• best worst part •
Przetarła klejące się ze zmęczenia powieki, gdy skończyła już wypisywać kolejną receptę dla pacjenta na jutrzejszy obchód. Spojrzała na zegarek, za pięć minut kończyła dyżur, a w szpitalu było na tyle spokojnie, że nie mogła uwierzyć, iż miała tylko dwie operacje. Złożyła podpis i przybiła pieczątkę, po krótkiej chwili uświadamiając sobie niewłaściwe miejsce, w którym je umieściła.
– Cholera jasna! – zaklęła pod nosem, wciskając receptę siłą do niszczarki.
Oparła głowę na dłoniach, zauważając wiadomości od Olivera. Wykorzystała wolną chwilę, by odpisać kilkoma krótkimi słowami. Mężczyzna nie mógł wyrwać się od obowiązków trzymających go w Londynie, ale Sophie cieszyła się, że nie ma go w Nowym Jorku. Zapewne czułaby się jeszcze gorzej, patrząc każdego dnia na jego współczujące spojrzenie oraz słysząc protekcyjny ton, którego coraz częściej używał. Nie miała mu za złe troski, ale ta w niczym nie pomagała. Wręcz miała wrażenie, że takim gestem próbował zamaskować fakt, iż ona była winna całej sytuacji.
Za oknem miejskie oświetlenie rozjaśniało nocne niebo upstrzone ledwie widocznymi gwiazdami. Był środek nocy, a izba ratunkowa prawie świeciła pustkami, nie licząc osób nietrzeźwych oraz potłuczonych, którymi, na szczęście, nie musiała się zajmować. Wylała resztki zimnej kawy do zlewu, umyła kubek i odwiesiła go zaraz obok tego, który należał do Strange'a. Uśmiechnęła się pod nosem, bo był to prezent wybrany przez nią na wigilię pracowniczą. Krwistoczerwony napis „bóg neurochirurgii" oraz zdjęcie wyjęte ze szpitalnej karty kontrastowały z bielą porcelany.
Była miło zaskoczona faktem, że Stephen w ogóle używał tego naczynia, bo przewidywała trafienie prezentu do kosza na śmieci zaraz po zakończeniu imprezy. Zdjęła kitel, a następnie powiesiła go w swojej szafce, przyglądając się odbiciu chodzącej śmierci w lustrze. Chyba powinna zacząć mocniej się malować, by zatuszować cienie pod oczami.
Młoda pielęgniarka wpadła zziajana do pokoju lekarskiego, najwyraźniej biegła aż z parteru. Clark zauważyła, że jej pager musiał paść kilka godzin temu. Kobieta nie miała ochoty na żadne wyrostki, nagłe i skomplikowane porody czy inne wydarzenia, z którymi spokojnie poradziliby sobie rezydenci.
— Skończyłam już dyżur, naprawdę się spieszę — westchnęła zmęczona.
— Wiozą Strange'a. Wypadek samochodowy.
Nie trzeba było powtarzać jej dwa razy, automatycznie chwyciła stetoskop i rzuciła się w bieg za pielęgniarką. Mało do niej docierało z tego, co działo się dookoła, gdy potrącała po drodze napotykanych ludzi. Wpadła na wózek z miednicami, przewracając go i przeskakując rozsypane po podłodze narzędzia. Pojawiła się na izbie równo z karetką.
Stephen był nie do poznania, jego twarz spuchnięta i zakrwawiona od głęboko wrytych w skórę ran. Rzuciła przelotne spojrzenie na resztę ciała, miał ilość obrażeń, której nie dało się policzyć na palcach obu rąk.
— TK brzucha, klatki i głowy, grupa krwi, gazometria, toksykologia na cito. Proszę zamówić blok operacyjny.
Rzuciła kilka szybkich poleceń do rezydentów i pielęgniarek na oddziale ratunkowym, a sama pobiegła dalej, żeby przygotować się do operacji. Wszystko wykonywała automatycznie, nie zastanawiając się nad tym, że jej pacjentem za chwilę zostanie najlepszy neurochirurg w Ameryce, w dodatku kolega z pracy. Miała wrażenie, jakby to wszystko dotyczyło kogoś innego, a zbieżność danych osobowych była przypadkowa. Wzięła ostatni głęboki oddech, zanim założono jej maskę oraz rękawiczki i podniosła ręce do góry wchodząc na salę, zarazem zostawiając Sophie w jej przedsionku.
— Doktor West właśnie się myje, zaraz do pani dołączy — poinformowała niska tęga kobieta.
— Jeśli doktor Palmer pojawi się na sali, proszę ją wyprowadzić — odpowiedziała lekarka. — Skalpel.
Clark zaczęła od usuwania krwi z otrzewnej, by znaleźć źródło jej ujścia. Brzuch Strange'a przypominał pobojowisko po krwawej jatce, a kobieta nie wiedziała, w co ma włożyć ręce. Spojrzała przelotnie na jego oczyszczone dłonie pełne mikroskopijnych kawałków szkła, ale nie mogła się tym teraz zająć, bo Stephen niemal umierał jej na stole.
— Ssak! — fuknęła, a krew ponownie trysnęła, ochlapując wszystko w promieniu metra od pola operacyjnego. — Cholera, klem.
Doktor West wszedł z odpowiednim wyczuciem czasu, gdy Sophie zdołała opanować sytuację. Operując Strange'a miała poczucie, że to nie dzieje się naprawdę, pierwszy raz była tak skupiona i oddalona jednocześnie, zupełnie jakby ktoś inny przejął kontrolę nad jej ciałem. Ani razu nie zadrżała jej ręka, czego się wcześniej obawiała wchodząc do środka. Pewnymi ruchami manewrowała między czułymi punktami, starając się doprowadzić mężczyznę do stanu sprzed wypadku, chociaż doskonale wiedziała, że nic nie będzie takie jak wczoraj.
— Zajmij się dłońmi — poinstruowała Nicka.
— Sophie, nie lepiej, żebyś to ty operowała ręce? — zakwestionował mężczyzna.
Lekarka z hukiem upuściła na podłogę trzymane przez siebie kleszczyki, a te wylądowały gdzieś pod stołem.
— Jeśli coś ci się nie podoba, możesz wyjść — syknęła.
Nick natychmiast zabrał się do pracy, nie odzywając się więcej do doktor Clark. Każde robiło swoje, najlepiej jak mogli, wkładając podwójny wysiłek w uratowanie życia mężczyzny. Nie był tylko pacjentem, był człowiekiem, którego ręce stanowiły narzędzie pracy i może dlatego Sophie nie chciała ryzykować, że swoją brawurą mu zaszkodzi. West wykonywał każde posunięcie według doskonale wyuczonych schematów, spędzających mu sen z powiek w trakcie robienia specjalizacji.
— Musicie się pospieszyć, spada saturacja — poinformowała anestezjolog siedząca przy monitorze. Mijała jedenasta godzina operacji.
Było jeszcze wiele do zrobienia, szczególnie przy rękach. Sophie poprosiła o krzesło, gdy kropelki potu wystąpiły na jej czole. Pielęgniarka otarła je chusteczką, a następnie przyniosła obrotowe siedzenie, na które kobieta natychmiast opadła. Pomimo doskonałej wentylacji w pomieszczeniu, maska na twarzy nie ułatwiała oddychania, zaś Clark miała wrażenie, że brakuje jej tlenu.
— Dobrze się czujesz? — zapytał zaniepokojony doktor.
— Dam radę.
Mozolną pracę przerwało nagłe pikanie aparatury monitorującej funkcje życiowe, zrywając wszystkich na równe nogi. Wysoki piszczący dźwięk wypełnił pomieszczenie, mrożąc krew w żyłach zgromadzonym przy stole. Doktor West podskoczył w miejscu, podczas gdy stojąca po drugiej stronie neurochirurg zerwała się z krzesła stając chwiejnym krokiem nad stołem.
— Migotanie komór! — krzyknęła nerwowo anestezjolog, wydając polecenia pielęgniarkom.
Sophie chwyciła stojące obok elektrody defibrylatora i odczekała chwilę, aż inni skończą przygotowywać Strange'a do akcji ratunkowej. Zaskakująco, nawet w tak trudnej sytuacji nie brakowało jej opanowania. Wzięła głęboki wdech patrząc na swoje odbicie w wypolerowanym metalu.
— Odsunąć się — poleciła. Załadowała urządzenie do pierwszego wstrząsu, który mimo wszystko nie pomógł. — Nie rób mi tego, złośliwcze. Odsunąć się.
Ostrożnie stawiając krok za krokiem ostatkiem sił opuściła salę operacyjną. Drżącymi palcami wyplątała się z sieci supełków trzymających ją w jednorazowym ubraniu, które natychmiast wyrzuciła do kosza na odpady. Oparła się o ścianę, powoli osuwając po niej na podłogę. Dwanaście godzin i było już po wszystkim, ale Strange dopiero zaczynał swoją walkę.
– Przepraszam, nie powinienem kwestionować twoich decyzji na sali. – Nick pojawił się w pomieszczeniu tuż za nią. Wyglądał na niemniej zmęczonego od kobiety.
– Niepotrzebnie na ciebie naskoczyłam, to ja przepraszam – szepnęła, poprawiając upięcie włosów.
– Odwiozę cię do domu – zaproponował kolega, gdy opuszczali blok operacyjny.
– Prześpię się w lekarskim. Chcę poczekać, aż wybudzą Stephena, ale dziękuję za propozycję.
Położyła się na kanapie w dyżurce, ale wcale nie chciało jej się spać. Cały czas przed oczami miała poobijaną twarz Strange'a, na nowo odtwarzała kolejne etapy operacji, żeby upewnić się, czy aby na pewno nie popełniła jakiegoś błędu. Co kilkanaście minut przekręcała się z boku na bok, by wreszcie wstać i zacząć wydeptywać koła w podłodze. Odliczała godziny do rana krążąc po niewielkim pokoju, w nocy nie było sensu zaglądać do pacjentów, więc nawet nie miała z kim porozmawiać. Sięgnęła po telefon i wybrała numer do Liz, w ostatniej chwili orientując się, co właściwie robi.
Cześć, tu Elizabeth James. Jeśli masz dla mnie jakąś wiadomość, nagraj się. Oddzwonię.
Głos prawniczki został przerwany piskiem automatycznej sekretarki, a Sophie wsłuchiwała się w głuchą ciszę po drugiej stronie słuchawki. Nagle okazało się, że ma tyle do powiedzenia przyjaciółce, jakby nie widziały się kilka lat, choć minęły zaledwie tygodnie. Ta pustka była nie do wypełnienia i każdego dnia ciążyła jej coraz bardziej.
Christine nagrywała się kilka razy, desperacko błagając o wieści w sprawie Stephena, ale akurat z nią Clark nie miała ochoty rozmawiać. Co miała jej powiedzieć? Mężczyzna, na którym najwyraźniej Palmer bardzo zależy przez najbliższy czas nie weźmie skalpela w dłoń i nie wiadomo, czy w ogóle to nastąpi. Przez resztę nocy wpatrywała się w biały sufit, przypominając sobie wszystkie formułki, jakimi raczyła pacjentów po ciężkich zabiegach. Żadna z nich nie wydawała się jednak odpowiednia, bo Strange sam był lekarzem i potrafił ocenić rokowania oraz skutki operacji. Zwykłe „będzie dobrze" albo „rana dobrze się goi" nie wystarczyło.
Zgodnie z życzeniem Clark, Bethany poinformowała ją, gdy zespół anestezjologiczny zaczął wybudzać lekarza, więc kobieta pospieszyła zaraz za znajomą na oddział intensywnej terapii. Zatrzymała się na chwilę przed salą, gdzie leżał Stephen, walcząc sama ze sobą o wejście do środka.
Mężczyzna niewiele jeszcze kontaktował, wciąż działały środki znieczulające, ale był przytomny i reagował prawidłowo na pierwsze badanie po operacji. Sophie stała w kącie nie przeszkadzając lekarzom w wykonywanej pracy. Stephen spojrzał na swoje dłonie przytrzymywane przez szyny położone na wieszakach.
– Kto... operował? – wydukał ochrypłym głosem.
– Nick – odpowiedziała kobieta siadając na krześle.
– Dlaczego nie ty?
Tego pytania najbardziej nie chciała usłyszeć, bo nawet nie znała na nie odpowiedzi. Po raz pierwszy w życiu bała się, że coś spieprzy swoimi niekonwencjonalnymi metodami. Nie miała czasu rozważać, czy jeśli zaryzykuje, ręce Strange'a wrócą do poprzedniego stanu.
– Zrobiłaś to... specjalnie. – Twarz mężczyzny wykrzywiła się w bolesnym grymasie. – Specjalnie... zniszczyłaś... mi... dłonie.
Clark przełknęła cisnące się do oczu łzy, gwałtownie wstając z siedzenia, czym zwróciła na siebie uwagę pielęgniarki. Jej pierś gwałtownie falowała, gdy łapczywie łapała oddech, starając się uspokoić nerwy.
– Trzeba było pomyśleć o tym, zanim wsiadłeś do samochodu – odpowiedziała drżącym głosem.
Wyszła trzaskając kolejno wszystkimi drzwiami po drodze. Nie powinna naskakiwać na Stephena, potrzebował obecnie wsparcia, a nie bezsensownego obwiniania. Jednak nie potrafiła trzymać emocji na wodzy w takiej sprawie. Robiła wszystko, żeby ratować mu życie, ręce były sprawą drugorzędną, bo ostatecznie najważniejsze, że przetrwał operację.
Sophie opuściła szpital w pośpiechu, wrzuciła pognieciony uniform na tylne siedzenie samochodu i odjechała rozbryzgując nadtopiony śnieg wokół swojego miejsca parkingowego. Stojąc w codziennym przedpołudniowym korku na moście, nerwowo stukała palcami w kierownicę, wciąż dokładnie pamiętając, co Strange jej powiedział i jak na to zareagowała.
Zaparkowała kilka ulic od zatoki, wychodząc Steve'owi na spotkanie pośrodku trasy prowadzącej do doków. Dookoła pełno było zasp śniegu zmiecionego z chodnika, ale coraz mniej lampek, które szybko zostały zastąpione karnawałowymi dekoracjami. Z uwagi na zbliżające się walentynki, witryny sklepów niemal zasypano deszczem serduszek oraz miniaturowych amorków.
W przystani natomiast panował zupełnie odmienny klimat. Powietrze przesycone było zapachem spalin oraz zalegającego smogu pomieszanego ze słonym smakiem morskiej wody. Mijała rybaków pływających na kutrach oraz pracowników platform ubranych w grube kurtki, długie kalosze, a czasem wodery oraz wełniane czapki i swetry. Poniekąd przypominało jej to środowisko nadmorskich miejscowości w Anglii, gdzie ich mieszkańcy utrzymywali się z połowu ryb, ale w Nowym Jorku wszystko kręciło się wokół branży budowlanej lub mechanicznej, a rybactwo było raczej hobby. Wilgoć przywiana znad oceanu natychmiast poskręcała jeszcze bardziej włosy kobiety zawiązane w kucyk. Ubrana na sportowo i z torbą gimnastyczną nie zwracała na siebie uwagi aż tak bardzo.
– Chciałaś się spotkać – przywitał ją Rogers lekkim skinieniem głowy.
– Owszem – potwierdziła.
– Dokąd idziemy? – zapytał mężczyzna, doganiając ją w kilku krokach.
– Na zakupy.
Skręciła w najwęższą uliczkę zakończoną wysokim płotem ze metalowej siatki. Ze zwinnością kota wspięła się po nim i zeskoczyła na drugą stronę, czekając aż Steve zrobi to samo. Znaleźli się na terenie jakiegoś zakładu przemysłowego, a Sophie zaczęła szukać charakterystycznej motorówki, którą opisał jej Alistair. Nie było to trudne, bowiem większość zakotwiczonych statków stanowiły kutry pełne drewnianych skrzyń.
– Nieźle sobie radzisz, skoro stać cię na motorówkę – Powiedziała, znajdując się już na pokładzie.
Czarnoskóry szczupły mężczyzna wyłonił się z niewielkiej kajuty, ubrany w skórzaną kurtkę oraz ciemne jeansy. Posłał jej uśmiech znany tylko sprzedawcom szczerze dumnym ze swojego towaru. Najwyraźniej Scott nie kłamał twierdząc, że jest on urodzonym marketingowcem.
– Każdy robi, co może, żeby związać koniec z końcem, no nie? Jak ci mogę służyć? – odparł Turk Barrett.
– Potrzebuję dwa glocki z tłumikami i AK-47. Steve, jakieś specjalne życzenia? – odpowiedziała krótko, rozglądając się z zaciekawieniem po stateczku.
– Mam tarczę. – Kapitan posłał kobiecie zdumione spojrzenie.
– Już się robi, tylko niczego nie dotykaj... Czy ty czasem nie jesteś Avengerem Ameryką?
Clark uśmiechnęła się pod nosem, poprawiając supeł na jednej z lin, gdy Steve próbował wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Barrett wrócił po chwili z metalową skrzynią, którą otworzył przed swoimi gośćmi. Kobieta wzięła w dłoń jeden z pistoletów, by obejrzeć go dokładnie z każdej strony.
– Nowy? – zapytała.
– Jasne, a ty myślisz, słońce, że ja bym się utrzymał w tym biznesie z używanych rzeczy? To nie pchli targ... Jednak proponowałbym ci coś bardziej kobiecego, może Smith i Wesson, dziewięć milimetrów, leciutki jak piórko.
– Nie ma być lekki, tylko niezawodny – odparła, sprawdzając mechanizmy w trzymanej przez siebie broni. – Glock czterdzieści trzy. I naboje, dużo.
– Co ty wyprawiasz? – szepnął Steve, gdy Turk zniknął w poszukiwaniu amunicji.
– Doszliśmy z Alistairem do wniosku, że ktokolwiek stoi za zniknięciem Elizabeth, jest uzbrojony po zęby. Tarczą można się bronić, a nie pokonać przeciwnika.
– Ma rację dziewczyna, słuchaj jej – dodał Barrett przychodząc z kilkoma pudełkami. – Mogę ci sprzedać jakieś cacko... Ty jesteś od tego Szkota, zgadza się?
– Ta – mruknęła kobieta, pakując broń do torby. – Dorzuć te dwa Gerber Marki II.
– Wisi mi dwa koła. Możesz mi powiedzieć, gdzie go znajdę?
– Mój szef za wszystko płaci. Dolicz mu do rachunku dług Alistaira.
Sophie zasunęła zamek torby sportowej i weszła na metalowy trap prowadzący do drewnianego pomostu przy dokach. Coś mignęło jej przed oczami, a ona zatrzymała się gwałtownie nad brzegiem. Zmrużyła powieki wsłuchując w odgłosy otoczenia, jednak nie usłyszała nic niepokojącego. To ją zmartwiło najbardziej. Martwa cisza.
– Zbieraj się i spadaj stąd – nakazała Barrettowi, ładując oba pistolety.
– Nie chcę żadnych kłopotów, okej? Już i tak oberwałem wystarczająco – mruknął mężczyzna, składając trap do środka motorówki.
– Co się dzieje? – zapytał zaniepokojony Steve stając obok Clark.
Kobieta pomyślała o tym, że bez tarczy jest całkowicie bezbronny, więc bezpardonowo wcisnęła mu w dłonie świeżo kupione noże. Sama nałożyła tłumiki na dwa Glocki, przypinając jeden do pasa. Podała Rogersowi torbę i ruszyła pierwsza wodząc lufą przed sobą. Między dwoma budynkami pojawił się mężczyzna w ciemnoczerwonym stroju oraz hełmie, a ona tylko westchnęła. Gazety rozpisały się niedawno o tym, że Daredevil zniknął na dobre i akurat musiał jej teraz stanąć na drodze.
– Jeszcze tego tu brakowało – mruknęła, wodząc palcem po spuście.
Diabeł z Hell's Kitchen zbliżył się do nich kilka metrów, rozdzielając w trakcie swoje pałki połączone łańcuchem. Sophie ani drgnęła, cały czas trzymała lufę na wysokości twarzy mężczyzny, dokładnie tam, gdzie znajdowało się jego czoło. Rogers posłał kobiecie mocno zaniepokojone spojrzenie, stawiając torbę na betonowym nadbrzeżu.
– Nie wyjdziecie stąd z bronią – powiedział cicho, lecz wystarczająco wyraźnie zamaskowany obrońca nowojorczyków.
– A to się jeszcze okaże. – Clark postąpiła kilka kroków do przodu skracając dystans dzielący ją od Daredevila.
– Sophie, proszę cię, opuść broń – Steve odezwał się po dłuższej chwili milczenia, na co kobieta przewróciła jedynie oczami. Żołnierz zwrócił się do przeciwnika. – Kimkolwiek jesteś, my nie jesteśmy tymi, za kogo nas bierzesz. Jesteśmy...
Zanim mężczyzna zdążył dokończyć, Sophie ruszyła przed siebie sięgając po drugą broń i wymierzając strzał po strzale, z prędkością karabinu maszynowego. Diabeł uchylał się przed jej celami dość sprawnie, używając przede wszystkim jedynie swoich pałek. Rogers wiedział, że to nie wystarczy, bo kobieta z łatwością go pokona.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknął, podążając w ślad za agentką.
– Strzelam. To nazywa się strzelanie. Masz jeszcze jakieś głupie pytania w zanadrzu, Steve?
Coś takiego było w jej oczach, co kazało mu się wycofać. Zupełnie, jakby Sophie nie była do końca sobą. Stwierdził, że jednak noże mogą mu się do czegoś przydać, tak na wszelki wypadek. Clark maksymalnie skróciła odległość między sobą a Daredevilem i gdy ten był już gotów do ataku, oddała dwa strzały w głowę mężczyzny.
Matt uchylił się za ścianę budynku, osuwając się na ziemię. Palcami wyczuł dwa pęknięcia na fakturze hełmu. Zacisnął zęby, czując jakby ktoś wbijał mu tysiące igieł na raz do uszu, dźwięki przedzierały się przez szumy by finalnie dotrzeć do niego w całkowicie zmienionej formie. Znów powtarzał się ten sam koszmar, gdy Punisher strzelał do mężczyzny. Nie spodziewał się, że kobieta w niego wyceluje, bo jej ciało dawało zupełnie odmienne sygnały, jakby w ogóle nie chciała używać broni. Słyszał bicie jej serca, przyspieszone niż u przeciętnych ludzi, ale nie spanikowane, ani nie spokojne na tyle, by było charakterystyczne dla zawodowców.
– No, dalej, pokaż się, Diable z Hell's Kitchen! – zawołała agentka, ostrożnie zbliżając się do miejsca, gdzie zniknął Daredevil.
Przykucnęła na ziemi, biorąc w dłonie maleńkie odłamki czerwonego materiału, najprawdopodobniej wykruszone z hełmu mężczyzny. Nigdzie jednak nie było jego śladu, co wcale jej nie uspokoiło. Zaczęła krążyć między hangarami, trzymając przed sobą dwie lufy na wypadek, gdyby znów się pojawił.
– Zwariowałaś! Mogłaś go zranić! – krzyknął Steve, pojawiając się w alejce.
– Przecież miał hełm – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – Kuloodporny, z tego, co mi wiadomo.
Rogers podszedł bliżej, rzucając noże na ziemię. Uniósł ręce i wysunął je delikatnie przed siebie, zachowując odpowiedni dystans od celującej blisko niego kobiety. Nie spuszczał z niej wzroku, będąc gotowym na wszelkie zmiany, które mogły zajść w ciągu setnych sekundy. Sophie uprzedziła go, gdy omawiali jej akta spisane przez Zolę, że czasem traciła panowanie nad sobą i wracały jej dawne zachowania, które określała jako Susan. Nie miał pojęcia co robić, działał instynktownie, po prostu chciał ją z tego wyciągnąć.
– Nie będę z tobą walczył – powiedział spokojnie, wciąż unosząc ręce do góry. – Proszę, opuść broń.
Nie zadziałało. Kobieta wciąż mierzyła w jego kierunku, jednak nie wydawała się skora do naciśnięcia spustu. Stała wyprostowana niczym napięta struna, gotowa do ataku w każdej chwili jak zaszczute zwierzę w klatce. Żołnierz nie chciał, by poczuła się w jakikolwiek sposób zagrożona, bo mogłoby to pogorszyć ich sytuację.
Działał zdecydowanie, w jednej chwili zaatakował, wytrącając jej oba pistolety z rąk. Zaszedł agentkę od tyłu, mocno ją obejmując tak, by nie miała możliwości ruszenia się w którymkolwiek kierunku. Sophie zacisnęła palce na przedramieniu Steve'a, a on sam wkrótce poczuł gorące łzy na własnych dłoniach, gdy ciało kobiety przejął spazmatyczny szloch. Gdyby tak kurczowo jej nie trzymał, zapewne upadłaby na ziemię. Miękkie brązowe włosy łaskotały go w szyję, skroń kobiety dotykała jego policzka, a ona drżała uczepiając się go niczym ostatniej nadziei.
– Już po wszystkim. Nic się nie stało – szepnął.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro