Summer Sadness
SUMMER SADNESS
Lato, późne lata 30, XX wieku.
Słońce powoli chowało się za horyzont, tworząc ognistą paletę barw, która plamiła błękitne niebo. Smętne melodie wypływające z ust przechodniów, rozsiewały ziarna goryczy.
Sierpniowy wieczór zawsze urzekał swym nieomylnym pięknem. Parne powietrze przeplatane wilgocią idealnie wpasowywało się w ryzy upodobań ciężko pracujących ludzi.
Kamienne budynki i nierówne uliczki były wyznacznikiem zamożności tej prowincji.
Nie była ona bogatą.
Greenhills składało z kilku niewielkich miasteczek. Ludność zamieszkująca ową prowincje również nie była zamożna. Pracowali głównie w hutnictwie. Ludzie nie mieli pieniędzy by się kształcić.
Sytuacja polityczna była trudna. Prowincja była zagrożona. Rządzący zmuszeni byli nad rozważaniem wprowadzenia stanu wojennego, który niósł za sobą różnorakie ograniczenia. Poranne gazety pisały o nadchodzącej wojnie, wprowadzając zamęt w życiu ludzi.
W sąsiedniej prowincji Starryfield było zupełnie inaczej. Miasta były bogate i zadbane, a mieszkańcy reprezentowali wysoki status społeczny.
Muzyka wydobywająca się z gramofonu wprawiała w intymny nastrój. Przysłonięte zasłony w kolorze sepii odcinały dopływ słońca, które usilnie próbowało musnąć swymi promieniami twarze dwóch kochanków.
Sierpień, miesiąc słońca i beztroski - takim właśnie zapamiętało go tych dwojgu zakochanych ludzi.
- Zabrałem to wino ojcu z baryku - zaśmiał się dźwięcznie ciemnowłosy mężczyzna, biorąc kolejny, zachłanny łyk z butelki - To dwudziesty czwarty rocznik - dodał, nieco odsuwając naczynie od ust, by spojrzeć na tlenioną etykietkę.
- Nie pij tyle, bo się upijesz - szepnął starszy, śmiejąc się. Wyciągną swą drobną dłoń próbując wyrwać szklane naczynie.
- A ty to co? - prychnął młodszy widząc, jak jasnowłosy przełyka trunek, nabierając spowity łyk.
- Mam mocniejszą głowę - odparł dumnie, uśmiechając się do niego.
- Obawiam się, że kłamiesz - wyszczerzył się młodszy i nachylił się nad nim wykradając z jego ust przelotny pocałunek.
Park wstał z jego kolan i uciekł od niego śmiejąc się dźwięcznie. Tak wyglądały ich wspólne chwile. Były one spowite nieomylnym szczęściem i otulone beztroską. Kochali się.
Mieli po dwadzieścia lat, poróżniał ich jedynie rok różnicy. Ukrywali się w letnie popołudnia na poddaszu w Starryfield, by cieszyć się swym rozkwitającym, lecz potajemnym uczuciem, które nieomylnie przeradzało się w silną więź. Ich relacja rozkwitała, jak pąki dzikich róż, spowite delikatną rosą i muskane wiatrem.
- Ile jeszcze czasu będziemy się chować na tym poddaszu? - zapytał Park, wtulając się w ciało młodszego. Siedzieli na podłodze, opierając się o stary kufer, który Jeon w dzieciństwie uważał za skarbnicę pełną niespodzianek.
- Obawiam się, że długo, a źle ci tutaj ze mną? - zapytał, gładząc go czule po ramieniu, a jasnowłosy uśmiechnął się lekko, lecz młodszy nie był w stanie uchwycić ile niepewności było w jego oczach.
- Jest dobrze, bardzo dobrze - odparł bez zawahania starszy, a ból, który wypełniał jego słowa był doskonale słyszalny. Park wstał podchodząc do małego okna, które wychodziło na centralną część małego miasteczka. Ludzie przechadzali się ulicą, zatapiając się w żmudnej codzienności. Ciągle ten sam schemat, lecz teraz do rutyny dołączył również paraliżujący strach, który zbywali i topili w swych obowiązkach. Poczucie bezpieczeństwa zostało zaburzone, a bezradność rządu jeszcze bardziej zatrważała mieszkańców. Teraz i tutaj przestało być bezpiecznie.
Jasnowłosy podszedł do Jeona i nachylił się nad nim by sięgnąć do jego kieszeni. Jeon spojrzał na niego zdziwiony, marszcząc brwi.
- Czego szukasz? - zapytał.
- Chcę zapalić - odparł Park, wyjmując paczkę papierosów ukrytą w kieszeni Jeona.
- Oszalałeś?! - zapytał młodszy, wstając. Agresywnie wyrwał z dłoni starszego pudełko używek - Nie truj się - dodał, a jasnowłosy prychnął, lecz po chwili dźwięczną reakcję radości zastąpił ironiczny wydźwięk chichotu, który jednoznacznie przerodził się w szloch. Park oparł się oburącz o spowity kurzem parapet, chyląc bezsilnie głowę. Jego ciało drżało w spazmach narastającego płaczu, a słone krople rozpaczy wyznaczały coraz to nowe ścieżki na jego policzkach.
- Jiminie - wyszeptał młodszy kładąc dłoń na jego plecach. Martwił go stan starszego.
- Jeongguk - wyszeptał jasnowłosy, odwracając się do młodszego. Jeon spojrzał w oczy ukochanego i w jedną chwilę wychwycił wszystkie dotychczas skrywane emocje starszego. Zdecydowanie dominował w nich strach i trwoga, która aż wylewała się z jego ciemnych oczu.
- Ej, śliczny - wyszeptał młodszy i położył swe duże dłonie na policzkach tlenionego blondyna. Zgrabnie otarł owoce jego strachu, które wkradały się za kołnierz jego koszuli - Co cię męczy? - zapytał.
- Wszystko się komplikuje. Mój ojciec choruje, a ja nie jestem w stanie zapewnić matce i rodzeństwu bytu. To mnie przerasta - wyszeptał.
- Jiminie, pomogę Ci jak tylko będę w stanie. Potrzebujecie pieniędzy? - zapytał.
- Cholera, muszę się napić - wtrącił Park i wyminął Jeona, by następnie schylić się po stojącą na podłodze butelkę. Wziął kilka łyków wina, a następnie otarł lekko zabarwione trunkiem usta.
- Wystarczy, Jiminie - rzekł Jeon podchodząc do niego by odebrać mu naczynie.
Jeon ponownie skrył go w swych ramionach, pozwalając młodszemu płakać. Starszy nie potrafił się wyzbyć ciążącej na jego sercu niepewności.
- Musisz odpocząć - wyszeptał młodszy i ułożył się przy nim na starych marynarkach rozścielonych na podłodze. Przytulił go, pozwalając mu oprzeć się wygodnie na jego piersi.
Zasnęli, wtuleni w siebie oddając się ukojeniu.
Ból głowy był potworny. Słońce przebijało się przez zasłony, a jego oślepiający blask wybudził Jeona z resztek snu. Delikatnie odwrócił się na drugi bok szukając mimowiednie dłonią swego ukochanego, lecz miejsce obok było chłodne, jakby już dawno wyszedł. Ciemnowłosy podniósł się na łokciach, rozglądając się wokół, lecz starszego nie było.
Biała kartka, splamiona winem leżała na podłodze, przykuwając jego uwagę. Wstał, podchodząc do skrawku papieru, podnosząc go. Przyjrzał się uważanie, z trudem odczytując treść rozmytej wiadomości.
"Jeongguk, musiałem wracać.
Przyjadę jutro, porannym pociągiem. Czekaj na mnie na drugim peronie "
Słoneczny, sierpniowy poranek, otulił swym świeżym powietrzem budzące się do życia miasto. Jeongguk stał na drugim peronie oczekując niecierpliwie ukochanego. Pociąg przyjechał z trzy minutowym opóźnieniem, Jeon zmarszczył brwi widząc, iż z pociągu wysiada tylko trzech wojskowych. Poza nimi nie było nikogo.
Rozejrzał się uważnie z lekkim roztargnieniem, poprawiając swoją flanelową koszulę.
Wrócił, nie wiedząc co było przyczyną nieobecności ukochanego i popadł w wir pracy. Remontował poddasze, by zimą mogli spędzać tam czas.
Minął dzień, drugi, trzeci. Cisza i tęsknota to jedyne co towarzyszyło Jeonowi. Nie było go na peronie, nie było listów, nie było żadnego znaku. Może się rozchorował, a może ot tak go porzucił. Korespondowali ze sobą, gdy niemożność powstrzymywała ich przed spotkaniem, lecz teraz była jedynie cisza. Zero odzewu. Jeon pisał listy. Wysyłał je codziennie spotykając się z tą cholerną ciszą.
Kolejny samotny wieczór. Barwy rozlewające się na niebie znikały w ciemności nocy były jak wino, którym topił swe usta.
Wyszedł trzaskając starymi drzwiami, które zatrzasnęły się za nim z hukiem. W sklepach zaczynało brakować żywności, a kryzys był coraz bardziej dotkliwy. Szedł na pocztę by odprawić kolejne pismo, a jego odbiorcą był jasnowłosy. Rozmowa dwóch kobiet przykuła uwagę Jeona, odciągając go na chwilę od swych myśli. Zatrzymał się obok sprawiając wrażenie niewzruszonego i zajętego czymś innym, wsłuchując się uważnie w słowa kobiet.
To co usłyszał przyćmiło mu chwilowo perspektywy jego dotychczasowych myśli uświadamiając go w tym, iż jego postrzeganie było błędne.
- Czytałaś poranną gazetę? Zajęli sąsiednią prowincje - zaczęła kobieta - Wtargnęli tam przedwczoraj, przed południem. Wszystkich młodych mężczyzn zabrali do obozów.
Słyszałam, że ci, którzy nie zgodzą się walczyć w ich siłach zostaną zabici - powiedziała, a serce Jeona stanęło na chwilę. Nabrał łapczywie spowity haust powietrza, czując niemożność w normalnym oddychaniu. Pobladł na twarzy, a jego dłonie zaczęły niekontrolowanie drżeć. Oparł się o ścianę starego budynku, próbując utrzymać się na nogach.
Zapomniał. Zapomniał jak się nazywa i gdzie jest. Uczucie odrealnienia zasiało w jego sercu niepewności.
- J-Jimin - wyszeptał niedowierzając. Drżał.
Ledwie doczołgał się na poddasze, a tłumiony szloch wyrwał się z jego gardła, odbijając się od grubych ścian. Ból był niedopisania. Był niczym czarne farby, które wylały się na tylko co skończony obraz przysłaniając wszelkie, jasne barwy.
Padł na kolana, a krzyk tlił się w jego gardle, opuszczając jego usta w postaci zagłuszonego jęku.
- Gdzie jesteś kochanie? - wyjąkał, a splamiony winem list pozostawiony przez ukochanego tkwił w jego dłoniach. Płakał, jak dziecko.
Greenhills, prowincja, z której pochodził Jimin była oddalona od Starryfield o trzydzieści mil. Momentalnie wszystko stało się jasne. Brak osób wysiadających z pociągu i narastająca panika mieszkańców - to wojna była przyczyną nieobecności jasnowłosego, wojna, która tak nagle spowiła ich tereny. Dotknęła ich, wyrywając z życia tej dwójki młodych ludzi wszelkie szczęście.
Jeon siedział na poddaszu, a łzy niepohamowanie wypływały z jego oczu. Zatracał się w pustce, która powoli władnęła jego emocjami. Czekoladowe tęczówki śledziły zgrabnie napisane litery na liście, który mu zostawił. Czyż tylko to mu po nim pozostało?
Gdyby wtedy został z nim, gdyby nie wyszedł... Gdyby po prostu wiedzieli, co się wydarzy. Gdyby...
Gdyby Bóg ich wysłuchał.
*
Opasłe maszyny wjechały na terytorium Greenhills, a hałas rozchodził się równomiernie, odbijając się od ścian masywnych budynków. Krzyki mieszkańców i błagania przestraszonych kobiet były słyszalne na ulicach, dotychczas spokojnych miast. Strzały w niebo i do ludzi, to wszystko było jawne, prawdziwe.
Kombinezon w odcieniu zieleni został rzucony pod jego drżące nogi. Nałożył go posłusznie, a jego serce wypełniał dogłębny strach.
Zaszklone oczy i paraliżujący ból pozostawiony po mocnym uderzaniu, sprawiały, że nie był w stanie oddychać. Dusił się. Powietrze było ciężkie, gdyż wydychane przez wroga. Sierpień stał się krwisty nie tylko od pięknych zachodów słońca, lecz od przelewanej krwi. Beztroskie chwile odeszły w zapomnienie wraz z końcem wakacji.
Jego świat legł w gruzach. Marzenia o sierpniowych porankach spędzonych u boku ukochanego, które miały być sielanka i idylla wyjętą z powieści nie stały się jawą.
Były jednie pragnieniem, które stawało się coraz bardziej odrealnione.
Okropne obrazy wyjęte z jego największych lęków przerodziły się w rzeczywistość, zatapiając w strachu dawne marzenia o spokojnym życiu.
Zwierzęce potrzeby zasiały w jego sercu ziarna niepewności, a on musiał walczyć o swoje życie.
Zabrali go godzinę po tym jak wrócił do domu. Wyciągnęli z łóżka, nie zważając na prywatność. Wyprowadzili go agresywnie, by następnie zbić go jak nieposłusznego psa.
Przebieg zajęcia terytorium przebiegał w zatrważająco szybkim tempie. Prowincja Targraund była agresorem. Leżała na wschód od Greenhills. Rządzący byli pazerni, posiadali dobre wojsko i wpływy, które z łatwością pozwoliły im na naglą ofensywę, lecz ich celem było Starryfield. To na tym zależało im najbardziej, lecz by dotrzeć do swego celu, musieli zwerbować Greenhills.
Park zaszlochał czując na sobie spojrzenie jednego z żołnierzy, który wnikliwie mu się przyglądał. Drżał ze strachu. Serce biło jak oszalałe, a szeroko otwarte oczy śledziły z przerażeniem poczynania żołnierza.
- Imię - odezwał się nagle mężczyzna, a Park zadrżał na jego podniosły ton.
- J-Jimin - odparł cicho jasnowłosy.
- Nazwisko.
- Park - wyszeptał.
- Zabrać go - rozkazał postawny mężczyzna nawet na niego nie spoglądając.
- G-Gdzie mnie zabieracie? - wyjąkał Park, a dwóch żołnierzy podeszło do niego, łapiąc go za ramiona i bez słowa wyprowadzili go do jednej z cel.
*
Wszystko działo się szybko. W Starryfield otworzyli pobór do wojska w celu powołania jak największej jednostki, potrzebnej do obrony terytorium. Sytuacja była skomplikowana, a zagrożenie coraz większe. Władze umacniały swe siły, szukając wsparcia w sąsiednich prowincjach, wiedząc, iż wróg zwerbował Greenhills i niedługo przystąpi do działania.
Jeon stał w długiej kolejce, trzymając w dłoni dokument. Płacz jego matki odbijał się echem w jego głowie. Przyszedł do niej, pierwszy raz od dłuższego czasu, by oświadczyć, że dobrowolnie zaciąga się do wojska. Musiał to zrobić. Wiedział, że wtedy łatwiej będzie mu odnaleźć ukochanego.
Zasłaniał się obowiązkiem walki o ojczyznę, by odnaleźć Parka. Wiedział, że będzie to trudne, lecz musiał spróbować. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo go kocha i, że nie zniesie jego starty.
Znał go tak dobrze, potrafił przytoczyć w pamięci każdy fragment jego delikatnego ciała. Jasnowłosy był niczym róża, o którą pragnął dbać. Chciał podlewać go ich uczuciem i pielęgnować chroniąc go przed wszelkim złem. Jeon wiedział, że Park nie podda się tak łatwo. Miał taką nadzieję. Wierzył i dążył do tego by jeszcze raz szczelnie zamknąć jego ciało w swoich ramionach.
*
- Strzelaj! - krzyk mężczyzny odbił się od masywnej ściany, trafiając wprost do uszu Parka. Kwiat rozpaczy zakwitł w jego wnętrzu, wypuszczając swe pąki.
- Strzelaj do cholery! - wrzasnął, wskazując na człowieka, który trząsł się ze strachu.
- Musisz się nauczyć! - wrzasnął, a Park zapłakał jeszcze głośniej. Nie dał rady. Był za słaby, by to zrobić. Nie mógł zabić niewinnego człowieka. Wojna ubrana była w szatę niesprawiedliwości.
Jej czarna suknia podszyta brutalnością ciągnęła się wzdłuż miast, niosąc spustoszenie.
Niosła śmierć...
Kazano mu strzelać do żywego człowieka, by nauczyć go walki - to paradoksalne, gdyż broń służy do obrony, nie do zabijania.
Park trząsł się, a niepohamowany szloch opuścił jego gardło. Mężczyzna wyrwał mu z rąk pistolet i bez zastanowienia strzelił. Krew trysnęła, a Park wrzasnął, padając na kolana. Mocne szarpnięcie było niemym nakazem by wstał lecz on nie miał sił.
Zabrali go do ciemnego pomieszczenia i rzucili na podłogę jak psa. Przez małą wnękę wpadało światło, które drażniło jego delikatną twarz.
- Jeonggukie, tak bardzo cię potrzebuję - wyszeptał szlochając, a jego drobne dłonie zacisnęły się w pięści. Skulił się, zanosząc się płaczem, topiąc się we własnych łzach.
Potrzebował znaleźć w czymś ukojenie, gdyż strach paraliżował go od wewnątrz, pozbawiając go racjonalnego myślenia.
W tym momencie nie był pewny niczego. Nie wiedział czy dożyje jutra. Słyszał krzyki ludzi, którzy byli wyłapywani i zabierani z własnych domów. Trafiali tutaj w równie brutalny sposób, co on. Wysyłano ich na pewną śmierć, a ich życie było jedynie narzędziem na zdobycie wyższej pozycji politycznej. Zrobiło mu się niedobrze. Zwymiotował.
Ułuda i złudna nadzieja na to, iż wszystko będzie dobrze ulotniła w dal wraz z wolnością.
*
- Musimy walczyć dla dobra naszych dzieci. Prowincja Targraund, zwerbował siłą Greenhills. Możecie przepłacić to życiem. To wojna - mówił dowódca sił lądowych, omawiając plan obrony.
Nie było czasu na szkolenia i zbędne tłumaczenie. Liczył się czas, którego było coraz mniej.
Mężczyźni wzięci z ulicy od dziś mieli stać się żołnierzami, gdyż wyszkolonych ludzi było zbyt mało, by zwyciężyć.
Jeon stał w mundurze na baczność, wymawiając słowa przysięgi, która od teraz była symbolem jego rzetelności wobec ojczyzny. Na jego prawej piersi widniał symbol ojczyzny, lecz w sercu wyryte było imię ukochanego.
Kwestia czasu było to nim wrogie siły uderzą, przekraczając granice. Strach ludności zamieszkującej owe tereny rósł z każdym dniem, z każdym kolejnym wdechem, gdyż to przybliżała ich do rozlewu krwi.
Szkolenia trwały, a coraz więcej mężczyzn wstępowało do jednostki, deklarując swą wierność ojczyźnie. Byli to emeryci i osoby w wieku nastoletnim, które nie miały nakazu obowiązującej służby.
Minął tydzień. Wojsko czuwało na granicy, oczekując na atak wroga. Każda minuta przybliżała ich do starcia, każdy oddech i krok sprawił, że wróg był coraz bliżej. Zbroili się, korzystając z pomocy politycznych przyjaciół, którzy ofiarowali broń i sprzęt.
- To walka na śmieci i życie! Zapomnijcie o swoich przyjaciołach z prowincji Greenhills! Każdy kto nosi na piersi symbol wroga, wrogiem się staje! - krzyknął, a żołnierzy krzyknęli przytakując, lecz tylko Jeon milczał.
Milczał, gdyż obietnica tliła się w jego ustach opuszczając je w postaci wydechu. Nigdy nie nazwie ukochanego wrogiem. Obiecał mu to.
Przełknął głośno ślinę, a oczy zapiekły go nieprzyjemnie. Owoce rozpaczy próbowały wymknąć z jego oczu, by zbiec niezauważalnie, lecz powstrzymał je. Zamknął je w klatce swych zaciśniętych powiek, nie pozwalając by zdradził one jego słabości.
Wielkie zalesione tereny oddzielały te dwie prowincje. Ptaki krążyły wokół bezkarnie przekraczając miejsca, których w tym momencie stopa ludzka przekroczyć nie mogła.
- To właśnie tutaj polegnie wielu bohaterów, którzy oddadzą życie za swe ojczyste tereny - rzekł dowódca - Bądźcie gotowi do strzałów! - krzyknął.
- Splamimy te trawy naszą bohaterską krwią - powiedział dowódca.
Wojna spowiła te terany tak nagle, zbierając ziarno goryczy i niepokoju. Wszystko było inne. Nie liczyło się nic prócz celnego strzału, który wyrwie tchnienie z ciała wroga. Agresorzy mieli przewagę liczebną.
Mundury w odcieniach zieleni wtapiały się w koloryt liści, idealnie kamuflując się pomiędzy drzewami. Byli gotowi, gotowi na śmierć i życie.
Jeon wziął kawałek czerstwej kromki chleba, która stanęła mu w gardle. Zakaszlał głośno. Nie był w stanie niczego przełknąć. Myśli napędzały jego strach, który wytwarzał w jego wyobraźni przerażające scenerie.
Krzyk wyrwał go z rozmyśleń.
- Miałeś pilnować granicy! - krzyknął mężczyzna, gdy zobaczył jak jeden z żołnierzy próbuje zbiec.
Dowódca strzelił bez zawahania, odbierając młodemu chłopaki życie. Jeon podskoczył, a chleb wypadł z jego dłoni na ziemię. Ludzie byli traktowani jak psy. Byli pionkami w grze, które z każdą minutą traciły swą wartość. Pojął to dopiero teraz, gdy zobaczył jak wiele muszą poświęcić, gdyż musieli poświęcić wszystko...
Nie był gotowy, lecz nikt nie pytał go o zdanie. Pragnął odnaleźć ukochanego i to za to był gotów sięgnąć śmierci.
- Upuściłeś - rzekł mężczyzna podając kromkę chleba ciemnowłosemu. Usiadł obok niego, opierając się o drzewo przy którym siedział Jeon.
- Młody jesteś. Ile masz lat? - zapytał.
- Dwadzieścia - odparł Jeon.
- Całe życie przed tobą - odparł mężczyzna spoglądając wnikliwie na Jeongguka - Nie strać go zatem. Te lato jest zbyt piękne by umrzeć - rzekł i uśmiechnął się klepiąc go pocieszająco po ramieniu.
- Wojna nie wybiera swych ofiar. Bierze wszystko - odparł Jeon, a łza spłynęła po jego policzku. W sercu miał dziwną pustkę, jak gdyby utracił nadzieję. Wszystko straciło znaczenie. Obawiał się, że Park stracił życie za granicą sąsiedniej granicy. Więc jedyne po co żył to po to by zabić wroga, który zniewolił mu ukochanego.
- To prawda - rzekł mężczyzna - Wierzę, że masz dla kogo żyć. Ja mam małą córeczkę. Ona na mnie czeka, więc to okazja - wyszeptał mężczyzna zamyślając się.
Patrzył w niebo, tonąc w swych myślach.
- Okazja? - zapytał Jeon marszcząc brwi.
- Okazja by ponownie ją zobaczyć - uśmiechnął się mężczyzna przenosząc swe spojrzenie na ciemnowłosego.
- Zbliżają się! - krzyknął jeden z żołnierzy stojących na warcie.
- Przygotować się! - wrzasnął dowódca - Wszyscy na miejsca! - krzyknął, a pierwsze strzały padły z broni wroga.
To był moment, gdy wojska Targraund wkroczyły na terytorium Starryfield. Wielkie maszyny przekroczyły granice, oddając strzały. Zaczęło się. Żołnierze wybiegli zza drzew strzelając. Wielu ginęło, padając na ziemię i zalewając podłoże swą krwią.
Jeon drżał, lecz mimo wszystko oddawał strzały. Krył się za drzewem, oddychając głośno.
Mantra w jego głowie odbijała się głuchym echem. Delikatny wiatr owiewał jego twarz, sprawiając że wciąż czuł się przytomny. Jego rysy zmieniły się, a skóra utraciła swój dawny koloryt. Był przemęczony i wystraszony, lecz w jego myślach wciąż był Park.
Strzelał do ludzi, jak do zwierzyny. Dopiero teraz, gdy człowiek padł z jego rąk, układając się wzdłuż innych martwych ciał, zaczął zauważać, że stał się dziką bestią, która jest w stanie zabijać. Instynkt przetrwania ujawnił się w nim w postaci czystej walki o życie.
Mężczyzna - Jeon zdążył zobaczyć jedynie jego uśmiech. Padł z bronią w ręku, zalewają się krwią, a jego oczy z wdzięcznością patrzyły w niebo.
Przyszedł tutaj by spotkać się z córką, by odejść pod pretekstem walki... Jeon zrozumiał, jak okrutne jest życie i jak egoistyczna bywa miłość.
Strach narastał, a oczy bystrze śledziły poczynania wrogów. Schował się za drzewem, unikając pocisku, który był skierowany w jego stronę. Wychylił się po raz kolejny i czas zatrzymał się na moment.
Zobaczył go.
Smutne spojrzenie, które błysnęło czystą ulgą, wypełniło oczy Jeona w postaci łez szczęścia. Jego ukochany stał pomiędzy jego wrogami, czyż teraz był jednym z nich? Trzymał w dłoni bagnet, a jego strój zawierał symbole agresora.
- J-Jiminie - wyszeptał niewyraźnie.
Jasne kosmyki okalały jego ubrudzoną twarz, a łzy spływały po policzkach, błyszcząc z odległości. Strzelał. Oddawał strzały bez zawahania. Wojna, to ona go zniszczyła. Zrobiła z niego swego pionka.
- J-Jiminie - wyszeptał ponownie.
Widział go. To był jego ukochany - delikatny i kruchy blondyn, który skradł jego serce.
Bez namysłu rzucił się w jego kierunku, odrzucając broń. Wszystko działo się szybko. Nie słyszał strzałów i krzyku dowódców. Słyszał jedynie swoje głośne myśli. Śpiewał hymn złożony z imienia ukochanego, biegnąc w jego kierunku. Ludzie padali u jego stóp, ginąc od celnych strzałów, lecz on biegł, biegł do niego.
- Jiminie! - krzyknął, a Park spojrzał za znajomym głosem wiedzionym przez jego imię.
Wstrzymał oddech, a jego oczy zaszły łzami. Rozpoznał go. Wśród tych wszystkich obcych twarzy odnalazł ukochanego.
- Jeongguk! - wrzasnął Park i rzucił bagnet, dostrzegając ciemnowłosego.
Biegli do siebie, unikając strzałów.
Park wpadł w ramiona Jeona, uderzając swym ciałem o tors młodszego. Jeongguk zamknął go szczelnie w swych ramionach. Płakali obaj, płakali jak dzieci, które w końcu powróciły do swego domu.
- J-Jeongguk - zapłakał - Boję się. Oni strzelają - dodał, drżąc.
Był jakiś inny. Wstrząs psychiczny jakiego doświadczył uczynił z niego swego więźnia.
Nie był w stanie myśleć racjonalnie. Jego głos był nieco inny, a wypowiadane słowa nieskładne. Był w szoku.
Wyścielone ciałami podłoże, sprawiło iż człowiek zaczynał się gubić.
- Kochanie, już dobrze - wyszeptał Jeon dotykając jego policzków.
- Pisałem listy - wyszeptał Park jakby to było teraz najważniejsze. Przemawiał przez niego strach w wyniku, którego jego wypowiedzi i zachowania były odchylone od norm - Musisz je przeczytać t-teraz - mówił, a przez jego usta przemawiała czysta panika. Nie myślał trzeźwo. Był myślami zupełnie gdzieś indziej.
- J-Jiminie, zrobimy to później - odparł Jeon, widząc jak daleko myślami był Park - Co oni ci zrobili, najdroższy? - wyszeptał płacząc, a po chwili poczuł paraliżujący ból.
To był moment. Park chwycił się go mocniej, zaciskając swe drobne dłonie na jego ramionach. Jeon zjechał dłońmi na plecy ukochanego, a szkarłatna ciecz odbiła się na jego dłoniach.
- C-Chyba nas trafili - wyszeptał Park, unosząc wzrok, by spojrzeć Jeonowi w oczy.
Listy w dłoniach Parka zabarwiły się krwią, tak samo jak ich mundury.
- N-Nie - wysapał Jeongguk zagarniając w swe ramiona wiotczejące ciało starszego - Patrz na mnie! - krzyknął z trudem łapiąc oddech. Czuł ból, który zmuszał go by osunął się na ziemię, lecz włączył.
- Kocham cię Jeonggukie - wyszeptał Park.
Jeon trzymał w ramionach jego bezwładne ciało, słabnąc.
- N-Nie! - wrzasnął przeraźliwie, patrząc jak jego ukochany umiera w jego ramionach.
- Jiminie! - krzyknął, oddychając głośno, a starszy złapał go za ramię.
- Jeongguk - wyszeptał starszy nachylając się nad nim - Już dobrze - powiedział, gładząc go.po policzku.
Otworzył oczy, a ból głowy był ogromny. Był zalany potem, a jego klatka piersiowa unosiła się chaotycznie. Butelka po winie leżała na podłodze będąc całkowicie pusta, a parę kropel zdobiło kartkę papieru, niczym przelana krew.
- Jeonggukie, spokojnie, to tylko sen - wyszeptał Jimin - Cokolwiek to było, to tylko sen - informował go, a Jeon nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Ujął jego dłoń, trzymając ją mocno.
- Ś-śniła mi się - zająkał się, a Park gładził go po czule po głowie.
- Wojna! - krzyknęła kobieta nie kończąc, gdyż rozległ się głośny strzał, a ona padła martwa. Park podbiegł do okna, a widok za nim zmusił go do zakrycia ust dłonią.
- W-Wojna - wyszeptał Jeongguk drżąc, a Park odwrócił się powoli w jego stronę.
- Ogłaszamy, że wchodzimy w stan wojenny. Agresor przekroczył granice - komunikat z radia dotarł do ich uszu, a Jeon poczuł, że robi mu się niedobrze.
I list krwią splamiony, tak jak i lato splamione wojną stało się rzeczywistością...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro