• blue sophie •
Pierwsze. Dlaczego pozwolił jej odejść? Drugie. Dlaczego stał i patrzył, jak znika za drzwiami? Trzecie, czwarte. Po pewnym czasie Steve przestał liczyć uderzenia w kolejny worek, bo na dłuższą metę nie miało to sensu. Od prawie miesiąca codziennie zużywał kilka wypełnionych piachem po brzegi worów, spędzając większość dnia w sali treningowej New Avengers Facility. W tym czasie grupa superbohaterów zdążyła już podzielić swoje opinie na temat świeżo wydanych Porozumień Sokoviańskich, a Rogers miał wrażenie, że wszystko to dzieje się obok niego. Mimo największych chęci, nie potrafił zaangażować się w teraźniejsze życie tak, jak tego od niego oczekiwano. Szczerze, czuł się tym wszystkim cholernie zmęczony. Do tego stopnia, że gotów był podpisać cokolwiek, byle tylko dano mu święty spokój. Spokój, w którym mógł świętować własną głupotę, bezcelową dumę oraz idiotyczny mętlik w głowie, sprawcę całego bałaganu w jego życiu.
Nie było dnia, kiedy nie myślałby obsesyjnie o Sophie. Czy wybrała już sukienkę ślubną? Czy Oliver dobrze ją traktował? Jak będzie wyglądała, idąc do ołtarza? Skłamałby bezczelnie, gdyby stwierdził, że nie czuł dziwnego ciężaru na sercu, gdy wyobrażał sobie doktor Clark wychodzącą z kościoła pod ramię z Campbellem. Nie powinien, jednak to było silniejsze od niego. Szybko zorientował się, że nie chce żadnego ślubu, a już na pewno nie chce, by Sophie wychodziła za Olivera. Być może potrzebował tak silnego wstrząsu, uderzającego w jego męską dumę. Wstrząsu podobnego do tego, który przeżył miesiąc temu, podczas ostatniej rozmowy z lekarką. Wciąż był w szoku, że to ona go pocałowała, ujawniając całą gamę swoich uczuć. Lekką ręką zburzył wysoki mur kobiety, chroniący ją przed całym światem, a potem patrzył, jak ucieka przed jego chaosem.
Jednocześnie jakaś część Steve’a żałowała, że nie posunęli się dalej. Może wtedy piętno kłamstwa zelżałoby, bo odważyłby się wreszcie przyznać Sharon do swojej nieuczciwości. Pewnie dostałby za to w twarz, a członkowie Avengers patrzyliby na niego nieufnie, ale przynajmniej nie rozważałby na okrągło straconych szans. Jak się okazało, nie mógł wiecznie uciekać przed uczuciem, które i tak go dogoniło. Nie tylko zadurzył się w Sophie, ale zaczął ją kochać, tak mocno, że dobry Boże, czasem aż zapierało mu dech. Znów miał okazję poczuć się, jak chuderlawy astmatyk, który nie może złapać powietrza po przejściu kilku schodów w górę.
— Sharon, możemy porozmawiać? — Postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Nawet jeśli nie uda mu się powstrzymać Clark od ślubu z Campbellem, nie będzie sobie przynajmniej wyrzucał, że nie próbował.
— Jasne, mam chwilę na lunch. Mów śmiało — zachichotała kobieta po drugiej stronie telefonu. Panna Carter zerknęła nerwowo na partnera zza biurka, Jacka Watersa, posyłając mu wymuszony uśmiech. Mężczyzna skupiony był jednak na ekranie własnego notebooka, na którym przetwarzał wszystkie dane dotyczące Zimowego Żołnierza. Jeśli Steve dzwonił w tej sprawie, to miał naprawdę niezwykłe wyczucie czasu.
— To nie jest rozmowa na telefon. Kiedy przyjedziesz? — zapytał, stwierdzając, że z szacunku dla Sharon, powinien stanąć z nią twarzą w twarz.
— Nie wiem, Steve, naprawdę — westchnęła ciężko. Kobieta spodziewała się, iż Rogers będzie chciał wreszcie ustabilizować ich relację. Nie była jednak pewna, czy jest na to gotowa.
— Dobrze, w takim razie ja przyjadę.
— Czy to aż takie pilne? Mam natłok obowiązków w pracy, prawie nie ma mnie w mieszkaniu — odpowiedziała, zamaszyście mieszając czarną kawę w kubku. Łyżeczka wypadła agentce z dłoni i potoczyła się na środek niewielkiego biura, a blondynka zaklęła w myślach. Jack podniósł przedmiot, podając go następnie Carter z lekkim rozbawionym uśmiechem. — Muszę kończyć, pogadamy później, dobrze?
Zanim Steve zdążył odpowiedzieć, usłyszał głuchy przerywany dźwięk świadczący o skończonym połączeniu. Usiadł na wyłożonej piankowymi matami podłodze, zaczynając rozwijać bandaże oplecione wokół dłoni. W kilku miejscach skórę na knykciach miał pozdzieraną aż do krwi. Jeszcze kilka miesięcy temu zajęłaby się tym Sophie, jak miała w zwyczaju, gdy niekiedy wracał poobijany z misji. Potrafiła zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, a potem nie wypuszczać z mieszkania, dopóki nie dał się obejrzeć i opatrzyć.
Tęsknił za tym, tak samo, jak za wieloma innymi rzeczami, które kojarzyły mu się z doktor Clark. Namieszał, i to cholernie.
— Uff, myślałem już, że te tony piachu cię pogrzebały tutaj. — Stark wszedł do pomieszczenia treningowego z charakterystyczną sobie nonszalancją. Mimo lekko aroganckiej postawy widać było po nim skrajne przemęczenie związane z ostatnim stresem spowodowanym pojawieniem się Porozumień. — Lód da się skuć albo stopić, ale piasek… to cholerstwo trzeba by było koparką przesypywać. Już widzę te nagłówki w New York Timesie.
— Nie przyszedłeś tutaj na pogawędkę, prawda? — zapytał skonsternowany blondyn. Zwykle miał problem z tym, żeby dogadać się z Tonym, ale potrafił odczytywać jego nieświadomie wysyłane sygnały. Im więcej Stark mówił, tym mniej chciał przekazać.
— Clark się odzywała? — Wynalazca posłał mu badawcze spojrzenie.
— Nie widziałem jej od miesiąca, jeśli o to pytasz.
Ciemnowłosy mężczyzna podrapał się po karku, uciekając wzrokiem daleko od Steve’a, chociaż ten nie miał mu niczego za złe. Więcej mógł zarzucić sobie, niż tym, którzy próbowali mu pomóc, nawet jeśli odbyło się to z marnym skutkiem.
— Głupio wyszło z tym spotkaniem, wiem — odezwał się wreszcie Stark. — Umywam ręce i już więcej nie będę na siłę próbował was uszczęśliwiać, obiecuję.
— To nie twoja wina Tony — odpowiedział blondyn posyłając mu pocieszający, wymuszony uśmiech. — Chciałeś jak najlepiej. Po prostu to my nie potrafimy się dogadać, bo za dużo nieporozumień między nami powstało.
— Właśnie, Rogers, mówiłeś coś kiedyś o żonie i dzieciach… Jak chcesz zrealizować ten plan, skoro zostawiam cię na kilka minut z piękną kobietą, a ona zaraz od ciebie ucieka.
Żołnierz zaśmiał się. Nie był to jednak wesoły czy rozbawiony śmiech, tylko gorzki wydźwięk, nad którym w porę nie zdążył zapanować. Właśnie usłyszał chyba najtrafniejsze określenie doktor Clark, z jakim miał okazję się spotkać. Ciągle uciekała. Nie tylko przed nim, ale przed wszystkimi, którzy wyciągali do niej dłoń. Była jak zranione, zastraszone zwierzę, tak długo tkwiła w trybie ucieczki, że zaczynał wątpić, czy potrafiłaby chociaż na chwilę zatrzymać się. Peggy w jakiś sposób udało się oswoić agentkę i nawet przywiązać do siebie na prawie siedemdziesiąt lat, przez co często zachodził w głowę, jak to w ogóle możliwe. Jedynym sensownym sposobem było rzucenie się w pogoń i dotrzymanie kroku kobiecie, ale jak długo był w stanie biec bez odpoczynku?
— Pracujesz? Nie chciałam ci przeszkadzać. — Sophie była gotowa wycofać się z powrotem do salonu, ale Oliver zatrzymał ją gestem dłoni.
— Nie, chodź, kochanie, coś ci pokażę.
Clark zbliżyła się niepewnie do mężczyzny, siadając obok niego na łóżku. Przyjrzała się zdjęciom widniejącym na ekranie laptopa z niemałą konsternacją. Campbell często bywał trudny do zrozumienia, nawet przez Sophie, która twierdziła, że zaraz po Charlesie, zna go najlepiej.
— To jakiś nowy prototyp zamaskowanego urządzenia? — Wskazała palcem na gondolę wózka.
— Wyobraź sobie tylko… Ja, ty i mały brzdąc z twoimi kręconymi włosami, moimi ustami i oczami biegający wesoło po ogródku w naszym domu w Brighton.
Rozmarzony mężczyzna kontynuował monolog, jednak w pewnej chwili lekarka po prostu przestała go słuchać. Miała wrażenie, jakby jakaś obręcz zacisnęła jej się wokół gardła i stopniowo nasilała uścisk, zabierając jej powietrze. Do ślubu został ponad miesiąc, który zleci tak szybko, że nawet nie zauważą. Czy Oliver naprawdę rozmawiał teraz o dzieciach? Może jej się tylko wydawało, coś sobie wyobraziła… Wszystko to było tak odrealnione, jakby przez ostatnie cztery miesiące śniła.
— Myślę, że jestem gotowy, żeby zostać ojcem, Sophie.
— Ja nie chcę mieć dzieci, myślałam, że o tym wiesz… — Strach sparaliżował kobietę od środka, raptownie poczuła prawie realny zaciskający się na szyi pas.
— W końcu kiedyś zmienisz zdanie, prawda? Każda kobieta, którą znam straciła głowę dla swoich pociech, jak tylko zaszła w ciążę.
Była jak zamknięta w klatce, w życiu nie spodziewała się tego, że Oliver będzie chciał mieć dzieci, a już na pewno nie tak szybko.
— Dzieci potrzebują bezpieczeństwa, a tego nie jestem w stanie zapewnić nawet sobie — wydukała słabo. — Jak to wszystko ma, według ciebie, wyglądać?
— Odejdziesz z Rezerw, zamieszkamy w Brighton, więc moja mama będzie zabawiała wnuczka od czasu do czasu. Skarbeńku, stać nas na opiekunkę, będziesz miała mnóstwo czasu dla siebie.
Myśl, że mały człowiek miałby polegać tylko i wyłącznie na niej przerażała Clark dogłębnie. Campbell nie zdawał sobie sprawy z tego, jak trudne jest wychowywanie dzieci. W ogóle jego pojęcie o tych małych istotach było bardzo okrojone, wyjęte rodem z kolorowych czasopism, gdzie wszystko układa się sielankowo. W żadnym wypadku nie była gotowa na zostanie matką, na pewno nie teraz, kiedy jakaś obca kobieta z obsesją na jej punkcie postanowiła grać z nią w kotka i myszkę.
Alistair odsunął się od drzwi, na palcach stąpając po deskach. Potrzebował kilku, może nawet kilkunastu sekund, by przetrawić to, co właśnie usłyszał. Spojrzał konspiracyjnie na Elizabeth, która wydawała się doskonale wiedzieć, o czym rozmawiała para w sypialni. Przejrzała Olivera bardziej, niż mu się wydawało, zdawała sobie sprawę, że mężczyzna czuje się realnie zagrożony przez Steve’a i robi wszystko, by zatrzymać Sophie przy sobie.
— Gadają o dzieciach — szepnął mocno wstrząśnięty Scott. — Ten sukinsyn chce jej zrobić bachora.
Panna James podniosła wzrok znad własnej komórki i przygryzła dolną wargę, czekając na wybuch temperamentu przyjaciela. Była pewna, że Ali mógłby choćby zaraz wpaść do sypialni narzeczonych i ukręcić łeb Campbellowi u samej nasady. Wybuch jednak nie nastąpił, ciemnowłosy mężczyzna wypuścił z płuc powietrze, opadając na kanapę okupowaną przez blondynkę.
— Po moim, kurwa, trupie... Choćbym osobiście miał wykastrować tego padalca, w życiu nie będzie miał dziecka z Soph.
— Myślisz, że dobrze zrobiliśmy idąc na skargę do Peggy? Nie wydawała się zachwycona naszymi odwiedzinami.
Liz odłożyła smartfon i splotła dłonie na kolanach, niepewnie spoglądając na Alistaira. Od kilku dni męczyły ją wyrzuty sumienia, że miesza starszą kobietę w sprawy, które nie powinny w ogóle zaprzątać jej głowy. Bezsilność zaprowadziła ich jednak na krańce moralności i przez moment prawniczka rozważała kwestię pozbycia się Campbella na dobre. Nie chodziło o same uprzedzenia, ale o sposób w jaki się zachowywał. Jakby miał wyłączne prawo do kochania Sophie, traktował ich oboje jak zbędny dodatek w swoim perfekcyjnym życiu, a doktor Clark uważał za ładną ozdobę.
Kobieta wyszła z sypialni całkiem spokojna, w momencie, gdy James przełączała kanały w telewizji. Akurat leciały wiadomości traktujące o zbliżającym się szczycie ONZ w Wiedniu, na którym większość państw członkowskich zadeklarowała się przyjąć Porozumienia Sokoviańskie. Sophie dobitnie zdążyła przekazać Charlesowi, że jeśli Wielka Brytania także zgodzi się podpisać akta, odejdzie z Rezerw i więcej jej tam nie zobaczą. Turner sam był zresztą zagorzałym przeciwnikiem ustaleń, które powstały w Stanach Zjednoczonych, więc pracował gorączkowo nad argumentami obalającymi zasadność Porozumień, które planował przedstawić Premierowi.
— Czekaj, aż wróci z odwiedzin u Peggy. Dziś jest ostatni dzień ich związku — szepnął Alistair do Elizabeth, gdy Clark opuściła mieszkanie.
Sophie dawno z tak wielką ulgą nie powracała do Atlantic City. Uwolnienie się od ciągle wymagającego uwagi Olivera oraz zawiedzionych twarzy przyjaciół prześladujących ją za dnia było niczym terapia oczyszczająca. Przy Peggy odzyskiwała dobry humor i pogodę ducha, udzielające się także starszej agentce. Jednocześnie ulżyło jej na wiadomość o tym, iż kobiecie znacznie się poprawiło.
— Cześć Constance, jak tam zmiana? — Powitała jedną z pielęgniarek stojącą na recepcji.
Starsza kobieta jej nie odpowiedziała, najprawdopodobniej zbyt zajęta zasypującą ją dokumentacją, więc lekarka minęła wysoki blat i raźnym krokiem podążyła na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się pokoje unieruchomionych rezydentów. Złapała za klamkę i uświadomiła sobie, że pokój jej przyjaciółki jest zamknięty.
— Doktor Clark, zapraszam. — Garrick, lekarz zajmujący się całym domem starości, otworzył kobiecie drzwi do swojego gabinetu.
— Peggy jest w szpitalu? — zapytała zaniepokojona. — Gdzie ją przeniesiono?
— Pani Carter zmarła dziś w nocy, we śnie. Przykro mi.
Agentka opadła na krzesło, czując jak zaczyna jej brakować tchu. Jak wtedy, gdy w bazie HYDRY podłączano ją do elektrod stymulujących i zostawiano na godzinę, dwie, przy aparaturze uruchomionej na pełną moc. Chciała kłócić się z lekarzem, wygarnąć mu, że nie przykładał należytej wagi do opieki nad Carter, jednak nawet nie miała na to siły. W jej głowie odbijało się niczym piłeczka ping-pongowa, dlaczego tak szybko, dlaczego akurat ona?
Powinna być przygotowana, wiedzieć, że w końcu nadejdzie ten dzień, kiedy będą musiały się rozstać, jednak odejście, a zwłaszcza takie bez pożegnania, zawsze bolało tak samo.
Nie sądziła, że będzie miała siłę rozmawiać z kimkolwiek, więc po opuszczeniu gabinetu doktora Garricka zdobyła się na jedną, krótką wiadomość wysłaną do Steve’a.
Odeszła. We śnie.
Przy wyjściu z budynku, kobieta siedząca na recepcji podała Sophie kopertę zaadresowaną jej imieniem. Otworzyła ją dopiero siedząc w samolocie powrotnym do Nowego Jorku. Schludnie złożony na pół list usiany był drobnymi, nieco krzywymi literami składającymi się w wyrazy.
Droga Sophie
Gdy to czytasz, mnie już zapewne nie ma, albo jestem i zapomniałam, że miałaś dostać list po mojej śmierci. Albo w ogóle go nie dostaniesz, bo w swojej demencji mogłam zapomnieć, że w ogóle go napisałam. Podczas pisania jestem w pełni (a przynajmniej taką mam nadzieję) świadoma swoich słów.
Postanowiłam do ciebie napisać, bo wiem doskonale, że będziesz się zadręczać. Chciałam, żeby dotarło wreszcie do ciebie, że jestem stara i mam prawo umrzeć, nawet jeśli ty tego nie chcesz.
Jednocześnie pragnę ci przypomnieć, że pojawiłaś się w moim życiu, kiedy myślałam, że już nic lepszego mnie nie spotka. Muszę przyznać, że wywarłaś piorunujące wrażenie już pierwszego dnia. Między innymi, dlatego tak bardzo chciałam zatrzymać cię w bazie SSR w Nowym Jorku. Trochę samolubnie próbowałam wypełnić Tobą pustkę po Stevie, bo każdego dnia przypominałaś mi go. Jesteś tak samo uparta, dumna i zdeterminowana, jak on. Rzecz, która najmocniej was łączyła to fakt, jak mocno walczyliście za tych, którzy sami za siebie nie mogli walczyć. Żałuję, że nie miałaś okazji go poznać.
Byłaś mi najlepszą przyjaciółką, siostrą, jaką mogłam sobie wymarzyć. Pamiętaj, że jestem z ciebie dumna.
Buziaki,
Peggy
PS Jeśli uronisz choćby łzę na moim pogrzebie, przysięgam, że wstanę z grobu i osobiście ci przyłożę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro