Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝖗𝖔𝖟𝖉𝖟𝖎𝖆ł 𝖎𝖎𝖎

         Gdyby poprosić Zhongliego o wskazanie najistotniejszej stałej części jego życia, podkreśliłby swoją rutynę. Starał się trzymać jej dzień w dzień, tydzień po tygodniu, niekoniecznie rok w rok. Była dla niego ważna, działała niczym gwarancja poczucia bezpieczeństwa i kontroli nad własnym życiem.

         — "Jeśli mężczyzna nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą"* — to właśnie Huang przytoczyłby jako wytłumaczenie, skąd u niego takie zachowanie. Mimo to jasne było, iż to nie właściwy powód.

         Zhongli jednak się nad tym nie rozwodził, zajęty prawdziwie istotnymi sprawami. W ciągu tygodnia wstawał wcześnie rano, aby następnie w odpowiedniej sekwencji przygotować się do tych "ważnych rzeczy". Pośpiesznie mył zęby, jadł śniadanie, płukał usta, brał szybki prysznic, zakładał elegancki garnitur i czesał włosy. W kubek termiczny wlewał kawy — zawsze z trzema łyżeczkami cukru oraz połową szklanki mleka. Po tym wsiadał do swojego samochodu, by dotrzeć do pracy w uniwersytecie. Nie zezwalał sobie na ani minutę spóźnienia, choć tylko w tym przypadku tak obsesyjnie trzymał się godziny.

         Zadowoleni byli studenci pana Huanga, znanego ze swojej energii. Ten spokojny, na co dzień wyciszony mężczyzna, gdy tylko mógł opowiadać o przeszłości, wręcz płonął z pasji. Na stanowisku spędzał długie godziny, których ani myślał zmarnować. Przygotowywał dokładne prezentacje i wielostronicowe przemowy. Tylko u niego studenci nie mieli przedłużenia szkoły, skupionej na piłowaniu oraz ciągnięciu wszystkich do równego poziomu, a następnie zmuszeniu ich do przepisywania tekstów na kilogramy kredy do swoich kajecików.

         Jednocześnie Zhongli po pracy, choć w pewnym stopniu spełniony, padał w domu, bez sił na cokolwiek ponad książkę i zimne piwo. Brał się późnym wieczorem za teksty naukowe, marząc też o beletrystyce... A w trakcie weekendów próbował jakkolwiek się odstresować bez wyrzutów sumienia za brak pożyteczności; jeden dzień bez wykonania czegoś użytecznego powodował u niego wyrzuty sumienia jak po przegraniu całej fortuny w kasynie.

         I choć przerwanie tej rutyny powodowało u Zhongliego w dorosłości rozdrażnienie, a w dzieciństwie agresję i strach, to czasem świadomie sobie na to zezwalał... Jak dziś, kiedy to zamiast do swojego domu udał się do tego swojej znajomej.

         Była to kawalerka gdzieś na obrzeżach, na południu miasta. Huang musiał przejść na trzecie piętro, przedostając się przez wąską klatkę schodową, po czym zapukać do odpowiednich drzwi. Nie w sposób było się pomylić — tylko te posiadały rzeźbioną na zamówienie antabę z kształtem chmary motyli. Zhongli użył jej zamiast dzwonka, a drzwi zostały uchylone. Odruchowo spojrzał w dół.

         Huangowi otworzyła niska szatynka o karmazynowych dużych oczach. Długie włosy trzymała w dwóch kucykach, używając jako ozdób spinek z kwiatami. Nosiła czarną, za dużą bluzę z długimi rękawami i szorty w środku grudnia. Do tego była obwieszona w srebrnej biżuterii, nosząc też białe podkolanówki.

         — O, jesteś! — powitała Zhongliego dziewczyna. — Co tak późno?

         — Witaj. — Zhongli wszedł do mieszkania. Ściągnął buty oraz odzienie wierzchnie w przedpokoju. — Przepraszam, ale w mieście są korki.

         Znajomi szybko przeszli do kuchni — pomieszczenia o szarych ścianach, hebanowych podłogach i meblach z ciemnego drewna. Nad stołem wisiał obraz z krukami, na stole stał wazon ze sztucznymi czerwonymi kwiatami, a na parapecie znajdował się równy rządek zwierzęcych czaszek.

         Szczątki zwierząt były równie prawdziwe, co woskowe świece oraz tabliczka Ouija tuż obok. Wszystko jasno dawało znać, iż ta oto kobieta, Hu Tao, była najprawdziwszym medium!

         — Jak w pracy? — zapytał Zhongli, gdy tylko usiadł na krześle. Sięgnął do sztucznych roślin, nachylił nad nimi i z uwagą pogładził satynowe płatki. — U mnie po staremu.

         — Aaach, nawet nie pytaj, Zhongli! — westchnęła męczeńsko Tao, stając przy szafkach kuchennych. Nalała do czajnika wody, a następnie szukała w szafce herbaty. — Jedni narzekają na dzisiejszą młodzież, ale ja będę bardziej oryginalna; irytuje mnie dzisiejsza medycyna. — Wrzuciła torebeczki z ziołami do dwóch kubków. — Kiedy mój dziadek był młodszy, to w takim okresie miał ogromne przychody. A ja? Gdyby nie to, że wiele bierzemy za dbanie o naszych klientów, Dom Pogrzebowy Wangsheng powoli zapadłby się pod ziemię... A ja z nim, gdyby nie mój drugi biznes.

         No tak, Hu Tao była także dyrektorką w rodzinnym zakładzie pogrzebowym — jako jedyne dziecko jedynego dziecka poprzedniego dyrektora, póki nie miała męża, to wszystko należało do niej.

         Ponoć z szefostwem tam jest jak z ich "darem" — przypomniał sobie Zhongli. Przychodzi co drugie pokolenie.

         — Aż tak źle? — Huang powinien zapytać raczej "Aż tak dobrze?", ale w czasach przeludnienia raczej nie miało to większego znaczenia. — To znaczy pan Hu był młody bardzo dawno, jednakże...

         — Tak, tak. Choć wciąż to na zimę mam więcej duszyczek do odprowadzania.

         — Nie mam ochoty tego słuchać od czasu, kiedy coś rzuciło we mnie kubkiem.

         Tao zachichotała, zasłaniając usta.

         — Taki duży facet, dziewięć lat starszy ode mnie, a boi się żartów zmarłych! — Hu nie wytrzymała, toteż głośno się zaśmiała.

         — Raczej — Zhongli zmarszczył brwi, patrząc na plecy koleżanki — zdaje mi się, iż to ty przywykłaś do pewnych ewenementów...

         Tao nie skomentowała tego, powracając do przygotowywania ciepłego napoju. W końcu zalała herbatę. Jeden kubek podała Zhongliemu, z drugim usiadła naprzeciwko niego.

         — Wiesz, nie chcę cię straszyć, lecz... — Tao z powagą spojrzała Zhongliemu w twarz próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy. — Jeśli będziesz tyle pracować, nie dbać o siebie, to zostaniesz moim klientem szybciej niż byś chciał. Tylko że ja nie chcę zarabiać na własnym przyjacielu.

         — Oczywiście — odparł Zhongli od niechcenia. — Koleżanka z pracy kazała mi znaleźć sobie żonę, żebym miał większą chęć wracać do domu.

         Dobrze, że chociaż ma męża, więc nie była to propozycja...

         — Oj, Zhongli. — Tao zrobiła współczującą minę, chociaż pod oczami miała worki jako symbol nocnego marka. — Minęło siedem lat. Wiem, kochałeś ją. Chcieliście wziąć ślub i śmierć wam nie pozwoliła. Jednak nie sądzisz, że powinieneś powoli zacząć układać sobie życie niezależnie od tego?

         — Nie mów o Guizhong, jakby nie posiadała imienia. — Huang odchrząknął. — Po wypadku Guizhong próbowałem znowu się z kimś związać, aczkolwiek zerwał ze mną po roku. — Zhongli oparł się o krzesło, popijając herbaty. — Trudno jest znaleźć kogoś, kto bezwarunkowo zaakceptuje moje zachowanie. Staram się być elastyczny, lecz przywykłem, że jej nie przeszkadzało, iż miałem pewne zachowania lub rytuały.

         — Aż tak ciężko? Też jestem singielką, no ale...

         — Teoretycznie poznałem pewnego młodzieńca, z którym dobrze mi się rozmawia i poniekąd się do niego przywiązałem, jednak wygląda na to, że ma problem z rozróżnieniem autyzmu od zespołu Aspergera.

         — Och? — Hu, w przeciwieństwie do swoich "klientów", nieco się ożywiła. — Zakochałeś się?

         — Nie. Ale on jest... Nie tyle przystojny, co ładny. Ma rude włosy i niebieskie oczy. To Snezhnayanin. Nie w moim typie, ale wydaje się sympatyczny. — Przywoławszy w wyobraźni widok Ajaxa, Zhongli aż się rozpromienił. — Może jeszcze się przyzwyczai. Mam nadzieję; nie chcę zrywać kontaktu z nim.

         — To życzę wam powodzenia. Zamiast żony możesz znaleźć sobie kochanka — zażartowała Tao. Następnie przełknęła ślinę, wyprostowała i przygotowała do moralizatorskiej gadki. — Ale pamiętaj, że przypadki nie istnieją. Wszyscy ludzie, których spotykamy, musieli tudzież powinni przeciąć swoje ścieżki z naszymi. Widać to nawet na planie duszy.

         Jednak Zhongli tylko wzruszył ramionami, nie przywiązując się do tych słów.

* * *

         Tę trasę Zhongli znał już na pamięć. Przebywał ją nieraz, zawsze z tymi samymi kwiatami — bukietem glazurowych lilii, które Guizhong — wszak nie użyłby określenia "ona" — tak kochała.

         Oto kolejny zwyczaj Huanga — po spotkaniach z Tao zwykle odwiedzał cmentarz. Tego dnia odczuł szczególnie silną potrzebę, aby to zrobić. Głównie dlatego, iż Hu była niezwykle do duchów i kwestii duchowych przywiązana. Z nią prościej było rozmawiać o śmierci, toteż prościej następnie się do niej zbliżyć... Oczywiście tylko w bezpiecznej opcji.

         Aczkolwiek Zhongli cicho przeklął na swe rozkojarzenie i myślenie o głupstwach. Zamiast tego postanowił skupić się na poprawnym zaparkowaniu na niedużym parkingu. Gdy się udało, do ręki wziął bukiecik glazurowych lilii, wysiadł, zamknął samochód oraz udał tam, po co przyszedł.

         Huang wielokrotnie już tu przechodził, trasę mógłby wyrysować z pamięci. Natychmiast po przejściu przez niewielką bramkę tonął w morzu nagrobków. One wszystkie kamienne, w podobnym kształcie i guście. Łatwo było się zgubić, lecz nie dla Zhongliego, który kilka lat temu prawie codziennie, obecnie maksymalnie raz na tydzień. Już wyleczył się z dawnego załamania, z tą sprawą dał radę przejść do porządku dziennego. Niestety jednocześnie czuł, iż ponowna, głęboka miłość nie była dla niego możliwa.

         Zaś przeszedłszy kilkaset metrów, Huang dotarł na miejsce. Grób jak wiele innych, choć szczególny dla bliskich. Mimo chłodu i faktu, że lilie nie były już tak piękne, jak latem, Zhongli położył je pod napisem "Xu Guizhong". Po tym wyjął wkład do znicza. Stary zamienił na nowy, żywo świecący.

         Zhongli schował ręce do kieszeni płaszcza, zwiesił głowę. A mogła być moją Huang Guizhong... Westchnął z bólem, patrząc na nagrobek.

         Niestety Guizhong napotkała karambol w drodze do pracy. Zginęła na miejscu.

         Mieliśmy wybrane obrączki i imiona dla dzieci, których jeszcze nie poczęliśmy. Dwójki, bo tyle byśmy mogli.

         Upajali się wizjami na przyszłość, choć wszechświat postanowił zesłać na Zhongliego najboleśniejsze rozczarowanie.

         — Dzień dobry — odezwał się Huang cicho, choć żadnego człowieka nie było w pobliżu. — Pewnie widząc, jak żyję, masz ochotę uderzyć mnie pięścią w bark. Pamiętam, iż czasem tak robiłaś, kiedy cię irytowałem, a nie sięgałaś do pstryczka w nos. — Drobny uśmiech nawiedził jego usta, kiedy zalała go fala nostalgii.

         Zhongli tęsknił za swoją Guizhong... Chciał ponownie wziąć ją w ramiona, objąć i czule ucałować. Była dobrą osobą, nie zasłużyła na taki koniec i ten cały ból, którego musiała doświadczyć.

         — Wiem, że pewnie chcesz, abym ułożył sobie życie. Rozumiem to — ogłosił Huang, nie mając pojęcia, skąd nagła potrzeba takich wyznań. Z drugiej strony, może jego przepracowany umysł coś sobie roił? — I... Obiecuję, iż się postaram. Do tego nie zawalę relacji z Ajaxem. Nie mam pojęcia, co z tego wyniknie, ale może pomóc mi z wyzbyciem się tej życiowej samotności i monotonii. Ostatnio pytał mnie o pisanie, wyobrażasz to sobie? A teraz mam ochotę do tego wrócić.

         Na to zerwał się wiatr. Zimnem uderzył w plecy Zhongliego, a on nie czuł się aż tak samotny. Powietrze zdawało się wirować wokół niego, podrywając do tańca listki. Kręgi te i chłód zdawały się dość nienaturalne, choć otulające...

         Nagle Huang wypluł z siebie zszokowane stęknięcie. Poczuł klepanie po łopatce. Podwójnie. Raz, dwa.

         Było to jak muśnięcie delikatną kobiecą dłonią. To nie do końca fizyczny dotyk, bardziej jakby przenikał sobą nawet przez ubranie i naskórek.

         A gdy to minęło, pogoda się uspokoiła, jednocześnie pozostawiając Zhongliego z poczuciem pustki. Jeszcze tylko obejrzał się za siebie, lecz niczego tam nie zobaczył. 

— — — — — — —

*cytat z powieści Dżentelmen w Moskwie autorstwa Amora Towlesa w tłumaczeniu Anny Gralak.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro