• dancing to a heartbeat •
Elizabeth przygładziła przód jasnych jeansów, poprawiając na oczach okulary przeciwsłoneczne. Wschodzące słońce dawało się we znaki stojącym przy szklanej ścianie kobietom patrzącym na płytę lotniska. Obserwowały wolno poruszające się po płycie lotniska pojazdy oraz ludzi kręcących się w pośpiechu raz w jedną, raz w drugą stronę.
— Mogłaś wziąć mój samolot — stwierdziła Sophie z niesmakiem przyglądając się maszynom należącym do tanich linii lotniczych. Nie miała o nich najlepszej opinii, ale może była po prostu zbyt wybredna.
— Daj spokój, to żaden problem. Ty będziesz go potrzebowała, żeby dostać się do Atlantic City — odparła blondynka, po raz trzeci przeszukując torebkę, by upewnić się, że zabrała niezbędne dokumenty. Doktor Clark posłała jej rozbawione spojrzenie. — Pamiętaj, proszę, żeby dostarczyć to pismo dla May Parker jeszcze przed świętami.
— Będę pamiętać — obiecała lekarka.
— I podlej storczyki, wystarczy raz na tydzień — dodała James kartkując paszport.
— Dobrze, podleję — zachichotała cicho przyjaciółka. — A tak naprawdę, to o co chodzi?
Sophie widziała podenerwowanie Elizabeth, świadczące o tym, że pierwszy raz od dawna znalazła się w niewygodnej dla siebie sytuacji. Prawniczka zacisnęła usta w wąską linię, nie ukrywając skrępowanego spojrzenia. Westchnęła, zasuwając zamek torebki. Kilka sekund zbierała myśli, zanim zaczęła.
— Głupio mi tak cię zostawiać — powiedziała z rozbrajającą szczerością. — Tobie też się należy odpoczynek.
— Służba zdrowia uważa inaczej — zaśmiała się Clark. — Nic mi nie będzie.
— Mama o ciebie pytała — przypomniała sobie Elizabeth. — Szkoda, że nie spędzimy razem tych świąt.
Na chwilę hałas w hali odlotów został wzmocniony przez kolejny startujący samolot, a obie kobiety skrzywiły się na ten dźwięk. Clark miała ochotę zatkać sobie uszy, od dawna nie latała liniami lotniczymi, a na publicznych lotniskach bywała jedynie jako kierowca. Dookoła nich ludzi jedynie przybywało, zaś gwar zaczął przypominać jazgot na starych targowiskach, gdzie każdy próbuje swoim nawoływaniem wybić się z tłumu.
— Przekaż jej prezent ode mnie i uściskaj — poinstruowała przyjaciółkę Sophie. — Będę spokojniejsza wiedząc, że przynajmniej ty i Alistair odpoczęliście.
— No właśnie, a gdzie on jest? — zapytała Liz, rozglądając się ponad głowami innych podróżników, by dostrzec ciemną czuprynę charakterystyczną dla mężczyzny.
— Dzięki, że na mnie zaczekałyście — burknął pod nosem, zarzucając sobie na ramię skórzaną torbę podróżną.
Scott oparł okulary przeciwsłoneczne na głowie, wyjmując z tylnej kieszeni spodni nieco sfatygowany paszport. Zamiast porządnej zimowej kurtki miał na sobie cieniutką skórę, co Elizabeth skomentowała krytycznym spojrzeniem podzielonym z Sophie. Tradycyjnie, mężczyzna udał, że nie widzi zgodnego grymasu przyjaciółek.
— Jakbyś dalej się tak guzdrał, to ani Liz, ani ty nie zdążylibyście na samolot — wytknęła mu lekarka.
— Szkoda, że nie możesz ze mną lecieć — mruknął zawiedziony mężczyzna. Wykupił im w okazyjnej cenie wakacje na Kubie, ale zgodnie z przewidywaniami lekarki, Metro-General zarezerwowało ją sobie na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.
— Mama będzie zawiedziona, że nie przyjedziesz — poinformowała go Liz pretensjonalnym tonem, na który Alistair przewrócił jedynie oczami.
— Przecież twoja matka mnie nienawidzi, od kiedy pojawiłem się na święta w jej domu po raz pierwszy i przyłapała mnie z twoją siostrą w łóżku.
Panna James skrzywiła się z niesmakiem, odwracając głowę od Scotta, z kolei Sophie przyglądała się wszystkiemu na tyle rozbawiona, że musiała przygryźć usta, by nie wybuchnąć śmiechem. Tamte święta były jednymi z takich, które szczególnie zapadły jej w pamięci.
Elektroniczne tablice wyświetliły właśnie otwarcie bramek na kolejne loty, więc Clark wpadła w objęcia, najpierw Elizabeth, a potem Alistaira, życząc im obojgu wesołych świąt i miło spędzonego czasu.
Cieszyła się, że chociaż oni odpoczną na chwilę od całego zamieszania związanego z szukaniem obrazów, krycia współpracy ze Stevem i namierzaniem Crossbonesa. Sama zamierzała spędzić ten czas, nie zaglądając ani na moment do dokumentów, a bazę na Brooklynie trzymać zamkniętą aż do Nowego Roku.
Sophie odprowadziła przyjaciół do bramek, gdzie po raz drugi się pożegnali i poczekała, aż znikną jej z zasięgu wzroku wpadając w tłum ludzi czekających w niekończących się kolejkach. Stała przez chwilę razem z innymi energicznie machając w ich kierunku, dopóki całkowicie nie wsiąknęli w tłok.
Steve wcale nie był zaskoczony tym, iż Sharon nie mogła przylecieć z Chicago na święta. W ciągu kilku lat poznał realia organizacji wywiadowczych na tyle, żeby wiedzieć, w jaki sposób testują one lojalność oraz priorytety swoich agentów. Między innymi pierwsza zmiana nowych pracowników wypadała zwykle w jakieś święto.
Kilkukrotnie musiał zapewnić pannę Carter, że nie czuje się urażony jej nieobecnością, chociaż myślami wciąż błądził pośród wycinków z gazet podrzuconych mu przez Natashę jako trop w sprawie Zimowego Żołnierza. Zarówno Avengers, jak i agenci SSR błądzili niczym dzieci w mroku, robiąc jeden krok do przodu, a dwa w tył. Czasem stali przez kilka tygodni w miejscu, w ten sposób mijał już ponad rok, jak szukają człowieka ducha. Rogers musiał przyznać sam przed sobą, że kończyła mu się cierpliwość i najchętniej od razu skonfrontowałby się z Rumlowem oraz jego armią, nawet jeśli miałby zrobić to samotnie. W takich momentach cieszył się, że nad ich działaniem czuwa agentka Romanoff, cechująca się niezwykłą cierpliwością, a także szwajcarską precyzją w ustalaniu kolejnych kroków.
Niewiele brakowało, a zapomniałby, że obiecał pomóc Sophie, co uświadomił sobie, widząc przez okno sąsiadów wnoszących do budynku choinkę. Dreptali w spowolnionym tempie, uważając by nie wywrócić się na śliskiej nawierzchni przed kamienicą, zaś roślina niebezpiecznie chybotała się na ich ramionach.
Jak się okazało, kobieta świetnie sobie sama poradziła. Oto przed nim prezentowało się największe i najbardziej krzywe świąteczne drzewko, jakie miał okazję kiedykolwiek widzieć. Chwiało się w stojaku, przechylając ku tyłowi kanapy i mimo niemożliwej do niezauważenia brzydoty, drzewko roztaczało w całym mieszkaniu cudowną żywiczną woń, a Sophie była już na etapie zakładania lampek.
— Jak ją tutaj wciągnęłaś? — zapytał szczerze zaskoczony mężczyzna, rozplatając kolejny łańcuch światełek.
— Sposobem, Steve. — Kobieta wychyliła się zza ciemnozielonych gałęzi, uśmiechając się do niego figlarnie. Wyglądało na to, że iskry w jej oczach rozświetlały całe pomieszczenie.
Rogers nie mógł udawać, że nie zauważa, jaka jest piękna w swojej naturalności, bo jedynie głupiec uważałby, iż nie ma w tej kobiecie za grosz magnetyzmu. Jasnoróżowa dopasowana sukienka podkreślała jej smukłą sylwetkę, kontrastując z ciemnymi falowanymi włosami, a uśmiech nadawał jej porcelanowej twarzy dziewczęcej lekkości. Wyglądała tak młodo, że czasem musiał sobie przypominać, iż w rzeczywistości jest jego rówieśniczką.
Steve usiłował przełknąć ciężar ściskający mu klatkę piersiową, odwzajemniając zaraźliwy grymas.
— Dałam sprzedawcy drugie tyle, żeby przyniósł mi to drzewko pod samą ścianę. Musiał zwołać do tego dwóch kolegów, ale, jak widać, dali sobie radę. Na was, mężczyznach, można polegać tylko, jeśli wam się zapłaci — odpowiedziała na jego nieme pytanie, zaczynając zakładać bombki.
Przyglądał jej się oczarowany, stwierdzając, że jeszcze nie miał okazji uczestniczyć w tak przyjemnym i ciepłym wydarzeniu, jakim było ubieranie choinki. Dla zwykłych ludzi był to raczej nieprzyjemny dodatek towarzyszący świętom, ale Steve tak naprawdę nigdy nie miał prawdziwego Bożego Narodzenia. Gdy żyła jego matka, nie stać ich było na choinkę, więc zadowalali się zieloną gałązką. Później obchodzenie tych uroczystości stało się dla niego czymś bardzo odległym, bowiem na polu walki nie było miejsca na świętowanie. Z kolei Avengers nie mieli żadnych zwyczajów bożonarodzeniowych, każdy z osobna obchodząc je lub też nie. Sophie wydawała się czerpać dziecięcą radość z tak trywialnej rzeczy.
— Mogłaś poprosić mnie, zrobiłbym to za darmo — odparł, zakładając bombki po drugiej stronie choinki.
— I tak masz wystarczająco dużo na głowie. Dziwię się, że w ogóle miałeś czas, żeby mi pomóc.
We dwoje poszło im zdecydowanie szybciej, niż gdyby Sophie miała ubierać choinkę sama. By udekorować wyższe partie drzewka, musiała przynieść sobie drabinę i wspiąć się na sam jej szczyt. Blondyn podał kobiecie srebrną gwiazdkę do założenia na czubek rośliny. Kątem oka zauważył, że pod naporem sylwetki kobiety na gałęzie, choinka zaczęła przechylać się coraz bardziej, aż w pewnym momencie musiał manewrować między chwyceniem kobiety a drzewka.
— Łap choinkę! Łap ją! — krzyknęła Clark, zeskakując z drabiny, podczas gdy Steve utonął pod gąszczem gałęzi oraz igieł wbijających mu się w ciało z każdej strony.
Kilka bombek upadło z cichym trzaskiem na podłogę rozsypując się na drobne kawałki cienkiego szkła. Po dwóch minutach siłowania się z trzymetrowym olbrzymem, zdołali ustabilizować roślinę na stojaku, podwiązując ją sznurkiem do ściany. Kobieta zachichotała głośno, przyglądając się salonowi wyglądającemu jak po przejściu huraganu.
— Warto było? — zapytał Steve, siadając na taborecie przy wyspie. Lekarka zajęła miejsce na blacie mebla, wybierając mu z włosów dziesiątki igieł.
— Co? — Spojrzała na niego zamyślona, sądząc, że coś przegapiła. Pożałowała przelotnego zerknięcia na kapitana, odczuwając ciepło w okolicach policzków. Tyle lat pracy i jeszcze nie zdołała opanować trzymania emocji na wodzy.
— Czy warto było tyle zapłacić za wniesienie choinki? Ten sprzedawca nawet nie umiał jej porządnie ustawić.
Kobieta westchnęła cicho, przyglądając się igłom zebranym na kupce i jeszcze raz przeczesała jedwabiste w dotyku blond włosy. Nagłe olśnienie uświadomiło jej, że mogłaby to robić do końca życia. "Głupia jesteś" głos podświadomości zaśmiewał się z niej w nieskończoność. Głupia i naiwna, to już wiedziała. Miała ochotę śmiać się sama z siebie.
— A ty lepiej byś to zrobił? — zakpiła, huśtając nogami w powietrzu.
— Uważasz, że jestem arogancki? — zdziwił się, odwracając głowę w jej stronę.
Sophie odsunęła dłoń od karku Steve'a, stwierdzając, że bezpieczniej będzie położyć ją na blacie, gdyby nagle naszła kobietę chęć dotknięcia twarzy Rogersa. Sama nie zauważyła, kiedy przestała nerwowo bujać nogami i zastygła w bezruchu. Miała nadzieję, że mężczyzna nie zauważy jej niezręcznego zachowania, które w zasadzie od pewnego momentu sam wymuszał, a ona najwyraźniej przegapiła tę chwilę, kiedy powinna podwinąć ogon i schować się w kącie.
— Nie czujesz się samotny bez Sharon? — Zmieniła temat, ale szybko pożałowała mało taktownego i niezwykle wścibskiego pytania, myśląc, iż powinna się czasem ugryźć w język.
— Często czuję się samotny nawet z nią — Ku zdziwieniu kobiety, Rogers odpowiedział zupełnie swobodnie. — Wiesz, to jest tak, że stoisz pośród ludzi, wchodzisz z nimi w interakcje, ale po pewnym czasie zdajesz sobie sprawę, że w ogóle tu nie pasujesz.
— Rozumiem, samotność w tłumie. — Pokiwała głową, doskonale wiedząc, o czym Steve mówi. Niekiedy dziwne porozumienie między nimi było błogosławieństwem, ale częściej Sophie przeklinała tę więź na wszelkie możliwe sposoby, szczególnie, gdy mężczyzna był blisko.
— A ty? Ty nie czujesz się samotna? — zapytał po chwili milczenia, w którym zjadali własne emocje. Każde z osobna przeżyło tak wiele, że jedynie cisza mogła wyrazić ich najgłębsze odczucia. Nie potrzebowali więcej, niż ciche tykanie zegara oraz odgłosy ulicy wdzierające się do salonu przez okna.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami. Być może tak długo była sama, że zapomniała już, jak to jest nie być samotnym. — Nie lubię się przywiązywać do ludzi, bo ich odejście zawsze jest pewnikiem.
— Myślisz, że w ten sposób łatwiej przetrwać jest stratę? — W jego niebieskich oczach kryło się coś na kształt nadziei. Nie miała jednak dla Rogersa dobrych wieści w tej kwestii.
— Jest różnica między obudzeniem się i odkryciem, że twoi przyjaciele odeszli... — Zastanawiała się, jak najbezpieczniej ominąć temat Bucky'ego. — A życiem obok nich i patrzeniem jak się starzeją, kruszeją na twoich oczach. Nie możesz tego zatrzymać, ani spowolnić. Jeśli coś stanie się nagle, wtedy myślisz o tym, co mógłbyś zrobić, żeby temu zapobiec. Gdy nie jesteś w stanie nic więcej zrobić, nawet nie możesz się obwiniać, ale w żadnym z tych wypadków strata nie będzie mniej bolała.
Ich twarze dzieliła niezwykle intymna odległość, a Sophie bała się chociażby mrugnąć, żeby nie rozdmuchać bliskości Steve'a. Głupia i naiwna, dźwięczało jej w głowie, odbijając się echem. Kobieta zacisnęła dłonie na krawędziach kamiennego blatu, czując orzeźwiający chłód pod palcami.
— Jeśli chcemy jeszcze zdążyć do Carpenterów, musimy już iść — poinformowała mężczyznę, z gracją zeskakując z wyspy.
Dzieci dawno się tak nie cieszyły, jak na widok Rogersa, który w dodatku miał ze sobą cały worek prezentów i słodyczy. Jak zwykle, po raz kolejny mężczyzna został więźniem Aliny, chcącej pokazać mu koniecznie wszystkie swoje misie oraz napoić wyimaginowaną herbatą.
Pani Carpenter zrobiła przepyszną pieczeń angielską, za którą Sophie tęskniła niesamowicie i żałowała, że nie może zjeść całej naraz. Gdy wszyscy razem siedli przy stole, pastor po krótkiej modlitwie opowiedział im o postępach robionych przez dzieci. Wszystkie, jak jeden mąż, kochały Wandę i wydawało się, że z wzajemnością. Potrafiły już w prosty sposób wyrażać niektóre angielskie zwroty, czym kobieta była szczerze zachwycona. Przyglądała się rozmawiającym łamaną angielszczyzną maluchom z oczami wielkimi jak spodki.
Gdy wychodzili z mieszkania, na zewnątrz było już ciemno. Cały Manhattan świecił się jednak niczym jedna wielka choinka, rozpromieniony lampkami, których ilość liczyło się w milionach. Pomimo późnego popołudnia, wielkość tłumów w centrum Nowego Jorku nie zmniejszyła się ani odrobinę.
Przyjaciele dreptali parkiem, wsłuchując się w skrzypienie świeżej pokrywy śniegu pod nogami. Gdzieś w oddali słychać było śpiew ulicznego chórku kolędującego w rytm klaksonów samochodowych. Pomimo wiszącego nad miastem smogu, powietrze wydawało się rześkie i mniej duszące, niż zazwyczaj. Ludzie w różnym wieku spędzali czas w otoczeniu wysokich, starych drzew, rzucając się śnieżkami, spacerując z psami, czy po prostu pospiesznie zmierzając w tylko sobie znanym kierunku. W jakiś magiczny sposób ten pośpiech wcale nie psuł świątecznej atmosfery otaczającej miejską dżunglę.
Sophie wyprzedziła Rogersa, wycierając oczy rękawem płaszcza w nadziei, że się nie rozmazała. Może to bożonarodzeniowy nastrój jej się udzielił albo zmęczenie dawało o sobie znać, ale postępująca aklimatyzacja dzieci z Sokovii tak ją wzruszyła, iż nie zauważyła, kiedy zaczęła płakać. Fala łez potoczyła się niczym lawina, więc nie potrafiła już jej zatrzymać.
— Coś się stało? — Steve natychmiast ją dogonił i złapał za ramię, odwracając w swoją stronę. Niesamowite, jak jedno spojrzenie mogło ją wyciszyć, ale coś takiego było w Rogersie, iż w jego obecności czuła się bezgranicznie bezpieczna. Musiała tylko wiedzieć, że jest.
— Nic takiego... To tylko... — wyjąkała zaskoczona. — Jestem taka szczęśliwa, że mogłabym skakać z radości! Bałam się, że dzieciaki sobie nie poradzą, a teraz naprawdę mi ulżyło.
Jednym z jej najgorszych koszmarów było odesłanie sierot z powrotem do ich kraju, który wciąż nie podniósł się po katastrofie. Jeszcze daleko im było do szczęścia, jednak dzieci wydawały się dużo spokojniejsze niż na początku, a obecność Wandy bardzo im pomagała odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Pannie Maximoff należały się ogromne owacje na stojąco oraz nieskończona ilość prezentów z podziękowaniami, ale może wypadałoby zacząć chociaż od kwiatów.
— Wiem, że bywam okropną przyjaciółką, ale dziękuję. Dziękuję za wszystko, co dla nas robisz.
Dzięki kozakom na słupku Sophie nie musiała wspinać się na palce, żeby zarzucić Steve'owi ramiona na szyję. Oparła policzek na jego barku, chłonąc ciepło emitowane przez jego ciało. Mężczyzna automatycznym odruchem oplótł rękoma jej wąską talię, pokrzepiająco głaszcząc kobietę po plecach. Nawet w grubym płaszczu wydawała mu się tak krucha, jakby zaraz miała się rozpaść na porcelanowe kawałki. Falowane ciemne włosy łaskotały go w policzek, a słodki, kwiatowy zapach otoczył jego sylwetkę, pachniała wiosennymi frezjami i czereśniami.
— Co powiesz na kawę? — przerwał obustronne niezręczne spojrzenia, zauważając na niewielkim placyku wózek z gorącymi napojami.
— Chętnie wypiję gorącą czekoladę, chyba mi spadł cukier. — Po raz kolejny tego dnia został obdarzony jej cudownym uśmiechem, który jego podświadomość zaczęła postrzegać jako prywatny promień słońca.
Sophie zdawała sobie sprawę, że to chwilowe osłabienie i zawroty głowy nie były efektem spadku cukru, a czegoś, co zaczęło dziać się w jej umyśle. W pamięci podsumowała, ile zajmie jeszcze praca nad zaginionymi obrazami, by mogła wrócić do Londynu i zniknąć z życia Steve'a na dobre, zanim ich przyjaźń zacznie mieć niemiłe konsekwencje dla obojga. Im mocniej się hamowała, tym bardziej ciągnęło ją do mężczyzny, którego mieć nie powinna i, przede wszystkim, nie mogła.
Musiała się więc zadowolić patrzeniem na niego z daleka, udając, że wcale aż tak bardzo nie potrzebuje go w swoim życiu. Niestety, wymienianie rzeczy, które w Rogersie lubiła, wcale nie ułatwiało sprawy, a było co najmniej tak nieprzyjemne jak skrapianie sobie otwartych ran mocno stężoną solanką. Och, jak bardzo pragnęła, żeby ten rok szybko się skończył.
— Naprawdę nie wiedziałeś, że fondue to takie danie? — zapytała, głośno się przy tym śmiejąc, gdy zmierzali spacerem wzdłuż brooklyńskich bulwarów nad rzeką Hudson.
— Skąd miałem wiedzieć? Najbardziej wykwintnym daniem, jakie przygotowywała moja mama, był gulasz z baraniny — odparł Steve, wtórując jej. Potrzebował aż czterech lat, żeby zacząć śmiać się z tamtego wydarzenia.
— Irish stew — dodała lekarka, przypominając sobie, że widziała taką potrawę w menu pewnego peryferyjnego szpitala, w którym pracowała. — Myślałam, że znasz francuski.
— Oczywiście, że znam, ale nie poznałem tajników francuskojęzycznej kuchni – odpowiedział rozbawiony. — Trudno by mi było nosić ze sobą słownik podczas lotów spadochronowych nad Austrią.
Spięła się, gdy lodowaty dreszcz przeszedł jej po plecach niczym impulsy elektromagnetyczne. Zgniotła papierowy kubek, wciskając w niego paznokcie, dopóki nie przebiła kruchej faktury, a wtedy wyrzuciła go do kosza.
— Swoją drogą, ciekawe skąd się wzięła nazwa fondue... — zastanowiła się na głos, rozpraszając przy tym nieprzyjemne myśli.
— Od francuskiego fondre, czyli roztapiać się — wyjaśnił Rogers fachowo. — Sprawdziłem. Teraz twoja kolej.
— Hmm... Moja największa gafa... — pomyślała chwilę, starając się przypomnieć sobie tak odległe wydarzenia. — Kilka dni po tym, jak przeprowadziliśmy się do Londynu, przyszedł do mnie syn sąsiadów, oboje mieliśmy wtedy chyba po piętnaście lat. Przyniósł mi bukiet białych lilii i wyobraź sobie, że moje pierwsze lata życia spędziłam na Cejlonie, a następne w samym środku walijskiego pustkowia, gdzie te kwiaty można było spotkać jedynie na cmentarzach. Dałam mu burę za zbezczeszczenie miejsca pochówku i wygoniłam z domu. Później przyszła jego matka, tłumacząc mi, że kwiaty rosły w ich ogrodzie.
— Czyli wszczynanie awantury to twój naturalny sposób na radzenie sobie z mężczyznami? — zaśmiał się Steve, przepuszczając kobietę w wejściu do windy.
— I tak nie chciałam się z nim umówić. — Wzruszyła ramionami, odwiązując szalik spod szyi i wkładając do torebki. — W Walii czekał na mnie Luke, syn kowala.
— Zgaduję, że twój ojciec nie był zachwycony — Żołnierz spojrzał na nią badawczo, studiując w sztucznym oświetleniu windy półcienie na jej twarzy.
— O niczym nie wiedział. Na szczęście mieliśmy na tyle dobre stosunki, że ani przez chwilę nie myślałam o ucieczce z domu — zaśmiała się pod nosem.
Wspięli się po schodkach na dach, gdzie ze zdumieniem odkryli trwającą w najlepsze zimową imprezę zorganizowaną przez nowych sąsiadów z drugiego piętra. Na kawałku odśnieżonej powierzchni rozłożono długie deski stanowiące parkiet, a pod namiotem rozdawano przekąski oraz ciepłe napoje, zapewne wzbogacane procentami. Wśród wirujących w rytm świątecznych przebojów Michaela Buble znajdowało się naprawdę dużo osób z różnych kategorii wiekowych. Clark spojrzała z rozczuleniem na swoich sąsiadów z naprzeciwka – starszą parę, tańczącą w swoich objęciach.
Ktoś podszedł do przyjaciół, częstując ich grzanym winem, skorzystali więc z okazji, siadając na ławce niedaleko parkietu. Kobieta oparła się o drewnianą poręcz, rozprostowując nogi po długim dniu pełnym wrażeń. Gdyby nie jutrzejszy poranny dyżur, podejrzewałaby, że nie wyłoniłaby się z własnej sypialni do samego południa.
Nie zdążyła dopić prawie ostygniętego napoju, gdy ten sam sąsiad, któremu przed kilkunastoma minutami się przyglądała, porwał ją na deski, a jego żona wzięła w obroty Steve'a. Przetańczyła ze starszym panem kilka kawałków, aż zimowe dzwonki odbijały się echem w jej uszach.
— Wymiana — Sąsiadka delikatnie stuknęła ją biodrem, wpychając w ramiona Steve'a i jednocześnie wracając do swojego męża.
Na sekundę zamarła czując jego dłoń na wełnianym materiale sukienki, delikatnie zacieśniającą się wokół jej talii. Dotyk ten był tak ostrożny, że miała wrażenie, iż to wszystko jest tylko wyobrażeniem. Przez chwilę starali się dopasować kroki, ale po kilku próbach Sophie poddała się i dała prowadzić Rogersowi.
— Kiepski ze mnie tancerz — mruknął, uśmiechając się przepraszająco.
— Kiedyś w końcu nabierzesz wprawy — pocieszyła go, rozluźniając swoją dłoń na jego ręce.
Sama była od najmłodszych lat szkolona do tego, by dobrze tańczyć, bo w końcu panienka z dobrego domu musiała mieć chociaż podstawy choreografii. Przed oczami miała duży salon oraz trzaskający w kominku ogień i tłumaczących jej podstawy stawiania kroków rodziców nachylonych nad gramofonem.
Rogers trzymał ją w taki sposób, jakby chciał zapewnić jej naturalną tarczę, ale jego bliskość jakoś ją przytłaczała. Ostatnia schodząca z parkietu osoba uprzedziła ich, że impreza dobiegała końca. Zostali na deskach jeszcze chwilę, wpatrując się w pięknie oświetlony Brooklyn. Kobieta nie słyszała nic, poza donośnym biciem własnego serca, do którego rytmu równie dobrze znów mogliby zatańczyć.
Podziwiała obłoczki pary wydobywające się z każdym oddechem, rozpływające na tle jasnych budynków i migoczących drzew. Pośród gwaru ulicy niekiedy dało się słyszeć jakichś kolędników zaczynających odwiedzanie domów, śpiewających głośno pastorałki. Stojąc w miejscu trochę zmarzła, więc ruszyła za kapitanem do ławki, gdzie zostawiła płaszcz i torebkę. Roztopiony na drewnie śnieg zaczynał zamarzać, tworząc nawierzchnię przypominającą prowizoryczne lodowisko, po której kobieta przejechała kawałek wpadając na mężczyznę przed sobą.
Rogers odwrócił się, wykazując niesamowitym refleksem, gdy łapał ją przed upadkiem. Tym razem jego dotyk nie był ostrożny i zdystansowany, ale silny oraz stanowczy. Jego dłoń wypalała w skórze gorejący ślad, którego nie była w stanie wyprzeć. Opierając się o sylwetkę mężczyzny nie była w stanie niczego się wyprzeć, gdy posłał jej czujne spojrzenie. W wieczornym świetle niebieskie oczy wyglądały jak rozgwieżdżone niebo nad Atlantykiem, które tak często miała okazję oglądać.
— Nie jestem z porcelany — zapewniła szeptem, bojąc się, że gdy odezwie się ponownie, cały Brooklyn będzie ją słyszał.
Steve schylił głowę ku jej twarzy, złączając ich usta w bardzo delikatnym, aczkolwiek czułym i pasjonującym pocałunku. Teraz objęcie w talii przyjęło marginalne znaczenie, bo drugą dłoń trzymał na jej zmarzniętym bladym policzku, odgarniając kciukiem pukle ze skroni. Pachniał przyprawami korzennymi, miodem i drzewem sandałowym, a Sophie miała wrażenie, że tonie w słodkim smaku jego ciepłych, miękkich ust.
Przestała rejestrować to, co działo się dookoła niej, dając się całować mężczyźnie, chociaż każda komórka jej ciała krzyczała, że powinna zakończyć to jak najszybciej. Tonięcie musiało być tysiąc razy bardziej przyjemne, niż uczucie braku tchu, panika wdzierająca się w każdy zakamarek umysłu i jednoczesne czerpanie przyjemności z tego bolesnego doświadczenia.
— Przepraszam — szepnął, odsuwając się od niej. Wzrokiem uciekał w każdą możliwą stronę, byle na nią nie patrzeć.
— Muszę iść — odezwała się w końcu zachrypniętym głosem. Oddychała szybko po chwilowej niemożności zaczerpnięcia powietrza. Zaczynało do niej docierać, co właśnie się stało i racjonalna część radziła natychmiastową ewakuację. Chwyciła płaszcz i torebkę, kierując się ku wyjściu. — Naprawdę, muszę już iść.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro