Nasza róża
Opowiadanie oryginalne
Nowy Jork, Boże Narodzenie 2012
*Blaine's POV*
Przez całą podróż Burt Hummel milczał. Wpatrywał się w okno samolotu wyraźnie mnie ignorując, a ja próbowałem zapanować nad wewnętrznym niepokojem. Wiedziałem co mnie czeka, sam się na to pisałem. Ale mimo wszystko dalej bałem się go spotkać. Gdy wylądowaliśmy, Burt odezwał się do mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu.
-Są święta, wierzę, że każdy zasługuje na drugą szanse- stwierdził- Myślę, że on też ci ją da. Wykorzystaj ją na naprawienie swoich błędów.
Pokiwałem głową, nic nie mówiąc. Bałem się odezwać, bo czułem, że mój głos może załamać się w każdej chwili. Gdy znaleźliśmy się niedaleko Central Parku Burt poprosił, żebym został i zaczekał w pobliskiej kawiarni, a następnie przyszedł na pobliskie lodowisko miejskie. Podał mi adres. Wyjaśnił, że chce na początek pobyć sam na sam z synem. Musiał mu powiedzieć o chorobie, spędzić z nim jak najwięcej czasu. Zrozumiałem. Zawsze zazdrościłem relacji Kurta z jego ojcem. Akceptowali się i pomagali sobie, troszczyli się o siebie nawzajem. Mimo, że nie zawsze było to łatwe, to zawsze mogli liczyć na swoje wsparcie i darzyli siebie bezwarunkową miłością. Ile bym dał żeby mieć taką więź ze swoim ojcem. Jeśli kiedykolwiek dane mi będzie być rodzicem, chciałbym być takim wspierającym tatą, jakim jest Burt. Westchnąłem. Czułem się bardzo samotny, a betonowa dżungla jaką był Nowy Jork tylko mnie przytłaczała. Wśród drapaczy chmur człowiek czuje się taki mały, taki nieistotny. Ruszyłem spacerowym krokiem w kierunku lodowiska na którym miałem się spotkać z miłością mojego życia. Po drodze minęła mnie para mężczyzn. Trzymali się za ręce i uśmiechali się szeroko do siebie. Wyglądali na szczęśliwych. Poczułem bolesny ucisk w żołądku. Próbowałem za wszelką cenę odgonić od siebie wszystkie złe myśli. Doszedłem do lodowiska. Ledwie zdążyłem założyć łyżwy, zanim jeszcze zdążyłem wejść na tafle lodu, zobaczyłem go. Szedł ze swoim tatą, uśmiechając się. Przez moment wyglądał na naprawdę szczęśliwego, jakby zapomniał o wszystkich problemach i troskach. Chciałbym zapamiętać go takim na zawsze, wyryć sobie w pamięci jego wygląd, jego uroczy, nostalgiczny uśmiech, jego wesoło migoczące w półmroku oczy. Chcę go zachować takiego w moim sercu już na wieczność. Burt przekazał mu coś, a następnie poklepał go po ramieniu i odszedł. W międzyczasie mój ukochany odwrócił się twarzą tyłem do lodowiska, wyraźnie czegoś wypatrując. Postanowiłem przyciągnąć jego uwagę, dlatego zawołałem donośnym głosem „przesyłka dla Kurta Hummela!". Odwrócił się. Jego piękne, niebieskie oczy napotkały mój wzrok. Zauważył mnie. Przez ułamek sekundy jego oczy zajaśniały wewnętrznym blaskiem, kąciki ust nieznacznie uniosły się w górę, zupełnie jak za dawnych dobrych czasów. Lecz nagle przez jego twarz przeszedł delikatny grymas i wszystko się zmieniło. Blask zblednął. Zupełnie jak i jego uśmiech. Dostrzegłem nową emocję na jego twarzy. Tęsknotę...W tamtym momencie nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chcę zobaczyć jego najpiękniejszy uśmiech, dotknąć go, poczuć smak jego ust, wdychać jego zapach. Tak bardzo go pragnąłem. Byłem od niego uzależniony. Tak bardzo chciałbym wrócić do tych chwil gdy byliśmy nierozłączni, gdy byliśmy jednością. Do tych słodko-gorzkich czasów, gdy nie przejmowaliśmy się tym, co nastąpi jutro. Wtedy, gdy liczyło się tylko tu i teraz, wtedy gdy poza sobą nawzajem nie widzieliśmy świata. Tak bardzo mi go brakuje. Jego uroczego śmiechu, jego nawyków, jego pięknego głosu. Tęsknie za jego wiarą w to, że w nawet najpodlejszym człowieku znajduje się dobro. Tęsknie za naszymi piosenkami, za momentami gdy dzieliliśmy razem śmiech i łzy. Za wspólnie spędzonym czasem.
Jakby czytając mi w myślach, Kurt podszedł do mnie i mnie przytulił. Gdy tylko poczułem jego ciepło, przez całe moje ciało przeszedł dreszcz i zalała mnie fala pięknych wspomnień. Wtedy Kurt mnie puścił, a ja poczułem się, jakby ktoś odebrał mi życiodajny tlen. Mój ukochany coś do mnie mówił, coś o tym jak dawno się nie widzieliśmy, o tym jak bardzo mu brakowało naszej przyjaźni w tym wielkim mieście. Wszystkie słowa docierały do mnie jak zza światów, były nierzeczywiste i mało ważne. Coś mu odpowiedziałem, nawet nie wiem dokładnie co. Wpatrywałem się w jego piękne, jasne oczy. Unikał moich spojrzeń. Czułem, że się zdystansował, stworzył między nami niewidzialną barierę. „To ty stworzyłeś tą barierę"- szepnął mi cichy głos w głowie. To wszystko moja wina. Gdyby nie ja, bylibyśmy wciąż nierozłączni. Ból wydaje się być nie do zniesienia. Kurt delikatnie się do mnie uśmiecha i pyta, czy nie pojeździmy na łyżwach, skoro już jesteśmy na lodowisku. Zgadzam się i chwile później jeździmy, trzymając się za ręce. Nasze dłonie splecione razem wydają mi się być tak naturalne, tak właściwe. Jakby zostały stworzone razem. Trzymając się za ręce pomagaliśmy sobie wzajemnie utrzymać równowagę. Żaden z nas nie był zawodowym łyżwiarzem, choć takich nie brakowało na tafli. Kurt w pewnym momencie nie przemyślawszy wcześniej możliwych konsekwencji swoich poczynań spróbował zrobić obrót. Wywrócił się, ciągnąć mnie za sobą. On wylądował z gracją, zachowując resztki honoru, czego o mnie nie można było powiedzieć. Wylądowałem na tafli lodu w skrajnie komicznej pozycji. Obydwoje zaczęliśmy się śmiać. Te nasze wspólne momenty były tak beztroskie, tak surrealistyczne. Gdy udało nam się podnieść, wróciliśmy do jazdy, starając się za wszelką cenę znowu nie wywrócić. Nagle zatrzymaliśmy się na środku tafli. W momencie, gdy nasze spojrzenia się spotkały, poczułem się jak w próżni. Ludzie nas wymijali, zgiełk wielkiego miasta był wszechobecny, lecz dla nas nie miało to większego znaczenia. Wszystkie zewnętrzne bodźce zdawały się być przytłumione. Byliśmy tylko my dwoje, a reszta świata się nie liczyła. Równie dobrze mogłaby nastąpić teraz apokalipsa, czy ogromny meteoryt mógł uderzyć w centrum Manhattanu- dla nas nie miałoby to większego znaczenia. Byliśmy tak blisko, że czułem jego ciepły oddech, a moim jedynym marzeniem było poczuć smak jego ust, odkryć go na nowo i na nowo. Pogrążyliśmy się razem w nicości, bez grawitacji, bez gruntu pod stopami. Wtedy Kurt się przybliżył. Tak bardzo trudno było mi się oprzeć, lecz wiedziałem że byłoby to niewłaściwe. Zdradziłem go. On w tym momencie czuł pustkę i chciał ją zapełnić chwilą emocji. Kurt nie zasługuje na to. Zasługuje na prawdziwe i stałe uczucie. Zasługuje na bycie szczęśliwym. Zasługuje na kogoś, komu może w pełni zaufać. Nie zasługuję na jego miłość. Nie teraz, gdy rany, które mu zadałem, nawet nie zaczęły się jeszcze goić. Gwałtownie przerwałem ten piękny moment, mimo że złamało to moje serce. Pociągnąłem go w stronę wyjścia. W ułamku sekundy wszystko wróciło do normy- grawitacja, ludzie, głośne odgłosy miasta. Gdy wreszcie opuściliśmy lodowisko i stanęliśmy pewnie na nowojorskim chodniku, uśmiechnęliśmy się do siebie niepewnie. Zrozumiałem, że już nic nie będzie takie jak dawniej, że mimo wszelkich starań nie uda się nam o tym wszystkim zapomnieć. Zawiodłem go. Lecz mimo wszystko dalej przypominam sobie te dawne, piękne czasy, gdy nasza miłość była jak najpiękniejszy pączek róży. Gdy rozkwitła, przyćmiła wszystkie inne kwiaty świata. Lecz teraz zrozumiałem, że zaniedbaliśmy naszą róże. Ja pozwoliłem, żeby wyrosły na niej bolesne i ostre kolce zdrady. Kurt natomiast przyzwolił na to, żeby nasz kwiat został przysypany pyłem i prochem problemów wielkiego miasta. Nagle usłyszeliśmy donośny dźwięk zegara wiszącego na pobliskim budynku.
-Minęła północ- zauważył.
-Jest Gwiazdka- szepnąłem.
Nasza róża zwiędła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro