𝐈𝐈
— Ha! Pierwszy!
— Bo pierwszy wystartowałeś! — Pochylam się do przodu i dyszę. Prawdę mówiąc, jest po prostu szybszy. Ciężko było dotrzymać mu kroku.
— I tak bym wygrał. — Prycha. — Nie wierzysz mi? Możemy się ścigać jeszcze raz, jeśli chcesz.
— Chyba podziękuję — odpowiadam, opadając na bujną, zieloną trawę i rozglądając się wokół po łące.
Naszej łące.
Dlaczego naszej? Nie, nie jest to teren prywatny ani mój, ani Rudego, ani też Alka. Nazywamy ją tak... po prostu. Jest niczyja, więc dlaczego nie mogłaby być, choćby w naszej świadomości, naszą łąką? Może to trochę niemiłe i samolubne, że ją sobie tak przywłaszczyliśmy, ale przecież nikt nas stąd nigdy nie wyganiał. Właściwie to rzadko tu ktokolwiek przychodzi. A my... odkryliśmy to miejsce, wędrując któregoś czerwcowego popołudnia i zakochaliśmy się w nim od pierwszego wejrzenia. Tradycją stało się, że przychodziliśmy tu zawsze po zakończeniu roku szkolnego. To zawsze tutaj udajemy się w wakacyjne, upalne dni i siedzimy w cieniu samotnej jabłoni przy wąskim strumyku, by trochę się schłodzić. To my wyrywaliśmy tutaj pokrzywy, gdy roiło się od nich i niemożliwym było przejść, unikając czerwonych bąbli na skórze, a później parzyliśmy herbatę z jej liści. To my podlewaliśmy kwiaty, których liście wysychały od słońca podczas zbyt długich upałów. To my zjadaliśmy świeże jabłka, pod których ciężarem gałęzie drzewa się uginały, i zabieraliśmy ze sobą ogryzki, by nie pozostawiać ich na łące, niszcząc piękny krajobraz. To także my uratowaliśmy ptaszęta, których gniazdo spadło z gałęzi jabłoni w czasie burzy, karmiąc je robakami samodzielnie znalezionymi i próbując je uczyć latać. Zrobiliśmy dla tej łąki tyle, co nikt inny, więc chyba śmiało możemy nazywać ją naszą.
Nie różni się wiele od innych łąk. Wszędzie jest trawa, szczególnie zielona o tej porze roku. Kwitną też stokrotki i kaczeńce, gdzieniegdzie śliczne, niebieskie niezapominajki. Woda w strumyku powoli i leniwie woda przepływa szumiąc, a odgłos ten miesza się z brzęczeniem pracowitych pszczół, cykaniem świerszczy i szumem łagodnego wiatru pomiędzy liśćmi jabłoni. Płatki jej kwiatów opadają łagodnie na ziemię i Janka leżącego na plecach pod drzewem z głową opartą na zgiętych rękach i zamkniętymi oczami. Spadają na jego klatkę piersiową, która unosi się pod wpływem równego, miarowego oddechu oraz na piegowatą twarz. Zdmuchuje je, nie trudząc się nawet otwieraniem oczu. Widząc, że jeden z nich wplątał się w jego włosy, delikatnie go zdejmuję. Uśmiecha się.
— Wiesz co? — mówi, nadal nie rozchylając powiek — Tak naprawdę to nie jest dla mnie ważne, gdzie pojedziemy na obóz. Liczy się to, że będziemy razem świetnie bawić i rozwijać. Nie podoba mi się po prostu pomysł wspinaczki na Rysy. To bardzo wysoko. Przecież coś może się komuś stać.
— Hm, nie wydaje mi się, żeby było to niebezpieczne.
— A co, jeśli ktoś się potknie? I skręci sobie kostkę? Albo, broń Boże, spadnie z tej wysokiej góry? Albo... komuś się zakręci w głowie, kiedy spojrzy w dół i zrobi sobie krzywdę? — Słowa wylewają się z niego tak szybko, że aż usiadł i otworzył oczy. Już wyparował z niego cały spokój, który okazywał zaledwie parę sekund temu
— Chyba nikt z Pomarańczarni nie ma lęku wysokości.
— Mam wrażenie, że jednak jest ktoś taki...
— Chwila. Czy ty właśnie próbujesz mi powiedzieć, że ten nieustraszony Jan Bytnar boi się wejść na szczyt górski?
Zaciska usta, wbija wzrok w swoje buty i milczy.
— Oj, już dobrze, nie gniewaj się. Przecież się z ciebie nie śmieję. Ja po prostu... nie wiedziałem... — Kładę mu dłoń ramieniu. — Spójrz na mnie.
Kiedy wreszcie spełnia moją prośbę, uśmiecham się do niego (mam nadzieję) pokrzepiająco.
— W porządku, przecież każdy z nas ma swoje lęki i obawy.
Słysząc to, ożywia się trochę i pyta:
— A ty?
— Hm?
— Czego się boisz, Zośka?
— Ja? — Zastanawiam się, marszcząc przy tym brwi i kładąc się na trawie, ale nic nie przychodzi mi na myśl. Czego się boję? Nie mogę powiedzieć, że niczego. Na pewno znajdzie się coś takiego. Ciemności? Nie, już z tego wyrosłem. Pająków? Przywykłem do nich, na ostatnim obozie.
— Halo? Ziemia do Zośki! — woła zniecierpliwiony Rudy.
— Nie wiem. Może utraty — wymawiam pierwsze, co przyszło mi do głowy. Może być.
— Utraty? — pyta z wyraźnie słyszalnym zdziwieniem.
— Tak. Utraty. Domu, rodziny, przyjaciół. Rozumiesz?
— Hm... — waha się — wydaje mi się, że tak. Ale jeśli o mnie chodzi, to nie masz się czego obawiać. Nigdzie się nie wybieram.
— Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy. W każdym razie spróbujemy przekonać chłopaków, żebyśmy pojechali gdzieś do lasu. Albo nad jezioro — proponuję.
— Nie. Znaczy się, nie musicie, rzecz jasna. Trzeba pokonywać swoje lęki. Co to za harcerz, który boi się chodzić po górach. Będziesz przy mnie, kiedy będziemy wchodzić na Rysy, prawda?
— Nie mógłbym cię zostawić z tym samego. Obiecuję, że złapię cię, jeśli tylko się zachwiejesz.
— Co ja bym bez ciebie zrobił, Tadek? — Uśmiecha się szeroko.
— Spadłbyś z najwyższej polskiej góry — żartuję.
— To było pytanie retoryczne — Przewraca oczami.
— Wiem o tym, ale lubię się z tobą droczyć.
Podnoszę się z ziemi i zmierzam w stronę strumyku. Nachylam się nad nim, formuję z dłoni koszyczek i nabieram do niego chłodnej wody. Wypijam ją szybko, nim zdąży przepłynąć przez szpary między palcami.
— Zośka? A co z moją nagrodą?
— Jaką nagrodą? — dziwię się.
— Wygrałem wyścig. — Szczerzy się.
— Januś, ty dzieciaku! — Przewracam oczami i wzdycham. — Moja mama upiekła placek.
— Z rabarbarem?
— Z rabarbarem.
— Nie mogłem sobie wymarzyć lepszej nagrody.
Cieszy się, bo to jego ulubiony placek. Ja też się cieszę, że spędzę z nim jeszcze trochę czasu. Jednak moja mama się nie ucieszy, kiedy zobaczy niegdyś białą, a teraz zieloną od trawy koszulę. Może uda się to wyprać?
⋆ ⋆ ⋆
Chciałam tylko dodać, żebyście pamiętali, że w te upały trzeba pić dużo wody, używać kremu z filtrem, nie przebywać za dużo na słońcu, a najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu.
(Dlaczego Wattpad zmienia mi pauzy na myślniki?)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro