V
*Marinette*
Nasze usta dzieliły milimetry...
Dziwnie się czułam...
Jakby...
Chyba...
Nie da się tego opisać....
Czułam dziwne igiełki w sercu, ale nie bolesne, coś w stylu akupunktury. To było przyjemne.
Kątem oka spojrzałam na Paryż, uliczki, by zobaczyć, czy... no, jakby to powiedzieć... sytuacja jest odpowiednia.
O nie... On tam był, w dole.
Szedł wolnym krokiem i patrzył się na nas. W jego oczach widziałam gniew i zdziwienie.
-Kocie...- szepnęłam, położyłam ręce na jego klatce piersiowej i delikatnie go odepchnęłam od siebie.
Był wyraźnie zdziwiony. Wlepił we mnie wzrok i czekał na uzasadnienie i powód, dlaczego przerwałam tak magiczną chwilę.
Jednak po chwili westchnął.
-Rozumiem...- skoczył na barierkę. -To może ja już pójdę...
Już zbierał się do skoku, jednak jeszcze odwrócił głowę w moją stronę.
-Dzięki za wszystko.
I jednym susem zniknął za katedrą Notre Dame.
Tymczasem spojrzałam w dół. Luki już tam nie było.
Zaczęłam się rozglądać. Gdzie on jest?
Odwracam się, by zejść do pokoju po telefon, aby do niego zadzwonić.
Mam nadzieję, że nie zobaczył tego, czego zobaczyć nie powinien.
Nagle podnoszę spuszczony wzrok. Przede mną ukazuje się twarz Luki.
Uśmiecham się jak zawsze. On pociera dłonią mój policzek.
Tyle, że mój uśmiech nie był szczery, tylko sztuczny. Dlaczego musiał przerwać tą magiczną chwilę, która miała miejsce kilka minut temu?
/\/\/\/\/\/\/\/\
Juhu... 213 słów... Ale dużo...
Proszę, jeśli to czytacie, to napiszcie koniecznie komentarz, taką wiadomość do mnie, czy rozdziały się podobają. Byłoby to dla mnie bardzo ważne :)
Nowy rozdział w czwartek!
Do zobaczenia! :)
Autor obrazka: Lizzy Dreams
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro