𝓒𝓱𝓪𝓹𝓽𝓮𝓻 𝓣𝓱𝓲𝓻𝓽𝔂 𝓣𝔀𝓸
𝓟𝓸𝓿. 𝓜𝓲𝓻𝓪𝓫𝓮𝓵
Obudziłam się bez kaca za to wtulona w Charles'a. To był chyba najlepszy sposób na rozpoczęcie dnia. Spojrzałam się na niego, jeszcze spał wyglądając przy tym niezwykle uroczo. Nie chciałam go budzić, więc starałam się zabardzo nie poruszać. Sięgnęłam tylko ręką po telefon, wyciągając się przy tym niezmiernie. Odblokowałam go, nikt do mnie nie pisał. Za to ja chciałam napisać do braci z zapytaniem czy żyją. Mieli dość huczne świętowanie zwycięstwa.
Ja: Żyjecie?
Ja: Napiszcie mi jak się obudzicie, chcę wiedzieć jak bardzo umarliście.
Wysłałam to na naszą grupę na Whatsapp'ie, tak mieliśmy taką. Dużo łatwiej było się tak kontaktować z nimi na raz. Odpowiedź przyszła zaskakująco szybko, byłam przekonana, że jeszcze śpią.
Juan: Pedro właśnie zaliczył spotkanie z kiblem, pozatym jest dobrze.
Pedro: Ale żyje!
Juan: A ty z Charles'em? Nie piliście nic, prawda?
Juan: W końcu odwieźliście nas do domu.
Ja: Nie piliśmy, więc żyjemy.
Ja: W przeciwieństwie do was.
Pedro: Jeszcze wszystko przed tobą.
Pedro: Świat czeka!
Postanowiłam nie wyprowadzać ich z błędu. Lepiej będzie dla nas wszystkich jak będą żyć w nie wiedzy. Inaczej chyba nigdy nie pozwoliliby wsiąść mi za kółko, a Charles już mógłby kopać sobie grób. Nie próbuje nas usprawidliwiać, było to bardzo głupie i nie odpowiedzialne, ale wydarzyło się i trudno. Na szczęście nic się nie stało.
Po nie całym pół godzinie gdy wygięta w niezbyt wygodny sposób jedną ręką przeglądałam Instagrama, starając się nie poruszać by nie obudzić Charles'a, on sam się obudził. Na początku nawet tego nie zauważyłam. Dopiero po chwili gdy ruszył się, spojrzałam na niego.
- Buenos días - Uśmiechnął się do mnie.
- Buenos días. Jak się spało?
- Bardzo dobrze, kiedy ty jesteś obok zawsze jest lepiej.
- Ale z ciebie romantyk. - Zaśmiałam się. - A jak się czujesz po wczoraj?
Nie otrzymałam odpowiedzi odrazu, tak jakby chłopak potrzebował chwili żeby wszystko przeanalizować. Czekałam aż coś powie.
- Nie piliśmy dużo, bo wszystko pamiętam.
- Tylko trochę. Ciężko powiedzieć, żebyśmy byli wogóle upici.
- W przeciwieństwie do twoich braci.
- Tak, wiem. Przepraszam za nich. Rzadko zdarza im się aż tak przegiąć. Nie chciałam żeby tak wyszło.
- Nie, spoko. Nie było źle. Żaden nie zwymiotował w samochodzie... Kurwa samochód. - Spojrzałam się na niego pytająco nic nie mówiąc, tylko czekając aż rozwinie to co chciał powiedzieć. - Prowadziłem po alkoholu.
- Noo tak.
- Nikt nas nie widział, prawda?
- Chyba nie.
- Chyba?! - Odsunęłam się trochę. - ...Już, nie krzyczę, przepraszam. Poprostu gdyby ktoś mnie zauważył i wiedział, że byłem pod wpływem mógłbym się pożegnać ze wszystkim.
- Nikt nas nie widział. To była jakaś druga w nocy, gdy wychodziliśmy wyszyscy na około byli zbyt pijani, a jadąc wyglądałeś normalnie, więc gdyby ktoś cię widział to nie pomyślałby że coś tego alkoholu w sobie miałeś.
- Okej... Nie wiem dlaczego wczoraj wogóle o tym nie pomyślałem, było to z jakiegoś powodu zabawne.
- Też nie wiem dlaczego, ale nic się nie stało.
- Nigdy więcej nie robimy czegoś takiego.
- Nigdy.
Doszliśmy tym do wspólnego porozumienia, że obydwoje wiemy jak bardzo idiotycznie się zachowaliśmy i że dziękujemy losowi za szczęście. Jednak nigdy więcej.
Po tym wstaliśmy, żeby coś zjeść. Mi głównie chciało się kawy, co jednak nie zmieniało faktu, że musiałam wstać z łóżka.
W kuchni Charles włączył ekspres do kawy, a ja zabrałam się za robienie śniadania. W tym związku to ja byłam osobą, która przygotowywała jedzenie. Chyba zabardzo bałabym się o moją kuchnię, żeby pozostawić na łaskę Charles'a coś więcej niż kawiarkę i elektryczny czajnik. Chłopak nigdy nie prostestował, bo chyba znał swój brak umiejętności kulinarnych.
Po chwili obok dwóch kubków kawy postawiłam talerz z naleśnikami. Były one głównie dla niego, ja nigdy nie jadałam dużych śniadań. Nie miałam tego w zwyczaju. Dlatego wzięłam sobie tylko jednego suchego naleśnika i zaczęłam go jeść.
Charles przez jakiś czas nie umiał przekonać się do tego, że tak mało jem na śniadanie. Teraz już jednak wiedział to i akceptował. Zaznaczmy, że on nigdy nie miał do tego problemu bezsensownego, tłumaczył mi że poprostu się martwi. Ale jak widać na polu jedzenia to ja wygrałam.
- Mamy jakieś ambitne plany na dzisiaj? - zapytał jedząc.
- Jeśli za ambitny uznasz fakt, że muszę trochę popracować to tak.
- Ale idziesz dzisiaj do pracy?
- Nie, z domu. Chwilę mi to zajmie, ale muszę.
- Jasne, rozumiem.
- Od jutra będę musiała już chodzić normalnie - rzuciłam pijąc kawę.
- Okej, w sobotę będę musiał lecieć. Jedziesz ze mną czy zostajesz?
- Zostanę. Dzięki temu będę mogła pojechać do Abu Dhabi. - Uśmiechnęłam się. - Ostatniego wyścigu nie przegapię.
- Chyba mojej sromotnej porażki.
- Nie prawda! Kto tu mówi coś o porażce, wicemistrzu świata. - Odstawiłam kubek na stół i popatrzyłam prosto na niego.
- No właśnie! Jestem drugi, a i to jest pod znakiem zapytania. Red Bull jest dla nas za mocny.
- To, że używają silników samolotowych to już ich problem. A ty świetnie dajesz sobie radę. Jeśli już teraz zrobiliście taki postęp to co będzie za rok. Mistrzostwo. Mówię ci.
- Dzięki.
- Brazylię będę oglądać na żywo, a w Abu Dhabi będę z tobą. Cały czas masz moje wsparcie. Do bolidu z tobą nie wsiądę. - Zaśmiałam się.
- Za bardzo bym się o ciebie bał. Jesteś kochana. - dodał po chwili.
Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie dostałam kilka powiadomień o przychodzących wiadomościach. Wzięłam telefon.
Juan: Wychodzę pobiegać, zapytaj się Charles'a czy też nie chce.
Juan: Bo Pedro zgonuje
Juan *wysyła zdjęcie*
I tak zobaczyłam jak Pedro leży na podłodze w łazience, pokazując środkowy palec do aparatu.
- Juan się pyta czy nie chcesz z nim pobiegać.
- Oo jasne, spoko. Kiedy?
- No właśnie wychodzi, więc pewnie tu przyjdzie za jakieś 15 minut.
- Zrzygam się po jedzeniu. - Odsunął od siebie talerz. - Zapytaj się czy nie może być za pół godziny.
Ja: Charles właśnie wpierdolil moje naleśniki i poszedł by ale jak przetrawi.
Ja: *czyli pół godziny.
Juan: okej, okej
Juan: przyjdę później.
Juan: Pedro każe przekazać, że on też by zjadł twoje naleśniki jak przestanie go mdlić.
Ja: ZAPRASZAM BO PRZECIEŻ JESTEM JADŁODAJNIĄ
Juan: Luz, siostra
Ja: Ehhh
Ja: Mogę wam później zrobić, pizdy
Juan: Pedro mówi, że też cię kocha.
Uśmiechnęłam się i odłożyłam telefon.
- Juan przyjdzie później.
- Dobra. Całkiem fajnie się z nim biega.
- Cieszę się że się dogadujecie.
- Masz fajne rodzeństwo. Znaczy braci eee... Tych dwóch, bo... Nigdy nie poznałem reszty.
- Mam jeszcze dwójkę i może kiedyś zabiorę cię do domu. Co będzie masochistyczne.
- Czemu?
- Bo jestem trochę pokłócona z tatą, a mamie co chwilę sprawiam przykrość.
- Oh... Chcesz o tym pogadać?
- Poprostu nie żyje tak jak oni by tego oczekiwali. Wiesz mam 22 lata więc poiwnnam mieć męża i dzieci, żeby zdążyć przed menopauzą.
- Zgaduje, że przynajmniej jednego z tych rzeczy nigdy nie będziesz miała.
- No właśnie! Tylko moi rodzice tego nie wiedzą.
- Zabrzmi to okropnie, ale chyba poiwnnaś im to powiedzieć.
- Teoretycznie... Sama nie wiem. W każdym razie dlatego boję się zaprosić tam ciebie. Bo albo by ich to uspokoiło, bo kogoś sobie znalazłam, albo było by jeszcze gorzej. A naprawdę bym chciała, żebyś poznał resztę mojego rodzeństwa i mój dom.
- Mogę z tobą jechać. Nawet jeśli będzie do dupy. Będziemy tam razem. Nigdy nie byłem w Kolumbii.
- Żałuj. Teraz to już na pewno cię tam kiedyś zabiorę.
- Będę czekać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro