• chasing pavements •
Sophie przygładziła wierzch granatowej sukienki koktajlowej przypominającej kolorem mundury Royal Navy. Kierowana sentymentem stwierdziła, że tęskni za czasami, gdy większość roku spędzała na morzu. Wobec siły żywiołu, jakim jest woda, człowiek okazuje się całkiem bezsilny. Zamknięty w metalowej trumnie, skazany zostaje na łaskę oceanu, który jest tak nieprzewidywalny, jak tylko może być zbiornik pełen niezliczonej ilości wody. Czasem tęskniła także za ciepłem jedwabistego piasku pod nogami oraz słońcem przedzierającym się przez grube wachlarzowe liście strzelistych drzew otaczających kolonialną rezydencję Clarków na Cejlonie. Jakże miło by było wrócić do tych czasów, kiedy martwiła się wyłącznie tym, że musi spędzić popołudnie z guwernantką, ślęcząc nad nudną książką od historii.
— Nie rozumiem, dlaczego musimy tam iść... — mruknęła wyraźnie niezadowolona, gdy Oliver pojawił się wreszcie w sypialni. — Przecież wiesz, jak bardzo nie lubię przyjęć.
— Zdaję sobie z tego sprawę, ale mieliśmy układ, kochanie, że raz na kwartał pojawimy się na jednej imprezie. Poza tym to zbiórka charytatywna dla ofiar incydentu w Lagos — odpowiedział Campbell zgarniając starannie ułożone pukle kobiety na jedną stronę, by odsłonić smukłą szyję, na której złożył czuły pocałunek.
Doktor Clark przyglądała się ich odbiciu w lustrze, widząc parę zupełnie obcych jej ludzi. Ta Sophie, która tak ulegle oddawała się Oliverowi zabrała jej nie tylko ciało, ale także duszę i chęć walki. Wydawała się jawnie z niej kpić, śmiejąc jej się w twarz razem z mężczyzną stojącym obok.
Campbell sięgnął po leżący na toaletce łańcuszek z białego złota, a następnie ostrożnie zapiął go na szyi Sophie i przesunął opuszkami po delikatnej skórze karku, tuż pod linią jedwabistych włosów. Kobieta odeszła od toaletki, pakując kilka kobiecych drobiazgów do czarnej skromnej kopertówki.
— Tony'emu Starkowi na pewno będzie przykro, jeśli nie przyjdziemy. — Oliver wyłapał pełen zwątpienia wzrok lekarki z drugiego końca sypialni. Był w swoim postanowieniu nieugięty, więc Clark musiała pogodzić się z faktem, na który dość lekkomyślnie się zgodziła. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niej, że skoro event charytatywny organizuje Stark Industries i dotyczy on wydarzeń z Lagos, będzie na nim Steve.
Od kilku dni media nie zostawiały suchej nitki na członkach Avengers. Każdy z osobna brany był pod ostrzał ostrych słów dziennikarzy, którzy zapewne byliby pierwszymi uciekającymi zobaczywszy Crossbonesa. Wszystkie ich dotychczasowe przewinienia zostały wyciągnięte na światło dzienne, bo nagle ludzie zaczęli interesować się tym, dlaczego Czarna Wdowa ma amerykańskie obywatelstwo, ilu ludzi zabił Kapitan Ameryka w swojej karierze, jak to się stało, że Falcon odszedł ze służby wojskowej... Wszyscy, akurat ci, którzy nie mieli do tego absolutnie żadnego prawa, zadawali mnóstwo pytań.
Sophie najbardziej martwiła się o Wandę, bo ją atakowano z największą zagorzałością, zapominając, że jeszcze rok temu sama była ofiarą wojny. Przytrafił się zwykły, nieszczęśliwy wypadek, gdy spanikowana dziewczyna nie potrafiła zapanować nad własną mocą. Lekarka analizowała nagrania z monitoringu dziesiątki razy i nie widziała dobrego wyjścia z tamtej sytuacji, ponieważ Avengers znaleźli się w zasadzce, gdzie w ciasnym centrum miasta zgromadzeni byli sami cywile. Cokolwiek nie stałoby się z bombą, zabiłaby mnóstwo ludzi.
Maximoff ratowała życie Steve'owi i Sophie nie potrafiła wyrazić, jak bardzo była jej za to wdzięczna. Może podchodziła do całej sprawy nieco egoistycznie, ale gdyby coś stało się Rogersowi... Nie zniosłaby samej myśli o jego nieobecności.
— Po prostu przyznaj, że musisz się mną przed wszystkimi pochwalić — odparła, starając się wyprzeć nieprzyjemne przemyślenia z umysłu.
— To już swoją drogą... — Oliver uśmiechnął się łobuzersko, pomagając kobiecie nałożyć wiosenny płaszczyk. — Cieszę się, że już się nie gniewasz za tę głupotę, którą zrobiłem. Naprawdę myślałem, że cię chronię, zatajając wiadomości.
— Panna James i pan Scott — przeczytał Happy Hogan, prosząc dwójkę przyjaciół o złożenie podpisów w wyznaczonych rubryczkach.
— No nie wyrywaj mi długopisu, jak piszę! — warknął zirytowany Alistair.
— To się nie guzdraj. — Zniecierpliwiona blondynka musnęła parafkę na śnieżnobiałym papierze kredowym i weszła do przepełnionego ludźmi pomieszczenia.
Klimatyzacja działała na najwyższych obrotach dmuchając ze wszystkich czterech ścian na sfatygowanych gości. Pomimo że rozmawiali między sobą, wywołując w ogromnej sali konferencyjnej szum podobny do bzyczenia pełnego ula, nikt nie był w szampańskim nastroju. Choć katastrofa wydarzyła się w Afryce, odcisnęła spore piętno na obywatelach Stanów Zjednoczonych. Wrzawa wokół Avengers tylko przybierała na mocy, gdy któreś z nich odważyło się wychylić poza bezpieczne mury New Avengers Facility. Nie mogli jednak ukrywać się w nieskończoność. Musieli stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy ich oceniali i głośno powiedzieć, że zrobili wszystko, co było w ich mocy. Ten wieczór dał im okazję do udowodnienia, że ich jedynym przewinieniem była chęć ratowania ludzkiego życia.
Alistair złapał Elizabeth za łokieć i pociągnął kobietę za sobą, wprost do wnęki zakrytej ciężką drapowaną kotarą, gdzie mieściły się lodówki z zapasem alkoholi.
— Co ty wyprawiasz?! — syknęła prawniczka przyciśnięta przez przyjaciela do jednego z urządzeń.
— Adeline przechodziła obok, mogła nas zauważyć — odpowiedział półszeptem, wyglądając przez minimalnie uchylony materiał.
— To co? — zapytała kobieta wzruszając ramionami.
— Głupio by było tak na siebie wpaść po tym, jak jeszcze niedawno się bzykaliśmy... — Scott przerwał monolog widząc wykrzywioną niesmakiem twarz panny James. — Liz, mogłabyś mnie puścić? Robi się niezręcznie.
Elizabeth stanowczo pokręciła przecząco głową, mocniej przykurczyła dłonie na połach marynarki mężczyzny. Wyglądała niespokojnie ponad jego ramieniem, zmuszając Szkota do opierania się dłońmi o szklane wieko lodówki, by zachować chociaż szczątkowe ślady przestrzeni osobistej. Prawniczka zacisnęła usta w wąską linię i zmrużyła błękitne oczy.
— Tuż za tobą stoi Tony, a on jest ostatnią osobą, z którą mogę mieć dziś kontakt — stwierdziła rzeczowo ledwie słyszalnym tonem.
Ich trwanie w ukryciu nie było długie, bowiem chwilę później kotara rozsunęła się, przyciągając uwagę stojących w pobliżu ludzi. Sophie oparła dłonie na biodrach i z wyraźnym rozbawieniem spojrzała na przyklejonych do siebie przyjaciół.
— Skąd wiedziałam, że to akurat wy będziecie ukrywać się za tą śmieszną kotarką... Pospieszcie się, zaraz Natasha zaczyna swój występ.
Scott i James wyszli z wnęki niezadowoleni zdemaskowaniem przez doktor Clark, ale na szczęście nie natknęli się na ludzi, których woleli nie spotkać. Alistair szturchnął Elizabeth ramieniem śmiejąc się pod nosem, a śmiertelnie poważna dotychczas kobieta zachichotała donośnie, poprawiając uczesanie. Wszyscy goście zebrali się dookoła niewielkiego parkietu, gdzie agentka Romanoff w niespotykanej dla jej osobowości białej sukience i pointach stawiała pierwsze taneczne kroki opracowanej przez siebie choreografii.
Sophie nie potrafiła skoncentrować uwagi na Natashy przez dłużej, niż kilka sekund, bowiem jej wzrok co chwilę uciekał do człowieka stojącego po przeciwnej stronie improwizowanej sceny. Steve zdawał się unikać jej spojrzenia, wbijając oczy gdzieś ponad tłumem, zaś oplecione wokół kobiety szczupłe ramiona Olivera ciążyły lekarce niczym żelazny topór nad głową. Pragnienie ucieczki wydawało się silniejsze, niż kiedykolwiek.
— Nie mówiłaś mi, że on też będzie. — Tony pojawił się nagle za plecami Elizabeth, przyprawiając kobietę o dreszcze. Nie musiała domyślać się, że chodziło mu o obecność Campbella.
— Powinieneś się domyślić, są razem — odpowiedziała chłodno, nie odwracając głowy od parkietu.
— Gdybym wiedział, w ogóle nie wysyłałbym zaproszenia — mruknął posępnie Stark.
— Dobrze ci radzę, nie mieszaj mnie w to.
Panna James odeszła od sceny, gdy Romanoff skończyła swój występ nagrodzony salwą oklasków, i udała się na poszukiwanie Scotta, przy którym mogła uniknąć wiercącego jej dziurę w brzuchu Tony'ego. Sophie natomiast od razu pojawiła się obok rudowłosej baletnicy zbierającej same pochwały.
— Gratuluję występu, naprawdę piękny — powiedziała, ściskając przyjaźnie dłoń agentki. — Chętnie zapisałabym się do ciebie na jakieś lekcje, ale obawiam się, że jestem za ciężka na balet. Minęły lata, odkąd ostatni raz miałam pointy na stopach.
— Takich rzeczy się nie zapomina — odparła Natasha z lekkim uśmiechem. Taniec sprawiał jej prawdziwą przyjemność, dało się to zobaczyć gołym okiem.
— Możemy zatańczyć? — Steve po raz pierwszy od bardzo dawna odezwał się do Sophie. — Jeden taniec, obiecuję.
Kobieta przygryzła wargę w panice rozglądając się dookoła, ale napotkała tylko oczekujące spojrzenie Romanoff, która prędzej sama popchnęłaby ją w ramiona Rogersa, niż pozwoliła odejść. Ostatecznie chyba ten jeden taniec nikomu nie zaszkodzi, prawda? Wkrótce dołączyli do kilkunastu innych par.
Starała się zachować jak największą odległość, żałując wyjścia z domu, gdy tylko z głośników dało się słyszeć pierwsze nuty piosenki Lovesong w wykonaniu Adele. Poprzysięgła sobie, że udusi didżeja gołymi rękoma, jak tylko skończą swój taniec. Jednocześnie robiła wszystko, by nie napotkać zazdrosnego wzroku Olivera.
Chociaż wewnątrz kobiety panowała istna burza z huraganem wywołująca Armagedon w jej sercu, pozostawała kamiennie spokojna, z jedną dłonią lekko spoczywającą na ramieniu Rogersa, a drugą wciśniętą w rękę mężczyzny. Najdelikatniej, jak się dało, obejmował wąską talię Sophie, palcami ledwie muskając jedwabiście gładki materiał granatowej sukienki. Wpatrywała się w nieznacznie widoczną żyłkę przebiegającą przez szyję mężczyzny, studiując fakturę jego bladej skóry kontrastującej z kołnierzem koszuli w kolorze błękitu pruskiego.
— Zmieniłaś się — stwierdził nagle Rogers. — W dobrym znaczeniu, oczywiście.
— Myślę, że są takie momenty, kiedy wszyscy się zmieniamy, ale masz rację. Dojrzałam do pewnych rzeczy, a niektóre sobie odpuściłam. Josie mówi, że powoli uczę się żyć w zgodzie sama ze sobą.
— Josie? — Żołnierz uniósł brwi w zaskoczeniu.
— Moja psychoterapeutka — wyjaśniła Clark z lekkim uśmiechem na ustach. — Jestem uciążliwą pacjentką, która notorycznie odmawia współpracy, ale ta kobieta ma anielską cierpliwość.
— Czy możemy porozmawiać na spokojnie i wyjaśnić sobie pewne rzeczy? — Steve spojrzał na lekarkę niemal błagalnym wzrokiem, przez co była gotowa zgodzić się absolutnie na wszystko.
— Przed chwilą chciałeś tylko tańczyć, nie za dużo masz wymagań, jak na jeden wieczór? — zapytała czując sumienie zżerające ją od środka. Dziwne, że to sumienie zaczynało mieć głos i minę Josephine. Ostatecznie była winna Rogersowi wyjaśnienia dotyczące swojego wyznania w Stark Tower.
—Kochanie, czy nie potrzeba ci czegoś?
Oliver natychmiast pojawił się przy tańczącej parze, gdy, jego zdaniem, czas wyznaczony Kapitanowi Ameryce dobiegł końca. Przejechał dłonią po boku kobiety, zaznaczając swoją wyższość wobec przyglądającego mu się blondyna. Sophie nie zamierzała w żaden sposób uczestniczyć w głupim pokazie męskości, więc wyplątała się z objęć Brytyjczyka.
— Pójdę poczęstować się szampanem — stwierdziła, odchodząc w kierunku Liz i Alistaira.
— Myślisz, że jestem ślepy? — zapytał Campbell, odczekawszy aż kobieta oddali się na tyle, żeby nie słyszeć ich rozmowy. — Wiem, co sobie planujesz... Następnym razem trzymaj łapy przy sobie, Rogers.
Steve stwierdził, że widział to samo spojrzenie niejednokrotnie. Bezczelnie butne, pełne bezpodstawnej dumy. Charakterystyczne dla tych, co myślą, że upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Utwierdziło go to tylko w przekonaniu, iż Oliver nie jest szczery wobec Sophie. Ciekaw był, czy ona o tym wiedziała, a jeśli tak, to dlaczego wciąż ciągnęła tę farsę. Sam nie był zresztą święty, ponieważ za każdym razem, gdy dzwoniła Sharon tłumaczył się natłokiem pracy oraz akcji w terenie, kiedy tak naprawdę prawie wcale nie wychylał się poza cztery ściany własnego pokoju w bazie Avengers.
— Nie zasługujesz na nią. — Brytyjczyk zatrzymał się gwałtownie, wracając do żołnierza szybkim sztywnym marszem. Choć pozornie wyglądał na zirytowanego, wciąż nie stracił nic z postawy pełnej zarozumialstwa.
— A ty niby tak? — parsknął rozbawiony. — Superbohater z mocą wyssaną z butelki... Nawet jeśli, to i tak ja będę tym, którego ona poślubi.
Zaskoczony Steve patrzył, jak Oliver powolnym, dumnym krokiem podszedł do kelnera, rozmawiając z nim przez moment, a później obsługa przyniosła mężczyźnie mikrofon. Agent NRS posłał Rogersowi spojrzenie pełne wyższości, po czym zapukał kilka razy w urządzenie.
— Wiem, że to może nie najlepsza pora na takie wyznania, ale nie mogę się powstrzymać! — Entuzjastyczny ton Campbella rozniósł się echem po pomieszczeniu. — Chciałbym wznieść toast za moją piękną narzeczoną Sophie Katherine Clark i ogłosić, że nasz ślub odbędzie się w lipcu tego roku. Wszyscy możecie czuć się zaproszeni, chętnie podzielimy z wami nasze szczęście w ten piękny dzień.
— Kurwa, mógł już sobie darować tę szopkę dzisiaj — mruknął Alistair wychylając trzeci kieliszek szampana. Elizabeth wyglądała na równie niezadowoloną, chociaż nie było to do końca dobre określenie. Panna James wprost emanowała wściekłością, gdy ciskała wzrokiem pioruny w kierunku partnera przyjaciółki.
Steve rozejrzał się po zgromadzonych ludziach, mając wrażenie, że sufit wali mu się na głowę i zaraz przygniecie go do podłogi. Sophie już dawno nie było na przyjęciu, musiała wymsknąć się, gdy tylko znalazła ku temu okazję. Oliver triumfował, zbierając szereg gratulacji od niczego nieświadomych nieznajomych. Żołnierz miał wrażenie, jakby znów przespał kolejne siedemdziesiąt lat i w międzyczasie stracił wszystko to, co było mu najdroższe.
Doktor Clark ewakuowała się z budynku, jak tylko udało jej się zniknąć z pola widzenia Campbella i Rogersa. Złapała pierwszą lepszą taksówkę, natychmiast podając adres kierowcy. Żółte auto bardzo mozolnie przedzierało się przez kilometrowe sznury innych samochodów. Mimo późnej pory, ruch w Nowym Jorku nie ustawał. Lekarka ze znudzeniem przyglądała się ciemniejącemu niebu za przykurzoną od smogu szybą. Co jakiś czas niecierpliwie ponaglała kierowcę, będąc pewną, że gdyby tylko wzięła swój samochód, byłaby na miejscu dużo szybciej. W radio cicho pobrzękiwały nuty gitary w rytmie country, więc kobieta zaczęła wybijać własny takt na plastikowej obudowie drzwi taksówki, ściągając na siebie srogie spojrzenie właściciela pojazdu.
Zaraz po zatrzymaniu na chodniku wcisnęła starszemu mężczyźnie kilka banknotów i nie czekając na resztę wyskoczyła z samochodu. Wpadła do podniszczonego budynku nieco krępowana przez dopasowaną sukienkę, ale udało jej się szybko pokonać schody, żeby ostatecznie znaleźć się w skromnie, lecz przytulnie urządzonym gabinecie.
— Spóźniłaś się. — Josephine Harper siedziała przy niewielkim prostym biurku porządkując dokumenty z całego dnia. — Znowu.
— Przepraszam. Nie złamałam jeszcze zasady piętnastu minut, prawda? — Sophie zdjęła ze stóp czarne szpilki i ułożyła się na trochę już sfatygowanej kanapie wysiedzianej przez innych gości z problemami psychicznymi.
Panna Harper nie cierpiała spóźnialstwa, które uważała za przejaw kompletnego braku szacunku, jednak bardzo szybko łagodniała, zwłaszcza w stosunku do doktor Clark. Lekarka wielokrotnie wypominała jej, że ma za miękkie serce i za cienką skórę, jak na swój zawód, gdzie codziennie musiała mierzyć się z piętrzącymi problemami obcych ludzi. Prawda była taka, że kobieta nie była uznawana za jedną z najlepszych w Nowym Jorku bezpodstawnie. Josephine była cholernie skuteczna.
— Zrobić ci coś do picia? Jak widzę po twojej minie, impreza się udała — stwierdziła spostrzegawczo Josie.
— Będę wdzięczna, jeśli masz coś słodkiego.
Po kilku minutach walki z nieustannie spieniającym mleko, zamiast je podgrzewać, ekspresem, drobnej niebieskookiej kobiecie udało się zrobić kakao, które jej siostra, Betty, uważała za najlepsze na świecie. Sophie z wdzięcznością przyjęła kubek pełen cudownie pachnącego napoju, wpatrując się bezcelowo w ścianę za plecami Harper. Odgłosy pojazdów za oknem powoli przestały do niej docierać, a stonowane barwy panujące we wnętrzu gabinetu rozmazywały jej się przed oczami.
— Znów się wyłączyłaś — odezwała się terapeutka, upijając łyk kawy. — Jak działają leki, które ci dobrałyśmy z Astrid?
— Trzy tabletki rano, trzy wieczorem, codziennie o stałej porze. Mam mdłości, bóle głowy i czasem zawieszam się na parę minut, ale przynajmniej przesypiam większość nocy. Oliver dostawał szału przez to, że ciągle go budziłam, ma bardzo płytki sen. Ach, no i kazałam zatynkować ścianę, to samo zrobiłam w swoim domu w Anglii.
— Cieszę się, że robisz tak widoczne postępy — pochwaliła kobietę Josephine z lekkim uśmiechem rozświetlającym jej zmęczoną twarz wyeksponowaną przez mdłe światło stojącej w kącie lampy. — Ale nie jesteś z siebie zadowolona, prawda?
Gabinet panny Harper w krótkim czasie stał się dla Sophie azylem, w którym mogła uciec od nachalnej obecności innych ludzi. Nic jednak nie odbywało się za darmo i w zamian za schronienie musiała mierzyć się z własnymi lękami, pragnieniami oraz demonami. Westchnęła, szukając otuchy w łagodnym spojrzeniu kobiety siedzącej naprzeciwko.
— Nie wiem, mam wrażenie, że coś we mnie umarło na tym pieprzonym statku. Po cholerę w ogóle paplałam Steve'owi takie rzeczy...
— Mówiłaś, że cię pocałował. Z tego, co mi wiadomo, takie gesty są oznaką uczucia.
Lekarka energicznie odstawiła porcelanowy kubek na szklany stolik, obejmując ramionami puchatą poduszkę. Wolała nie wracać już nigdy więcej do tego piekielnego dnia, kiedy myślała, że już więcej nie zobaczy Steve'a, a później on znów bezczelnie wepchnął się do jej serca.
— Albo szoku. On był w głębokim szoku, bo cudem przeżył coś, za co zapłacili cywile. To nie zmienia faktu, że Steve wciąż jest z Sharon. Nie wiem, czy z obowiązku, czy naprawdę ją kocha, ale ja nie zamierzam czekać, aż się zdecyduje, bo jeśli to zrobi, żadne z nas nie będzie szczęśliwe. On nigdy nie będzie szczęśliwy z kobietą inną, niż Peggy.
Josie nakreśliła szybko kilka słów na kartce z cichym westchnieniem skubiąc dolną wargę. Przyjrzała się uważnie doktor Clark i zamknęła obszerny notes, odkładając go na kolana.
— Wiem, że jesteś dość prostolinijna w zachowaniu i sposobie bycia, ale miłość to nie jest taka oczywista sprawa. Możemy kochać dwie osoby równie mocno. Peggy była jego pierwszą miłością, ale czy będzie też ostatnią? Wiem, co sobie myślisz... Wolisz kontrolowany płomień od iskry, która może wywołać pożar. Jednak nie każdy pożar wszystko trawi, a nie każdy płomień wystarczy do ogrzania się. Boisz się, że jeśli zaryzykujesz i ci się nie uda, nie poradzisz sobie ze stratą.
— Josie, kochałaś kogoś, z kim nie mogłaś być? — Panna Harper powolnie pokiwała przecząco głową. — I jest to naprawdę ostatnia rzecz, której bym ci życzyła. Czujesz się, jakby stopniowo brakowało ci tlenu, aż w pewnym momencie dystansujesz się i patrzysz na samą siebie zwijającą się w agonii. Jedynym sensownym wyjściem jest podłączenie się do aparatury sztucznie podtrzymującej oddech. Ostatecznie da się z tym żyć, nawet jeśli warunki nie są takie, jak sobie wymarzyłaś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro