, kogo powinnam, a kogo nie powinnam poślubiać. Sam nie potrafisz, albo nie chcesz się zdecydować, a ja jestem tym wszystkim cholernie zmęczona!

Mogła spodziewać się, że w końcu wybuchnie. Od zdarzenia z Pandorą trzymała nerwy na wodzy, a wszystkie uczucia tłumiła w sobie, nie pozwalając wyjść im na światło dzienne. Uważała, że tak będzie lepiej, a tabletki przepisane przez Astrid w konsultacji z Harper tylko utwierdzały ją w tym przekonaniu. Nie było lepiej, bo zdała sobie sprawę, jak bardzo zazdrosna jest o Sharon i Peggy. Nawet Peggy, która straciła dwóch ukochanych, wydawała jej się w lepszej pozycji, bo Steve przynajmniej ją kochał. Poczuła się tak skrzywdzona przez los, jakby najpierw coś jej dał, a potem brutalnie odebrał, śmiejąc się kobiecie w twarz.

- Nie pomyślałaś o tym, że ja też jestem zmęczony? Tym, że żyję w ciągłym strachu i kłamstwie. Codziennie mierzę się z konsekwencjami moich najgorszych wyborów!

Rogers nie potrafił wyartykułować tego, co obecnie czuje, ponieważ żadne słowo nie wydawało się właściwe. Wszystko sprowadzało się do chaosu, zamętu panującego w głowie mężczyzny. Sądził, że gdy wreszcie spotka się z Clark, podejdzie do tematu racjonalnie i przedstawi jej wszystko ze swojej perspektywy. Plan był prosty tylko w teorii. Zobaczył ją, a potem wszystko szlag trafił, bo zabrakło mu języka w gębie.

- Nie wiem, czego ty ode mnie chcesz, ale nie zamierzam grać drugich skrzypiec. Chcę, żeby dzisiejszy dzień był naszym ostatnim spotkaniem.

Powzięła tę myśl spontanicznie, stwierdzając, że musi odciąć się od Avengers raz, a dobrze. Zerwie wszystkie kontakty, wykasuje każdy numer z osobna, a potem zapomni, iż kiedykolwiek ich znała. Nie przewidywała ceny, jaką zapłaci za powiedzenie tych kilku słów.

Sophie podeszła do Steve'a i wspięła się na palce, żeby ostatni raz ułożyć usta na policzku mężczyzny. Zacisnęła drobne dłonie na rękawach jego czarnej prostej koszulki, nie spodziewając się, że będzie chciała posunąć się o krok dalej. Przesunęła ustami po szorstkiej od drobnego zarostu skórze, kierując się w stronę rozchylonych przez zaskoczenie warg blondyna. Napawała się znajomym zapachem miodu i drzewa sandałowego, za którym tak bardzo tęskniła. Ku jej własnemu przerażeniu, Rogers odwzajemnił pocałunek, mocniej przytulając ją do siebie. Czuła jego ciepłe dłonie na cieniutkim materiale wiosennej sukienki niemal wypalające dziurę w tkaninie. Przeszli chwiejnym krokiem kilkadziesiąt centymetrów bez odrywania się od siebie, aż w końcu mężczyzna posadził Clark na fortepianie, by fala emocji nie zmiotła ich z nóg. Odnosiła wrażenie, że coś ciężkiego zawisło jej na sercu, gdy kradła czułości Steve'a, pragnąc jak najdłużej zachować je tylko dla siebie. Jak najdłużej czuć się przez niego kochaną. Poprowadziła dłoń blondyna z talii na udo, wolną ręką wodząc po jego karku, wplatając ją w miękkie włosy. Opuszki palców Steve'a musnęły skrawek nagiej skóry nad koronkowym zakończeniem pończoszki, a niekontrolowany pomruk wyrwał się z ust kobiety. Chciała skraść jeszcze więcej.

- Nie wychodź za niego. Proszę - wyszeptał wprost w jej półotwarte usta, gdy oboje łapczywie nabierali oddechu.

To wszystko i tak zaszło za daleko. Jeśli posuną się jeszcze o krok i dadzą ponieść pożądaniu, które tak długo w sobie nosili, nie będzie odwrotu. Będą musieli zmierzyć się ze wszystkimi konsekwencjami, wszystkimi spojrzeniami, pretensjami, a na to żadne z nich nie miało siły.

- Pozwól mi odejść bez komplikowania tego jeszcze bardziej...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro