Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• no hope •

Podała kierowcy godzinę powrotu, wysiadając z samochodu wprost w rzęsisty deszcz spowijający całe Atlantic City. Przebiegnięcie kilkudziesięciu metrów w butach na obcasie nie było żadnym wyczynem, prawdziwe wyzwanie zaczęło się, gdy Sophie stanęła przed progiem domu starości.

Nie sądziła, że pojawianie się w tym mieście kiedykolwiek będzie dla niej aktem pełnym poczucia winy. Podążając za dobrą radą osoby, której powierzyła swoje zdrowie psychiczne, kilkanaście dni po uwolnieniu Elizabeth zdecydowała się opowiedzieć Peggy o wszystkim, od początku do końca. Kosztowało ją to wiele nerwów i co najmniej morze łez wylanych na dłoniach agentki, która zresztą nie wydawała się zaskoczona takim obrotem spraw. Jedynie mierzyła ją bystrym, wyrozumiałym spojrzeniem, co tylko potęgowało wyrzuty sumienia doktor Clark. Kobieta wolała, żeby Carter wprost powiedziała jej, że ją nienawidzi i nie zasługuje by być jej przyjaciółką. I że nie zasługuje na to, żeby kochać Steve'a.

Sophie obawiała się także, że Brytyjka zapomni o wszystkim, zmuszając ją do wielokrotnego powtarzania wyznania na okrągło, ale Margaret wydawała się mieć doskonałą pamięć, jeśli chodziło o sprawy związane z lekarką.

Co dwa dni przestępowała przez próg domu spokojnej starości, nie będąc pewną, w jakim stanie znajdowała się akurat Peggy. Wszystko okazywało się podczas pierwszych słów rozmowy, gdy Carter bardzo nietaktownie naciskała na kontynuowanie Stevena Granta Rogersa.

— Widzę, że cię to trapi... — Głos agentki sprowadził Sophie na ziemię. – Dlaczego nie spróbujesz?

— Mam spróbować odbić chłopaka twojej krewnej? — spytała ironicznie. — Jezu, Peggy...

— Daj mi dokończyć — Staruszka przerwała jej nadzwyczaj stanowczo. — Nie powiem ci, że nie jestem zazdrosna. I nie powiem, że jestem zachwycona tym dziwnym trójkątem między wami, ale wcale mnie to nie dziwi, bo masz naturalny dar pakowania się w kłopoty. Ale ja nie o tym chciałam... Gdyby Sharon naprawdę kochała Steve'a, nie uciekałaby przed widmem związku do Europy. Gdyby on naprawdę kochał Sharon, nigdy w życiu nie spojrzałby na ciebie inaczej, niż na znajomą z piętra wyżej. A gdybyś ty, bubalo, kochała Olivera, nie myślałabyś tak obsesyjnie o Stevie.

— Nie pierwszy raz wychodzę na psycholkę — mruknęła Clark.

— Cieszę się, że ze wszystkich kobiet na świecie, Steve zadurzył się akurat w tobie. Nie, żebym była nielojalna wobec Sharon, ale akurat ty jesteś w stanie naprawdę go zrozumieć. Połączył was nie tylko przypadek, macie więcej wspólnego, niż wam się wydaje.

— Tylko mi nie mów, że dałaś się wciągnąć Grecie w te brednie o naszym losie z góry przesądzonym przez gwiazdy. Kobieta ma nierówno pod sufitem i nie mam pojęcia, dlaczego wciąż tu pracuje...

— Parę razy postawiła mi tarota, ot wielki szum. Wyszło, że dożyję swoich dziewięćdziesiątych piątych urodzin.

— Peggy... — Sophie przetarła twarz dłonią. — To jest dzisiaj.

— No, widzisz jak cudownie się złożyło! Czyli jednak miała rację... a gdzie mój tort?

— Nie wolno ci jeść słodkiego i będę tutaj stanowcza — odpowiedziała lekarka, podając starszej kobiecie filiżankę pełną herbaty z mlekiem, by ta mogła napić się przez słomkę.

Doktor Garrick uważał, że stan Peggy nieco się poprawił dzięki lekarstwom najnowszej generacji, więc chociaż tym Sophie nie musiała się aż tak bardzo martwić. Wykupiła wszystkie możliwe zapasy, żeby mieć pewność, że nie zabraknie ich dla agentki Carter. Mimo to, patrzyła Garrickowi cały czas na ręce, sama konsultując wyniki przyjaciółki z najlepszymi geriatrami na świecie.

— Co mam podpisać? — zapytała Peggy, spoglądając przenikliwie na doktor Clark. — Daj mi ten cholerny papier...

— Nie rozumiem.

— Napiszę ci oficjalne błogosławieństwo dla związku ze Stevem, bo nie mogę patrzeć, jak sama siebie karzesz za coś, na co kompletnie nie masz wpływu. Cokolwiek się wydarzyło, żadne z nas czasu nie cofnie. Trzeba żyć dalej. Pozwól sobie na szczęście.

Sophie nie miała serca odpowiedzieć staruszce, że ona zawsze będzie między nimi. Wiedziała to, patrząc na Steve'a, bo zawsze, gdy na nią spoglądał, szukał w jej twarzy kogoś innego. Zawsze gdy ona na niego patrzyła, przed oczami stawał jej obraz młodej, wesołej Peggy idącej pod ramię z Rogersem, trzymającej w dłoniach bukiet ślubny. Wobec tego, czuła się w jego życiu jak intruz.

New Avengers Facility przynosiło ukojenie. Tutaj nikt na niego nie patrzył, nikt nie miał dziesiątek męczących pytań i gdziekolwiek by nie poszedł, mógł przebywać sam ze sobą oraz natrętnymi myślami. Okazjonalnie Vision przemieszczał się przez ściany, podając w zwątpienie wszystko, co Steve wiedział o świecie.

Jego wiedza zresztą już dawno wymagała skorygowania oraz ponownego przyswojenia. Czasem łapał się na tym, że zapominał o fakcie życia w dwudziestym pierwszym wieku. To był istny cud lub wybryk natury, jak kto woli, iż mógł żyć w tak luksusowym świecie. Jedynie rozmowy z ludźmi przychodziły mężczyźnie dużo trudniej, niż w poprzednim życiu.

Często myślał o swojej matce, czy podobałby jej się ten szklano metalowy Nowy Jork, szpitale pełne brzęczącej maszynerii, wszystkie te sprzęty kuchenne, które ułatwiałyby jej codzienne życie. Mieszkanie w wysokiej kamienicy na Brooklynie z dachem, z którego roztaczał się nieziemski widok na dzielnicę. Może wolałaby wrócić na swoją małą zieloną wyspę?

Aż do samego końca. Szczęście w nieszczęściu, że w tym współczesnym świecie był ktoś, kto go potrzebował. Nagłe zniknięcie Zimowego Żołnierza brzmiało jak nieme wołanie o pomoc, nieustannie buzując w umyśle Rogersa. Odbijało się echem w jego głowie, pobrzmiewając coraz głośniej i głośniej. Łapał się na tym, że już w ogóle nie mógł zasnąć, obsesyjnie myśląc o tym, gdzie jest Bucky i czy jest bezpieczny.

Czasem wydawało mu się, że w środku nocy, w pustym pokoju słyszy krzyk Sophie. Zrywał się wtedy w ułamek sekundy na równe nogi, mając wrażenie, iż ona jest tuż obok i szepcze mu coś do ucha. Coś, czego nie był w stanie zrozumieć.

Pandora zatruła ich umysły niepewnością, zasiała ziarno strachu w ich życiach, tak po prostu zapadając się pod ziemię. Przez ostatnie tygodnie był więc jak duch – nie potrafił całym sobą wejść do życia Clark i nie potrafił się z niego usunąć, rzucając blady cień.

Pewnego ranka przy śniadaniu stwierdził, że jest tchórzem. Nie powiedział Sharon o pocałunku, udając, że z dala od Brooklynu było mu lepiej. Utrzymywał ją w słodkiej niewiedzy, dryfując myślami między obszarami, o których wolał nie pamiętać. Wciąż nie wyjaśnił Tony'emu okoliczności śmierci rodziców mężczyzny, niemal codziennie mijając go, jakby nic się nie stało. Nie potrafił też przeprosić Sophie za zamieszanie, które spowodował w jej życiu.

— Nie wiedziałem, że już nie śpisz. — Sam pojawił się w obszernym salonie z resztkami makaronu na wynos w pudełku. — Albo jeszcze nie śpisz.

Rogers ledwo słuchał tego, co Wilson do niego mówił, wpatrzony w ekran telewizora, niczym dziecko w magię rozgrywającą się przed jego oczami.

— Od kiedy oglądasz transmisje z konferencji medycznych? — Mężczyzna nie potrzebował odpowiedzi na pytanie, gdy tylko zauważył wchodzącą na mównicę doktor Clark.

Teraz już zapewne nie oderwałby Steve'a od telewizora nawet wołami. Blondyn chłonął wszystko, natychmiast odkładając ołówek i niedokończony szkic na szklany stolik. Nawet pomimo dzielących ich tysięcy kilometrów nie potrafił odwieść wzroku od jej pięknej, lecz smutnej twarzy. Coś się zmieniło, coś musiało się zmienić, bo przypominała cień samej siebie wypełniony inną osobą.

Dawny wigor został zastąpiony pewną nostalgią płynącą w jej miękkim, otulającym głosie. Oczy kobiety wodziły spokojnie pośród setek zgromadzonych w ogromnej auli uniwersytetu w Bern. Blada skóra kontrastowała z ciemnymi włosami oraz czarną prostą sukienką. Spustoszenie, jakie zasiał razem z Pandorą, przerażało go aż do szpiku kości.

— Wiesz, że jesteś w miejscu, gdzie każdy facet chciałby być? — zapytał retorycznie Sam. — Trzy piękne kobiety, ale musisz sobie coś uzmysłowić. Z miłością jest jak z wojną, Steve. Jesteś w środku bitwy. Za tobą, wspomnienie walki, nic, do czego można wrócić. Walczysz z przeciwnikiem, którego doskonale znasz, w każdej chwili możesz go pokonać. Przed tobą – nieznane. W mirażu widzisz zaledwie rąbek tego, co może cię czekać, jeśli się tam dostaniesz. Obietnica wielkiego zwycięstwa lub słodkiej śmierci, to przyciąga cię najbardziej. Czy jesteś gotów postawić wszystko na jedną kartę?

— Nie ma czego stawiać, Sam — odparł żołnierz lakonicznie. — Nie ma dokąd iść. Nic nie rozumiesz... Nam nigdy by nie wyszło, bo zawsze jest ktoś jeszcze. Coś jeszcze.

— Skąd możesz to wiedzieć, skoro nawet nie spróbowałeś? Nie mówiąc już o tym, że tkwisz w martwym związku, karmiąc się złudzeniami... Nie myśl sobie, że Sharon jest ślepa. Oboje zachowujecie się, jakby wszystko było w porządku, kiedy nie jest. Może niewiele wiem o miłości, ale coś tam wiem o żołnierzach... Najgorzej jest ruszyć do przodu. Wiem, cały czas masz w głowie Peggy. Spójrz, ona ruszyła dalej, wiedząc, że ma przed sobą całe życie. Pogodziła się z twoją śmiercią, zaczęła od nowa. I jestem pewien, jak cholera, ona chce tego samego dla ciebie.

Sophie zeszła z mównicy w towarzystwie huku wywołanego głośnymi oklaskami. Wiedziała doskonale, że za kilka sekund ucichną, bo pojawi się nowy obiekt zachwytu. Pomimo usilnych starań jej koleżanek z różnych organizacji, kobiety wciąż nie były mile widziane w medycynie, a zwłaszcza chirurgii. Nie przeszkadzało jej to jakoś specjalnie, bo robiła swoje bez względu na to, co uważali o niej inni, ale pewne poczucie niesprawiedliwości było niczym odcisk na pięcie. Da się żyć z dyskomfortem, jednakże zupełnie zbędnym.

Garstka szczerych osób przyszła do jej stolika, osobiście pogratulować sukcesu. Ostatnimi czasy kariera kobiety nabrała tempa, a ona chwilowo poczuła, że żyje. Mogła wreszcie robić coś, co przynosiło widoczne efekty i dawało jej to cholerną satysfakcję.

— Gratuluję przemówienia, naprawdę świetne.

Uniosła zaskoczony wzrok do góry, mając przed sobą wychudzonego Strange'a, któremu daleko było do niegdyś aroganckiego wybitnego neurochirurga. Wzrok miał mętny, nieobecny od silnych leków, którymi faszerowany był przez ostatnie miesiące, gdy najwięcej czasu spędzał jako pacjent klinik rehabilitacyjnych w całych Stanach.

Zastanawiała się, na jakiej podstawie został wpuszczony do środka eleganckiej restauracji ubrany w casualowe spodnie i koszulkę polo oraz lekką kurtkę przeciwwiatrową. Opadł na krzesło naprzeciwko kobiety, wlepiając w nią twarde spojrzenie szarawych oczu.

— Dziękuję, ale to ty powinieneś tam być — stwierdziła wbijając wzrok we własne dłonie. — Co cię do mnie sprowadza?

Po operacji widziała Stephena kilka razy, gdy inni lekarze konsultowali z nią wyniki jego leczenia. Nigdy sam nie przyszedł, być może nie miał odwagi lub nie chciał jej zaufać, częściowo słusznie. Od jego wypadku stała się bardziej ostrożna w podejmowanych przez siebie decyzjach, zawsze dzieląc włos na czworo. Rzadko kiedy ryzykowała tak wiele, jak wcześniej, lecz nie zawsze uzyskując oczekiwany efekt. W zasadzie, zastanawiała się, co właściwie robi na tej konferencji, skoro nie potrafiła podnieść się po porażce.

— Mam plan. — Strange ożywił się nagle, kładąc przed nią tablet z otwartą symulacją medyczną. — Zastąpisz zdegenerowany nerw pośrodkowy syntetycznym włóknem, tym samym, które wszczepiłaś dziewczynce z paraliżem lewej strony twarzy rok temu. Najpierw jedna dłoń, za kilka tygodni kolejna...

— Poczekaj. Stephen, poczekaj — przerwała. — Posłuchaj mnie... Przeszedłeś dziesięć zabiegów i, jak do tej pory, żaden z nich nie pomógł. Więcej operacji twoje dłonie nie zniosą, dobrze o tym wiesz. Musisz ćwiczyć, przede wszystkim, dać sobie czas. Rehabilitacja trwa miesiącami...

— Tylko, że ja nie mam tyle czasu — dodał niecierpliwie. — Znasz Jonathana Pangborna?

Sophie zmrużyła podejrzliwie oczy, doskonale wiedząc, że mężczyzna coś przed nią ukrywa. Nie pojawił się w Bern tylko po to, żeby przedstawić jej plan kolejnej operacji i skonsultować sprawę medycznie. Desperacja biła od niego na kilometr.

— Powinnam?

— Wierzysz, że człowiek z paraliżem nóg mógłby zacząć chodzić, ba, nawet biegać?!

— Jeśli przyczyna paraliżu mogła zostać w całości usunięta, to nie widzę przeszkód — odparła ostrożnie.

— A jeśli nie? — zapytał bardziej entuzjastycznie, niż powinien, na co Clark pokręciła przecząco głową. — Sophie, rozmawiałem z nim. Widziałem na własne oczy, jak stawia pewne kroki, a po paraliżu nie było śladu. Opowiedział mi o miejscu, gdzie go uleczono, to Kamar-Taj...

— Chwila — przerwała wywód Strange'a. — Będziesz się teraz bawił w medycynę chińską?

— Kamar-Taj jest w Nepalu — poprawił mężczyzna.

— Przecież cała ta historia jest wyssana z palca! Skąd masz pewność, że nie została spreparowana, żeby naciągnąć ludzi na pieniądze?

— Sęk w tym... Leczenie nic nie kosztuje. Przynajmniej nie pieniądze.

— Zatem to rodzaj sekty samozwańczych znachorów — stwierdziła uparcie, odsuwając od siebie tablet. — Stephen, jesteś lekarzem, pomyśl logicznie. Gdyby naprawdę w tym Komar-coś-tam...

— Kamar-Taj.

Strange był nieugięty w swoim przekonaniu, a argumenty lekarki z góry skazane na niepowodzenie. Desperację zastąpiła prawdziwa determinacja i Clark upewniła się, że choćby stawała na rzęsach, nie odwiedzie kolegi od szalonego pomysłu samotnej wyprawy do Nepalu.

— Nieważne. Gdyby naprawdę ci ludzie mieliby aż takie zdolności, nikt na świecie nie cierpiałby na paraliż. Nie trać wiary w medycynę.

— Niby jak, skoro medycyna postawiła na mnie krzyżyk. Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mi pomóc i nawet ty nie chcesz podjąć się leczenia moich dłoni.

Kobieta oniemiała, patrząc jak rozzłoszczony mężczyzna wstaje i zabiera swoje rzeczy ze stolika. Przez moment miała nadzieję, że zdoła przekonać go do przemyślenia lekkomyślnej decyzji jeszcze raz, jednak wyglądało na to, iż podjął decyzję na długo przed przyjazdem do Bern.

Sophie wróciła do Nowego Jorku po wyczerpującym maratonie. Pragnęła, żeby tydzień już się skończył. Najpierw urodziny Peggy w Atlantic City, potem konferencja medyczna w Bern, a między tym wszystkim testowanie cierpliwości Josephine Harper do jej spóźnialstwa na sesje terapeutyczne. Cudem znajdowała kilkadziesiąt minut dziennie na rozmowę z Oliverem, który był równie zabiegany w podróżach między Nowym Jorkiem a Londynem dopinając wszystko na ostatni guzik w Rezerwach.

Nie mogła doczekać się zasłużonego odpoczynku, który najpewniej skończy się na nadmiernym rozmyślaniu i analizowaniu wszystkiego, a potem dzwonieniu z płaczem do terapeutki w środku nocy. Miała jeszcze ogrom pracy przy opracowywaniu danych do doktoratu, więc zaplanowała sobie cały dzień na samorozwój.

— Co jest? — Przyparła do drzwi mocniej, gdy kluczyk utknął w zamku nie chcąc się przekręcić. Alistair musiał zostawić swój po drugiej stronie i przez to nie mogła go użyć. — Alistair, otwórz te cholerne drzwi!

Już miała uderzyć otwartą dłonią w niczemu winne skrzydło, kiedy to otworzyło się gwałtownie. Po drugiej stronie, we wnętrzu mieszkania, stała szczupła kobieta o długich rudych włosach i przyglądała jej się badawczo. Clark nie miała siły na tłumaczenia, więc ostrożnie przecisnęła się przez próg, wymijając zaskoczoną lokatorkę.

— Pozwolisz, że zagoszczę we własnym mieszkaniu? — odparła na pytające spojrzenie rudowłosej.

— Och, Alistair nic nie powiedział... Wyszedł przed chwilą do sklepu.

Zauważając skonsternowaną minę kobiety, Sophie domyśliła się, o co dokładnie jej chodziło i wybuchła śmiechem.

— To nie tak, ja i Ali jesteśmy rodzeństwem, nic nas nie łączy.  Jestem Sophie Clark.

Podała kobiecie dłoń, a ta uścisnęła ją niezręcznie się uśmiechając. Prawniczka. Tragiczny w skutkach proces. Bolesny rozwód. Tęsknota za mężem. Poczucie winy. Dużo cierpienia. Lekarka wzdrygnęła się nieznacznie, zastanawiając, co ją pchnęło do zajrzenia w przeszłość rudowłosej.

— Adeline van Doren, miło mi.

— Masz piękne imię, Adeline — odpowiedziała Sophie. — Mogę mówić ci Ada? Zabieram swoją kawę i zaraz mnie tu nie ma...

— Nie trzeba, właściwie miałam już wychodzić, ale nie zdążyłam tego uzgodnić z Alistairem — oponowała van Doren stanowczo.

— To może chociaż napijesz się ze mną szybkiej kawy? — zaproponowała Clark, posyłając Adeline swoje najsłodsze spojrzenie. — Już robię, nie będziesz musiała długo czekać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro