🩰
Rok minął, odkąd "król" ostatnio szedł tym korytarzem.
A przynajmniej sam siebie tak traktował, kiedy jeszcze uczęszczał do liceum. Nigdy w domu, a przecież właśnie z gracją poruszał się po klatce schodowej bloku, w którym go wychowano.
Przecież spędził tam osiemnaście lat swojego życia, gdzieś na obrzeżach miasta Zapolarnyj. I nawet kiedy wyjechał, to w końcu — po obowiązkowej służbie wojskowej podjętej szybko przy zdanej maturze — wracał tam, ciągnąć za sobą dużą walizkę.
"Król" powinien cieszyć się, widząc drzwi od swego mieszkania, lecz jedynie prychnął. Na tym osiedlu dorastało wielu "chłopców", w opozycji do niego idących w stronę militariów i postanawiających wieść normalne, niewyróżniające się niczym życia. Cóż za bezsens. On stworzony był do czegoś więcej... Albo to właśnie nietypowe dzieciństwo tak nim kierowało.
Nie zastanawiał się więcej, marszcząc brwi i przekręcając kluczyk.
— Wróciłem! — krzyknął w głąb mieszkania. — Cześć, jestem już!
Jego głos odbił się od ścian pokrytych tapetą i zasłoniętych meblami.
— Och, czyli znów na mnie nie czekała... — Wszedł do środka, zamknął drzwi wejściowe na zasuwkę i rzucił bagaż tuż przy szafie. — Właściwie, mogłem się tego spodziewać. Pewnie jest w pracy. — Westchnął. — Jak zawsze mówi jedno, robi drugie.
Ukończywszy monolog o swej matce, młodzieniec popatrzył w lustro na drzwiach mebla. Chłopak był dość charakterystyczny z wyglądu. Niski, szczupły, choć jego nogi i ręce jakimś cudem zdawały się smukłe. Do tego ciemne oczy oraz... No właśnie. Wcześniej farbowane na fioletowo włosy były problematycznym zagadnieniem. Przed służbą nosił fryzurę jak inazumskie gwiazdy muzyczne, z równą grzywką opadającą na czoło. Jedynie cienkie kosmyki z tyłu głowy opadały mu na kark. Po skończeniu szkoły musiał je zgolić. Uznał to za zło konieczne, choć nie był zadowolony, nosząc krótko przystrzyżone, naturalnie ciemnobrązowe włosy. Kiedy tylko bardziej odrosną, wrócą do starego koloru.
Nieobecność rodziców w domu nie miała dla niego znaczenia. Ot, ojca nigdy nie poznał, matki często unikał. Kobieta zwykle nagle zmieniała swe nastroje i opinie, zdawała się niestabilna. Raz chłodna, po jakimś czasie domagająca się uwagi. Najpierw bywała nadopiekuńcza i otaczała "synka" przesadną miłością, a później wrzeszczała na niego bez powodu, wyładowując swoją złość. Zazwyczaj tkwiła zamknięta w sobie. Szatyn nie nienawidził jej, jednakże powiedzenie, iż ją kochał, to byłoby za dużo. Wolał unikać tej kobiety. Doszedł do momentu, kiedy była mu tak obojętna, że nawet nie używał imienia, które mu nadała.
Więc jak się do niego zwracano? Och, to proste. W liceum uczęszczał do kółka teatralnego, wraz z nim było tam jedenastu członków i nauczycielka. Idąc tym tropem, "dla zabawy" używali wobec siebie przezwisk opartych na pewnej komedii. Chłopak zwał się Scaramouchem, czasem skracanym do Scary. Poza tymi zajęciami, mającymi miejsce codziennie po dwie godziny po lekcjach, nie był szczególne chętny do rozmów z kimkolwiek — przez to prawdziwe imię nie było szczególnie często w użyciu.
Jednakże Scaramouche nie używał także prawdziwych imion swoich kolegów z kółka. Za wiele ich, by wszystkie wymieniać, aczkolwiek ludzie, z którymi zdarzało mu się spędzać najwięcej czasu zwani byli Tartaglią, La Signorą i Dottorem. Charakter każdego z nich mógłby dokładnie przywołać w swojej głowie, aczkolwiek nie miał na to ochoty. Lecz głównie na myśl przychodziło mu to, iż pierwszy z nich był po prostu zwykłym chłopakiem przywiązanym do rodziny i kochającym teatr; druga — narcystyczną królową szkoły, zawsze chcąca grać główną rolę; trzeci — "szalonym doktorkiem", nastolatkiem zakochanym w chemii i biologii, który do kółka trafił przypadkiem. Jak często ich charaktery ze sobą kolidowały, tak równie niezwykle do siebie przyciągały. Zaś kiedy przed oczami pojawiały się te wszystkie zajęcia, późniejsze wyjścia na miasto i różnorakie wymiany zdań, serce zaciskało się z tęsknoty za czystością młodości.
Acz finalnie Scaramouche gwałtownie potrząsnął głową, próbując odgonić od siebie natrętne myśli. Krążyły mu po umyśle jak brzęczące nad zgnilizną muchy. Jednakże nawet w takim momencie nie irytował się. Był zupełnie wyzuty z gniewu, tak przynajmniej twierdził. Nie nawiedzały go już żadne uczuciowe namiętności, zaś służba dodatkowo zahartowała postawę młodzika.
Właśnie z racji niezdolności do wściekłości odetchnął ciężko, spoglądając na leżącą walizkę. Chwycił za nią i zaczął ciągnąć do swojego pokoju. Ostrożnie otworzył jego drzwi.
— Oczywiście — sarknął. — Wszędzie kurz.
Mimo to wkroczył do środka. Wszystko leżało dokładnie tak, jak to zostawiono. Książki na półce, laptop na biurku, niedbale pościelone łóżko, kilka ubrań na parapecie... Aż wreszcie, przenośny drążek.
Scara chyba naprawdę nie lubił tej walizki, ponieważ ponownie cisnął nią o podłogę. Dopadł do wolnostojącej pomocy w ćwiczeniach i ułożył na niej dłonie. Odczuł solidność przedmiotu, a więc zawiesił się na nim. Jak okazywać tęsknotę czemuś martwemu? Następnie Scara rzucił się do garderobianki przed sobą. Otworzył jej drzwi z zamontowanym lustrem, po czym zaczął szukać odpowiedniego pudełka z butami. Wygrzebał je. Odnalazł to, co najcenniejsze — swoje baletki.
Dla tego młodzieńca spokój był jedyną życiową ostoją, czymś, co ratowało go przed popadnięciem w otchłań szaleństwa. Czemuż? Ponieważ w jego rodzinie od zawsze coś było nie tak. I nie miał tutaj na myśli wyłącznie matki, ale także jej siostrę, jako główny punkt odniesienia. Scaramouche sam patrzył na ludzi niczym na nędzne robactwo, cała jego postawa trąciła egocentryzmem oraz egoizmem. Nie miał pojęcia, czy to już powód, ażeby odwiedzić gabinet psychologiczny, ale to nieistotne — i tak nie było go stać, a uzyskanie pomocy było ciężkie. Miesiące czekania w kolejce, kiedy nawet dla samobójców nie było miejsca w szpitalach? Dobre sobie. Już pomijając, iż nawet nie przeszkadzał mu ten "charakterek", nawet jeśli doprowadzał innych do szewskiej pasji i zatruwał ludzi wokół jak wybuch elektrowni.
Jednakże spokoju nie udało się utrzymać w obliczu pasji. Balet był jedynym jego źródłem emocji nad wyraz głębokich, uniesień duchowych i cierpień doraźnych. A raczej, to pot i łzy spływające po uśmiechniętej twarzy. Scaramouche nigdy nie krzyczał, nie płakał, nie śmiał się tyle, co w trakcie treningów i po występach.
Nawet jeśli zawsze odpływał myślami, gdy przywdziewał obuwie do tańca klasycznego i pointy.
A cała ta miłość do baletu wzięła się z ran najpewniej chorego umysłu — ponownie — matki, ale też jej siostry. Od babki dowiedział się, staruszka miała córki bliźniaczki. Obie tańczyły w balecie, lecz przez pewien niechlubny wypadek nie było to dłużej możliwe. Rodzicielka Scary zamknęła się w sobie, zaś jej siostra zapadła na zdrowiu. Wówczas była nastolatką, kiedy utraciła jedyną zachętę do życia. Pogrążona w apatii, pomoc miała otrzymać wówczas, kiedy było za późno — po skoku z mostu. Zaś jej bliźniaczka czuwała przy szpitalnym łożu długimi godzinami. Po kilku dniach Bóg zabrał duszę baletnicy.
W końcu matka jakoś wyszła na prostą, ułożyła sobie życie. Przynajmniej tak się zdawało. Często miała skłonności do nagłego wydawania dużych sum pieniędzy, niebezpiecznej jazdy, samookaleczeń. Niby kochała, ale co to za miłość od kobiety wychowanej w zatajanej patologii do potomka w podobnym bagnie? Nie umiała utrzymać partnera czy stałej posady. Tym wszystkim faszerowała swe dziecko. Scaramouche, jak zwykle, chłonął toksyny z otoczenia, aż wreszcie nimi trącił. Potrzeba więcej niż jednego pokolenia do zmian, lecz cóż z tego, jeśli sam zostanie katem? W końcu nawet nie zasmakował prawa do beztroskiego dzieciństwa ani psychoterapii.
Aczkolwiek w tej sytuacji był jeden plus. Ta kobieta czasem próbowała na syna przelać całą miłość do siostry, dobrotliwość wobec niej, nawet jeśli także całą nienawiść do świata ukazywała właśnie mu. Chciała, ażeby to dziecko przekazało ich niespełnione sny. Pragnęła, aby chłopiec tańczył. Przez to w porywie zapisała go na zajęcia baletu, kiedy jeszcze był dużo młodszy.
Ten niezwykły taniec był chlubą ich kraju.
Dla ukazania tej dumy wymagane były poświęcenia.
W szkole baletowej czekało bicie, wyśmiewanie, stawianie wychudzonych osób za wzór. Balet był piękny, to ludzie zrobili z niego coś strasznego. Scaramouche dostał się na środkowy drążek tylko dzięki zacięciu. Gotów do ciągłego bólu całego ciała, patrzył na baletmistrza z wyższością. Ten wrzeszczał, ale Scara już dawno zaczął uznawać wściekłość za zrozpaczone wycie kogoś słabego. Siebie miał za kogoś o psychice zatrważająco silnej.
Czy dlatego wytrzymał te zajęcia, o które nawet nie prosił?
Nie.
W rzeczywistości wraz z upływem czasu Scaramouche ukochał sobie tę sztukę. Nie obchodziło go bycie zmuszonym, nie czuł się tak... Ponadto planował utrzeć im wszystkim nosa. Dla innych istotą buntu byłoby postawienie się komuś bądź czemuś, zatrważająca walka o wartość najwyższą — wolność. A jednak. Scara znalazł dla siebie oryginalną esencję bycia buntownikiem, opozycyjną wobec ogólnie przyjętym normom. Trochę jak ptak, ostatkiem sił trzepoczący skrzydłami.
Nie stawiał się przeciwko tańcu klasycznemu. Wiedział, że jego matka oraz ciotka nie były w nim złe. Z tym, że on postanowił być wybitny, pokazać swoją dominację nad tą durną próbą przelania swoich ambicji na dziecko. Do wojska poszedł już teraz, aby później nie przerywać kariery i wrócić do tego wszystkiego z czystą głową. Nadal w głowie widział tylko światowe sceny teatrów, słyszał oklaski widowni.
Już dawno do kółka teatralnego przybył, aby kształcić się w sztuce udawania. Pieczę nad nim miała nauczycielka snezhnayańskiego przez "aktorów" zwana Carycą. Co prawda początkowo widział to jako kolejną okazję do omijania matki, to finalnie — czego nigdy by głośno nie przyznał — te zajęcia przynosiły mu ukojenie. Nie były jak taniec podnoszący na duchu, ale reset głowy. Miał gdzieś, że Tartaglia ciągle był odciągany przez swoją wychowawczynię, aby otrzymać pytanie o zdrowie "przykutego do łóżka" ojca i samopoczucie brata z autyzmem. Ignorował, kiedy La Signora mówiła na temat chłopaków, którym uwielbiała łamać serca. Nie obchodził go Dottore, wiecznie ślęczący nad notatkami z chemii i biologii. Nie skupiał się na pozostałych członkach. To miejsce było ucieczką dla każdego z nich, kiedy "Caryca" — zimna na zewnątrz i, domniemanie, kochająca w środku — akceptowała te dzieciaki, pozwalając im być kimś innym choć na moment.
Jednakże cały ten głupi świat znikał na chwilę, kiedy Scara wreszcie miał na nogach baletki. Nie było problematycznej matki, martwej ciotki, pomaturalnej tęsknoty, niepewnej przyszłości okupionej bólem.
Początkowo ostrożnie się podniósł. Stanął prosto, patrząc na siebie w lustrze. Teraz jego postawa wyglądała znacznie lepiej, a pospolite bóle odchodziły, kiedy odrzucał je "król" — przyszły pan sceny.
— Nareszcie! — zakrzyknął Scaramouche, uśmiechając się triumfalnie. Dawno tak nie wyglądał, nawet specjalnie przyjechał w leginsach i obcisłej koszulce. — Pora się rozciągnąć.
A więc stanął przy drążku. Z telefonu puścił muzykę klasyczną. Powrócił do treningu po roku, zaczynając od rozciągania.
To była pasja. Coś, co ratowało człowieka, pozwalało czuć się potrzebnym. Przynosiło ukojenie, pomagało zatracić się w byciu sobą, oczyścić myśli. A dla Scary było ogniwem stawiania się buntownikiem, postawy wyrażając poprzez talenty. Scaramocheb dla baletu gotów byłby podpalić świat i zatańczyć wśród jego zgliszczy.
— — — — — — —
Witam!
Oto praca, którą zapowiadałem jeszcze na swojej tablicy. Doczekaliśmy się Scaramouche'a baletnika... No i kilku ciężkich tematów, ponieważ nie mogłem się powstrzymać.
Jest to one-shot związany z obecnie pisanym przeze mnie fanfiction pt. Antyk i teatr. Przy okazji opowiadanie, które postanowiłem wysłać swojej polonistce jako zadanie domowe. Pomysł miałem od dawna, lecz motywacji do pisania brakowało... Ale najwidoczniej jakiś dobry byt nade mną czuwa, bo ta wreszcie nadeszła, choćby jako konieczność. Jednakże musiało pasować do tytułu Buntownik, ponieważ taki został wymagany.
Ale spokojnie! AiT nie będzie taki pokręcony, trudny. Akurat tamta "książka" będzie skupiać się także na temacie pasji (tutaj poruszonym na samym końcu, trochę jako swoiste preludium), aczkolwiek walki o nią, a także wkraczaniu w dorosłość i ogarnianiu życia. A nie jako... Ostatecznym ratunkiem? Mimo to zagadnienie pasjonowania się czymś jest dla mnie niezwykle istotne.
Zapewne poinformuję Was o reakcji nauczycielki, ponieważ mnie samego ona interesuje... Tak samo, jak ta Wasza! Z chęcią poczytam komentarze.
Pozdrawiam!
PS poniekąd inspiracją dla mnie w trakcie pisania był ów wywiad:
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro