• drunk on a feeling •
Po raz dwudziesty w ciągu czterdziestu minut Sophie zamieszała ostygniętą owsiankę łyżeczką, której nie wypuszczała z dłoni od początku rozmowy. Z melancholią przyglądała się, jak płatki wsiąkają wodę, pęcznieją, a jej śniadanie zamienia się w mało apetyczną papkę. Jedzenie przygotowane zaraz po operacji coraz bardziej przypominało kaszkę dla niemowląt, ale mimo wszystko, smakowity zapach jabłka i cynamonu unosił się w powietrzu. Czy to nie Steve pachniał przyprawami korzennymi? Westchnęła, robiąc trzecie podejście do nabrania na łyżeczkę posiłku i zmuszenia się do jego przełknięcia. W połowie drogi odłożyła sztuciec do szklanej miski. Wszystko, oprócz kawy, grzęzło jej w gardle.
– Mam się spakować i wracać do ciebie? – odezwała się widniejąca na ekranie smartfona blondynka przyglądająca się przyjaciółce z konsternacją przez dłuższą chwilę. Kobieta przechyliła głowę lekko na bok, starając się dojrzeć twarz przyjaciółki nachylonej nad owsianką.
– Co? Dlaczego? – Lekarka została brutalnie wyrwana z półsnu przez ostry ton prawniczki. Nieprzytomnie rozejrzała się po szpitalnej dyżurce, uświadamiając sobie, że jej zmiana skończyła się dwie godziny temu. Bezużytecznie tkwiła więc w pokoju, znęcając się nad Bogu ducha winnym posiłkiem.
– Jesteś jakaś... odmieniona – stwierdziła James. – Pastwisz się nad tą owsianką, jakby była błotem pełnym rodzynek.
– Steve mnie pocałował – wypaliła Clark znienacka. Musiała to z siebie wydusić, inaczej by zwariowała, a wystarczyło już, że unikała go jak ognia.
– A tobie się to spodobało – Liz dokończyła myśl, dodając to, co Sophie nie przeszłoby przez gardło. Sama przed sobą nie chciała się przyznać, że gest Steve'a zrobił na niej jakiekolwiek wrażenie. Chociaż wolałaby, żeby z dwojga złego było to negatywne wrażenie.
– Musisz być tak cholernie spostrzegawcza? – zapytała kobieta, kładąc głowę na biurku. Równie dobrze mogła wcale się nie odzywać, a Elizabeth wszystkiego by się domyśliła.
– Powiedz mu – poleciła kobieta. Nawet nie próbowała udawać zaskoczonej rozwojem wydarzeń, jakby wszystko przewidziała z góry. Z iście mistrzowską precyzją układała klocki w swojej głowie.
– Chyba oszalałaś. – Sophie wzdrygnęła się, czując na plecach dreszcze. Wciąż pamiętała uczucie dziwnej radości z tonięcia w objęciu mężczyzny. Jego usta zostawiły na niej niezmazywalne piętno przyjemności. To, co ją najbardziej przerażało, to fakt, że chciała więcej. – Muszę kończyć, mam wezwanie do karetki.
Zanim James zdążyła zaprotestować, doktor Clark chwyciła smartfon i rozłączyła wideokonferencję, wrzucając telefon do torebki. Z niesmakiem zauważyła, że przegapiła godzinę swojej porannej kawy, o której zawsze pamiętała Claire. Praca bez Temple była dużo bardziej utrudniona, odczekała więc w szatni kilkanaście minut, bezmyślnie wpatrując się w szarą ścianę naprzeciw, jakby wciąż czekała, aż pielęgniarka pojawi się z kubkiem parującego napoju.
Nawet nie żałowała, ani trochę nie było jej przykro, że ten czuły gest naruszył ich kruchą przyjaźń. Gdyby potrafiła cofać czas, wracałaby do tego momentu nieskończoną ilość razy, lecz niestety teraz musiała zadowolić się wspomnieniem słodkich, ciepłych ust Steve'a, smakujących piernikami oraz gorącą czekoladą i grzanym winem. Kobieta rozmasowała skronie, usiłując skierować myśli na inny tor, niż Kapitan Ameryka i jego zaskakująco dobre techniki całowania. "Weź, idź się lecz" podszeptywał jej głos złośliwie przypominający doktora Strange'a.
– Podziwiasz smugi na ścianie, czy masz porażenie splotu szyjnego? – zapytał prawdziwy właściciel głosu, sprawiając, że Sophie lekko podskoczyła w miejscu.
– Wolałabym drugie, to przynajmniej da się naprawić – mruknęła, zbierając swoje rzeczy do szafki.
Strange nie wydawał się zaciekawiony kontynuowaniem rozmowy, więc udał, że nie słyszał odpowiedzi i podszedł do swojej skrytki, otwierając ją małym kluczykiem, zawieszonym przy breloczku samochodowym. Clark najchętniej zostałaby w szpitalu kolejną dobę, ale nikt nie pozwoliłby jej tyle pracować, bo po ostatnich wydarzeniach z atakiem zamaskowanych wojowników (o którym zresztą dowiedziała się jedynie od Claire) dyrekcja przestrzegała wszelkich kruczków prawnych z matematyczną dokładnością. Mimowolnie sądziła, że jednak pielęgniarka może trochę przesadziła z tymi ninja, chociaż z drugiej strony patrząc, byli w Nowym Jorku, a tu wszystko jest możliwe.
– Jest ślisko – uprzedził Strange, gdy kobieta opuszczała dyżurkę.
– Czyli jednak trochę mnie lubisz! – odparła z lekkim uśmiechem na twarzy.
Dopiero po wyjściu z budynku zrozumiała, że określenie "ślisko" było eufemizmem. Samochody na parkingu dosłownie same przemieszczały się po oblodzonych trasach utworzonych z zamarzniętych przez noc opadów deszczu ze śniegiem, a czarna nawierzchnia asfaltu przypominała świeżo wypolerowane szkło. Dotarcie do własnego auta zajęło jej kilka dobrych minut dłużej, niż zwykle, a wyjechanie z terenu szpitala prawie piętnaście minut, w ciągu których kilka razy była niebezpiecznie blisko trąbienia na nieuważnych kierowców, slalomem mijających jej auto w odległości zaledwie centymetrów.
Nie tracąc czasu, od razu skierowała się do Queens, chociaż droga pewnie zajęła tyle samo, ile spędziłaby na stojąc w korku na Moście Brooklyńskim. Jednak wcale jej to nie dziwiło, ponieważ wystarczyło kilka centymetrów śniegu i cała Anglia była sparaliżowana na dwie doby. Choć biały puch w jej rodzinnym kraju był rzadkością, zdążyła wyćwiczyć w sobie cierpliwość do tego typu zjawisk. Na szczęście Amerykanie radzili sobie trochę lepiej z organizacją masowego odlodzenia miasta.
Sophie wbiegła po schodach do mieszkania wskazanego jej wcześniej przez Elizabeth. Wyjęła z torebki brązową papierową teczkę i zadzwoniła dwukrotnie dzwonkiem, niecierpliwie szurając ciemnobrązowymi skórzanymi kozakami na lastrykowej podłodze. Miała już odejść, gdy drzwi otworzył szczupły zziajany nastolatek mniej więcej jej wzrostu. Miał jasne włosy i zdezorientowany wyraz na twarzy, a pogniecione, źle dopasowane ubrania świadczyły o tym, że ubierał się w pośpiechu.
– Dzień dobry – zaczęła ostrożnie Clark, zastanawiając się, czy Liz na pewno podyktowała jej dobry adres. James jednak nigdy się nie myliła w takich sprawach. – Mam dostarczyć pismo dla pani May Parker.
– Dzień dobry – odpowiedział jej szybko, próbując niezręcznie zamaskować ziewanie. – Nie ma jej... to znaczy, cioci May nie ma w domu, wyszła do pracy. Ale ja jestem... to znaczy, bratanek jej męża... To znaczy, ech, Peter Parker.
Peter musiał być bardzo nieśmiały, skoro tak trudno szło mu wysłowienie się w obecności obcej kobiety, więc lekarka stwierdziła, że nie będzie jeszcze bardziej stresować chłopaka i po prostu da mu to pismo do przekazania, a po południu zadzwoni i zapyta, czy pani Parker je otrzymała. Uśmiechnęła się pokrzepiająco, wyciągając teczkę w stronę nastolatka, gdy dość brzydko wyglądająca ranka na nadgarstku chłopca przykuła jej uwagę.
– Byłeś z tym u lekarza? – zapytała, zatrzymując papiery w swoich rękach. Skrępowany Peter naciągnął rękaw swetra aż na dłoń, dając jej tym samym sygnał, że prawdopodobnie nikt nie wie, co mu się przytrafiło. Impulsywnie Sophie wepchnęła się do środka mieszkania, zamykając za sobą drzwi. – Przepraszam za wtargnięcie, ale moim obowiązkiem jest ci pomóc.
Potrzebowała dobrych kilku minut, żeby nakłonić Parkera do zbadania się, tłumacząc mu przy tym dziesiątki powikłań, których może się nabawić, jeśli zbagatelizuje problem. Poddał się przy sepsie i niewydolności narządów, które trochę podkoloryzowała, biorąc pod uwagę skalę ranki.
– To naprawdę nic, to był mały pajęczak – twierdził uparcie, nie zabierając jednak ręki, gdy oglądała ją pod lupą. Całe szczęście, że papiery miała schowane w torbie lekarskiej.
– Domyślam się, że był mały. W miejscu ukąszenia masz mały obrzęk i zaczerwienienie, pewnie to cholerstwo mocno swędzi. Smaruj trzy razy dziennie maścią bez recepty, którą zapisałam ci na kartce, powinna przyspieszyć czas gojenia. Musisz obserwować ranę, a jeśli się pogorszy, bez zwlekania masz skontaktować się z lekarzem – poinstruowała nastolatka kiwającego głową na każde jej słowo. – To samo dotyczy się twojego samopoczucia. Takie ukąszenia mogą dawać objawy podobne do przeziębienia albo grypy. Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, bo nie jesteś pełnoletni i do wszystkich innych czynności medycznych potrzebuję zgody twojego opiekuna prawnego.
– Dziękuję, i tak dużo pani zrobiła – Peter schował zapisaną kartkę do kieszeni jeansów, drapiąc się wolną ręką po karku. – Mam do pani jeszcze jedną prośbę... Byłbym wdzięczny, gdyby pani nie mówiła cioci May o tym ukąszeniu.
– Uważasz, że to dobry pomysł? – zakwestionowała, unosząc brwi.
– Chodzi o to, że ciocia May... jest straszną panikarą... Nie chcę jej niepotrzebnie martwić.
– Dobrze – zgodziła się po dłuższym namyśle. Ostatecznie Peter wyglądał na tak rozgarniętego, że nie ryzykowałby własnego zdrowia, żeby nie narażać May Parker na panikę. – Ale pamiętaj, że jeśli coś będzie się działo, możesz zadzwonić do mnie o każdej porze dnia i nocy. Skieruję cię wtedy do najlepszego lekarza, który ci pomoże... Czy to jasne?
Chociaż opuściła Queens przed południem, po porannej akcji odlodzenia nie było śladu, ponieważ cały Nowy Jork pokryła kolejna warstwa śniegu. Do Bożego Narodzenia zostały niecałe dwa dni, co dodatkowo zwiększyło ruch w mieście i sprawiło, że Sophie spędziła dwie godziny stojąc w korku. Dzień popsuła jej wiadomość o dyżurze na oddziale ratunkowym wypadającym w pierwszy dzień świąt. Oczami wyobraźni już widziała te wszystkie złamania, zadławienia, zatrucia pokarmowe, wypadki samochodowe oraz porody i zawały. We wszystkie dni wolne od pracy szpitale nawiedzały plagi składające się z każdego możliwego przypadku medycznego.
Kończąc edytować jedną z kolejnych tabelek do swojego doktoratu miała wystarczająco dużo czasu, żeby przemyśleć sobie, co powinna zrobić w sprawie niefortunnego pocałunku. Przymknęła oczy, uśmiechając się lekko, gdy rozmarzonym westchnieniem układała scenariusz w głowie. Mina jej zrzedła, bo przypomniała sobie, dlaczego nie zasługuje na Steve'a. Samo jego zaufanie i przyjaźń powinny być wystarczające, a ona miała czelność marzyć o czymś więcej. Pokręciła głową, odkładając laptop na dębowy stolik kawowy, w całości pokryty kartkami ze skanami notatek rezydentów oraz pielęgniarek pomagających zbierać jej dane do badań.
Zastanawiała się, czy Rogers już o wszystkim zapomniał, czy podobnie jak ona, zasypiał wieczorem, czując smak jej ust. Miała ochotę krzyczeć, płakać, cieszyć się, wszystko na raz, inaczej zwariuje w czterech ścianach, wiedząc, że on jest jedynie piętro niżej. Zaraz pobiegnie do mieszkania numer pięć i padnie na kolana, wyrażając mu swoje dozgonne uczucie. Zacisnęła dłonie na udach, gniotąc pod palcami miękki materiał jasnobłękitnej rozkloszowanej sukienki w stokrotki. Jak niewiele wystarczyło, by kompletnie zawładnął jej życiem. Żeby zapomniała o Susan, ukradzionych obrazach, wszystkim, co działo się dookoła i skupiła się jedynie na tym, w jaki sposób Steve się do niej uśmiecha, jaki jest delikatny oraz szarmancki, gdy tańczą albo jak jego niebieskie oczy iskrzą, kiedy opowiada jej o czymś z pasją.
Przeniosła wzrok na choinkę, na której różnokolorowe bombki odbijały ciepłą poświatę lampek, przywołując wspomnienia sprzed kilku dni. Gdyby nie kazała Steve'owi łapać drzewka, pewnie wylądowałaby w jego ramionach dużo szybciej niż wieczorem na tańcach. Być może w innej scenerii byłaby mniej zaskoczona i odwzajemniłaby pocałunek mężczyzny, a może zachowałaby się wręcz przeciwnie. Miała wrażenie, że co rusz zanurza głowę pod lodowatą wodę, na zmianę jej emocje rosły i opadały, gdy szukała wyjścia innego, niż unikanie Rogersa do końca swojego pobytu w Stanach.
Niechętnie wyszła spod ciepłego grubego koca, wyrwana z własnych myśli przez dzwonek do drzwi. Przez myśl jej przeszło, że Alistair postanowił zrobić jej niespodziankę i robi sobie głupie żarty, przycisk dźwięku był tak niefortunnie umieszczony, iż rzadko kto go zauważał.
Prawie natychmiast pożałowała otworzenia drzwi, gdy stanęła w progu, twarzą w twarz ze Stevem. Serce kobiety jakby zawinęło się w supeł i podeszło do gardła, tkwiła wryta w ziemię, dokładnie przyglądając się jego przystojnej twarzy, na której malowała się mina skarconego szczeniaka. W pierwszym odruchu miała ochotę położyć dłoń na jego ciepłym policzku, poczuć korzenny zapach perfum mężczyzny, wtulić twarz w jego szyję i nigdy nie wypuszczać z objęć. Zamiast tego stała ogłupiała jego nagłą wizytą, zupełnie zapominając o wszystkich scenariuszach, w których albo miała wygarnąć mu, co sądzi o tym pocałunku albo wyznać szczerze, że stał się częścią jej codzienności, bez której nie może się obejść. Ledwie oddychając, wpatrywała się w jego intensywnie niebieskie oczy otoczone wachlarzem gęstych ciemnych rzęs.
– Ekhem... – Steve odchrząknął. – Dzisiaj wieczorem wyjeżdżam...
– Dokąd? – zapytała, szybko mrugając, by ukryć przerażenie ukryte we własnym spojrzeniu. Panicznie myślała o setkach rzeczy, których nie zdążyła mu powiedzieć. Samolubna idea, że znowu zostanie sama, przewijała jej się przez głowę, gdy próbowała zapanować nad drżącym oddechem.
– Do Chicago. Sharon pracuje w święta, ale możemy spędzić razem Wigilię. Dlatego pomyślałem, że dam ci prezent jeszcze przed Bożym Narodzeniem, skoro nie będziemy mieli okazji się widzieć.
Perfekcyjnie wychodziło mu udawanie, jakoby sytuacja sprzed kilku dni nie miała miejsca. Ach, no tak, jedzie ratować swój związek na odległość. Sophie miała ochotę rzucić w niego czymś ciężkim, bo chyba musiał być ślepy, żeby nie widzieć maślanego spojrzenia, jakim go obdarzała. Ostatecznie uśmiechnęła się słabo, wyciągając dłonie po duży płaski prostokąt, schludnie zapakowany w jasny papier.
– Dziękuję. Co to? – Nie miała nawet sił, by wyduszać z siebie coś więcej, niż zdawkowe pytania i odpowiedzi. Nie bardzo interesowała ją też zawartość prezentu, nie bardziej niż to, co aktualnie działo się w głowie Rogersa.
– Pejzaż ogrodu włoskiego w Kensington, mówiłaś kiedyś, że to twoje ulubione miejsce w Londynie. Musisz bardzo tęsknić za domem, więc chciałem ci podarować chociaż skrawek znanego widoku.
– Jak ty mnie dobrze znasz, Steve – mruknęła kąśliwie pod nosem, odstawiając płótno pod ścianą. – Wejdziesz na chwilę? Też coś dla ciebie mam.
Rogers niepewnie przekroczył próg, wciąż zachowując bezpieczny dystans między nimi. Sophie w tym czasie powłóczyła nogami do sypialni, gdzie trzymała gotowy prezent w ciężkim tekturowym pudełku. Pracowała nad nim jakiś czas i miała nadzieję, że było warto.
– To druga połowa dwudziestego wieku, tak w skrócie. – Podała mężczyźnie pakunek. – Dodałam tam własne notatki i trochę dopisałam, żeby łatwiej ci było nadgonić przespane lata. Internet bywa mylący, ode mnie masz wiadomości z pierwszej ręki.
Blondyn uśmiechnął się ciepło, zatrzymując wzrok na jej twarzy, zaś Clark poddała się i wbiła spojrzenie we własne stopy. Złamała swoje pierwsze postanowienie – nie wpuszczać Steve'a do mieszkania. Nigdy jeszcze nie cierpiała na tyle uczuć w jednym momencie, aż przez myśl jej przeszło, że wolała ten czas, gdy nie czuła absolutnie nic.
– Dziękuję – odparł. – Jak twój doktorat?
Czy naprawdę będą teraz prowadzić niezobowiązującą konwersację na temat jej postępów naukowych? Sophie westchnęła ciężko, siadając na oparciu sofy, Steve zaś nie ruszył się z zajmowanego przez siebie miejsca. Podniosła wreszcie wzrok, przestając chować się tchórzliwie pod płaszczem własnych włosów.
– Powoli, ale do przodu – odpowiedziała.
Zamienili jeszcze kilka słów na temat obrazów. Po Nowym Roku czekała agentkę poważna rozmowa z Turnerem, której nie widziała w pozytywnych barwach. Jak tylko Liz i Ali wrócą, będą naprawdę musieli porządnie się napracować, bo dotychczas każdy postęp prowadził ich do ślepej uliczki. Nawet zaczęła się cieszyć, że Steve wyjeżdża, ponieważ w tym czasie ona sama nieco ochłonie i zdystansuje się. Przemyśli pewne sprawy.
– Co do tego, co się wydarzyło... To nie powinno mieć miejsca. Przepraszam. – Rogers spojrzał na nią prawdziwie skruszony, a ona dawno nie czuła się tak winna. Sumienie wręcz zjadało ją od środka. – Chyba najlepiej będzie, jeśli o tym zapomnimy.
Zapomnieć, tak po prostu. Och, jakie łatwe się to wydawało! Kilka dni temu, przedwczoraj, wczoraj, ale nie teraz. Nie teraz, kiedy stał przed nią i jawnie twierdził, że ten pocałunek nie miał żadnego znaczenia. Więc po co było to wszystko? Po co wymyślała scenariusze skomplikowanych rozmów, podczas których każde z nich wyjaśniało swoje uczucia? Problem rozwiązał się sam. Ba, problemu nigdy nie było, bo to ona uroiła sobie w głowie nie wiadomo co.
– Masz całkowitą rację – zgodziła się. Z przyjemnego tonięcia nie zostało zupełnie nic, ale po raz pierwszy w życiu podfrunęła tak wysoko i upadła tak boleśnie. – Poza tym, to nic nie znaczyło.
– Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy. Nie chciałem, żeby między nami były jakieś nieporozumienia.
Ta rozmowa była zdystansowana jak nigdy przedtem, a Sophie odniosła wrażenie, że są dwojgiem obcych sobie ludzi, którzy rozmawiają bez emocji o pogodzie. Jednak nie mieli już wyjścia, zrobili krok naprzód – zgodnie stwierdzili, że między nimi nigdy nic nie było.
– Wesołych Świąt, Steve – życzyła mu na odchodne, uśmiechając się blado.
– Wesołych Świąt, Sophie. – Odwzajemnił gest.
Za zamkniętymi już drzwiami zachichotała pod nosem, kręcąc głową. Głupia i naiwna, naprawdę taka była. Tyle razy, ile starsi fizycznie lekarze uważający się za bogów powtarzali jej, że jest idiotką, dokładnie tyle razy mieli rację. Czy ona naprawdę miała nadzieję na coś więcej niż przyjaźń? Sądziła, że zasługuje na coś więcej?
Alistair zadzwonił późnym wieczorem, gdy kuchnia w przestronnym mieszkaniu przypominała pobojowisko po krwawej rzezi stoczonej między armiami królów z Gry o tron. Przez kamerkę w telefonie widział jedynie fragment bałaganu, ale był on i tak wystarczająco przerażający.
– Co tam się stało? – zapytał, przekręcając się w leżaku tak, by zachodzące słońce nie świeciło mu w ekran.
– Pani kaczka przedawkowała białko – wyjaśniła kobieta fachowo podczas zszywania tłustej skóry na jeszcze nierozmrożonym korpusie.
Miała najbardziej nietypowe metody radzenia sobie ze stresem z całej trójki. Elizabeth głównie praktykowała jogę, piła uspokajające zioła i dużo rozmawiała o swoich odczuciach, Alistair wyżywał się na workach treningowych oraz wrzeszczał na każdego, kto napatoczył mu się po drodze, a Sophie... no cóż. Jedyną sytuacją, w której naprawdę potrafiła się wyciszyć i zapomnieć o wszystkim, co działo się dookoła, była operacja. Im bardziej skomplikowana, tym lepiej, ponieważ wtedy maksymalnie koncentrowała się na problemie. Drugą metodą było gotowanie dań według własnych przepisów, wymagające od niej niemal tyle samo skupienia, co obsługa skalpela. Nie mogła testować własnych możliwości na pacjentach, więc czasem dochodziło do połączenia dwóch uspokajających terapii w kuchni.
Między innymi dlatego składniki mające ostatecznie tworzyć pieczoną kaczkę z jabłkami w szampanie pokryte były szwami różnego rodzaju. Rozpuszczalne, nierozpuszczalne, śródskórny, węzełkowy, materacowy poziomy i pionowy, wszystkie możliwości szwów ciągłych. Kilogram jabłek i większość mięsa pokrywały nicie chirurgiczne.
– Przez ciebie coraz częściej zastanawiam się nad wegetarianizmem – mruknął Scott. Mężczyzna dzielił swoją uwagę między tym, co działo się u Clark, a imprezującym na plaży tłumem. Po zamienieniu kilku równoważników zdań, oboje zdecydowali się rozłączyć w tym samym momencie. – Jesteś stuknięta, ale i tak cię kocham, pa!
Lekarka uśmiechnęła się pod nosem, słysząc te rzadkie słowa w ustach Alistaira. Nieczęsto aż tak ostentacyjnie okazywał uczucia, ale chyba musiał wyczuć, że kobieta nie najlepiej się trzyma i postanowił poprawić jej humor. Oparła się o blat wyspy, patrząc na rumieniącą się w piekarniku kaczkę, która zapewne wyląduje w psiej misce. Po uporaniu się ze zdjęciem szwów z jabłek, wstawiła je do garnka na kompot.
Szampan miał służyć do wykonania zalewy pieczeniowej, ale finalnie cała butelka wylądowała w jej kieliszku i nie była ani ociupinkę pijana. Po raz pierwszy w życiu żałowała, że nie może zalać się w trupa, bo miała ochotę opróżnić Alistairowi barek, gdy dotarło do niej, iż całowała ją pierwsza miłość Peggy.
Cała złość, niepewność, zazdrość zostały natychmiast wyparte przez coraz mocniej ciążące na jej sercu poczucie winy. Jak mogła zrobić swojej najlepszej przyjaciółce takie świństwo i zadurzyć się w mężczyźnie, którego ta kochała, prawdopodobnie wciąż kocha. Przymknęła oczy, pozwalając łzom swobodnie spłynąć po twarzy, by następnie wpaść do pustego kieliszka po szampanie.
Odwróciła się przodem do salonu, rzucając szkłem przez całą jego długość. Z cichym trzaskiem nóżka kieliszka uderzyła o pustą ścianę, rozsypując się na maleńkie kawałki spadające na nierozpakowany prezent od Steve'a. Oparła łokcie na kamiennym blacie, ukrywając twarz w dłoniach. Do cholery, jak mogła chociaż przez chwilę pomyśleć, że jest go warta bardziej niż Peggy czy Sharon.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro