Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Moja ulubiona kochanica

Brunet ze swoistym zainteresowaniem przyglądał się ścianie. Płatami odchodziła z niej zielona farba, a wykonane przy pomocy ostrego narzędzia bądź paznokci rysy obrazowały nie jedną walkę, która spędzała sen z powiek podobnym jemu. Nie żałował ani jednego ruchu, jedynie zamartwiał się czemu jeszcze nie przysłano po niego psychiatry. Och, na Boga! Wyczekiwał tegoż jegomościa od przeszło sześciu godzin. Skoro już uznano go za niepoczytalnego, ktoś mógłby pofatygować się, aby dotrzymać mu towarzystwa! Nie znosił być poza centrum powszechnego zainteresowania.

Dlatego też wrócił do obserwowania mozolnie pełzającego ku górze karalucha, którego, jak się chwilę wcześniej okazało, mógł uznać za główne źródło rozrywki. Przetarł przekrwione oczy, słysząc równomierne stukanie. Pochodziło ono najprawdopodobniej z celi obok. Rozumiejąc przekaz uderzył w podłogę kilka razy podeszwą buta — minęła kolejna godzina czekania.

— Harvey Collins? — usłyszał znajomy głos jednej ze strażniczek. Posłusznie podniósł głowę, przyglądając się jej zielonymi, przenikliwymi oczami. — Pani Williams prosi do gabinetu.

Skinął jedynie, wstając. Poczekał aż kobieta skuje mu nadgarstki i wyprowadzi z małego pomieszczenia wraz z eskortą dwóch uzbrojonych klawiszy. Doskonale wiedział, iż budził postrach, lecz nie sądził, że akurat dla niego — niepozornego, chuderlawego dwudziestolatka będą przewidziane takie środki ostrożności.

Niemal się uśmiechnął, kiedy drzwi gabinetu, uzbrojonej w notatnik, lekarki otworzyły się z cichym skrzypieniem. Nawet nie zaprzeczyłby, gdyby ktoś stwierdził, że lubił tę kobietę. Ba! Wydawała się interesująca, zdecydowanie bardziej od jego poprzednich koleżanek.

— Proszę, usiądź. — rzuciła nim zdążył choć wymienić z nią spojrzenia.

— Zbladłaś. — zauważył, gdy tylko stanął kilka cali od biurka. Uniósł brwi, kiedy uniosła rękę, aby wyprosić jego niedoszłą eskortę. — Sądzisz, że jesteś bezpieczna?

— Nie wyrządzisz mi większej krzywdy niż tamtej biednej dziewczynie. Nie masz do tego odpowiednich narzędzi. Usiądź. Teraz. — syknęła, wyczekując aż zielonooki pacjent wykona jej polecenie. — To ostatnia wizyta. Jutro przyjedzie komisja, aby porównać wyniki badań. Dzisiaj omówimy wszystko, o czym rozmawialiśmy do tej pory.

— Trzęsą ci się dłonie, Jane. — mruknął ponownie, obserwując jak upuszcza granatowy długopis. — Boisz się mnie. — bardziej stwierdził niż zapytał.

— Przejdźmy do meritum, Harvey. Opowiedz co się stało czternastego lutego.

Jane Williams bardzo starała się nie okazywać targającego nią lęku. Zagryzła spierzchnięte wargi i splotła nadal dygoczące ręce na piersi. Przyglądała się mu z pewnością tak wielką, że powinien wyznać swe grzechy od razu. On jednak tylko czekał aż nadarzy się sposobność, aby ją złamać — zupełnie tak jak piątkę poprzedniczek.

— Czternasty lutego? Cóż jest takiego wyjątkowego w tym dniu, pani doktor? — wzruszył ramionami. Osunęła się mu tym samym nieskazitelnie biała bluzka, ujawniając ciągnącą się od lewego ucha aż do piersi blizna. — Otrzymałem wtedy małą pamiątkę.

— Jak powstała ta pamiątka?

— Mojej byłej dziewczynie nie podobał się sposób, w jaki tego roku spędzaliśmy walentynki, ot co. — rzucił mimowolnie przejeżdżając opuszkami palców prawej dłoni po drewnianym blacie. Oczami wyobraźni widział już spływający z biurka szkarłat. — Miała też wyjątkowy stosunek do noży.

— Sprecyzuj. Co rozumiesz przez wyjątkowy stosunek do noży?

— Uznawała to narzędzie tylko wtedy, gdy ona trzymała je w dłoni. Jawna dyskryminacja, co? — parsknął cichym śmiechem, zupełnie pozbawionym nuty wesołości — Dlatego też nie podobało się jej, że ja też miałem swój przy sobie.

— Dlaczego miałeś przy sobie nóż?

— To była moja ulubiona kochanica, wiesz Jane? — westchnął rozmarzony, przypominając sobie kilka wątków — Poznaliśmy się w wesołym miasteczku. Wygrałem dla niej pluszowego delfina. Pamiętam, że była taka szczęśliwa.

— Co było potem?

— Zaprosiłem ją na kolację do domu. Nie chwaląc się, jestem świetnym kucharzem. — wtrącił — Było wyjątkowo miło. Nie czułem się ta nigdy przy żadnej kobiecie. Nie gderała, nie piszczała, widząc, gdzie mieszkam. Czułem się jak ktoś wyjątkowy.

— Jak długo byliście razem?

— Jakieś dwa krótkie lata.

— Czy zerwaliście?

— Czternastego lutego, dzień po naszym „zerwaniu", poprosiła mnie o spotkanie. Wychodziła gdzieś ze swoim nowym ulubieńcem i chciała odzyskać bransoletkę. Widzieliśmy się kilka godzin, pośmialiśmy się, wróciły wspomnienia.

Dla niego była jak prezent bożonarodzeniowy. Czuł z nią wyjątkową więź, której nikt nigdy nie powinien przerwać. W te walentynki nie miał zamiaru wypuścić jej z domu, dlatego też zaproponował jej szklankę ulubionego soku. Wrzucił tam jedną zmiażdżoną tabletkę, otrzymaną od miejscowego dealera, i postanowił poczekać aż będzie bezbronna. Gdy po pół godziny zaczęła mimowolnie przysypiać przystąpił do działania.

Jego piwnica czekała już od kilku dni.

— Nie widziano jej od walentynek. Gdzie przebywała?

— Nie mam pojęcia. Wyszła ode mnie kilka minut po dwudziestej pierwszej. Potem zniknęła mi z oczu. — skłamał, poprawiając się wygodniej na krześle. — Przetrząsnęliście mój dom. Doskonale wiecie, że nie mam nic na sumieniu, a nadal mnie tutaj trzymacie. Jako potencjalnego mordercę.

— Jesteś nieprzewidywalny. Nie możemy cię wypuścić, nawet jeśli jej nie zabiłeś.

— Harvey! Wypuść mnie stąd! Przecież nic ci nie zrobiłam! Do cholery jasnej, w tej chwili masz otworzyć drzwi!

Przytomna już dziewczyna uderzała we właz, prowadzący na powierzchnię. Przetrzymywano ją w piwnicy, która mieściła się pod posesją jej byłego chłopaka. Odeszła od niego, bo nie dogadywali się, a on zaczynał być coraz bardziej zaborczy. W pewnym momencie zaczęła się go zwyczajnie bać.

Nie odpowiadał jej. Jedynie nucił jedną z piosenek, puszczanych akurat w radiu. Zupełnie jakby ignorował otaczający go świat albo udawał, że nie słyszy panicznych wrzasków porwanej.

— Jeśli stąd wyjdę, osobiście cię zabiję!

— Nie macie podstaw, żeby sądzić, że jestem nieprzewidywalny.

Śmiał się. Z każdym kolejnym ciosem śmiał się coraz mocniej. Nie wiedział jakim cudem Olivia zdobyła nóż, musiał być zbyt ostrożny. I choć zadana przez nią rana nie była zbyt głęboka, to po szyi, co rusz spływała mu krew. Nie przejmował się tym, nawet jej nie poczuł. Oblizał spierzchnięte usta, przyglądając się jak w jego ramionach kona kobieta, którą jeszcze kilka godzin temu zwał swą. To było, zanim rzuciła się na niego z nożem.

Och to była obrona własna, wysoki sądzie! — przebiegło mu przez myśl, kiedy nie wyczuwał już pulsu.

Blondynka sprawiła, że pękło mu serce, więc on, nie bacząc na konsekwencje, wyciął jej własne. Sięgnął po mały, ostry nożyk, którym sprawnie wykonał kilka cięć po klatce piersiowej, połamał żebra zmarłej tłuczkiem, pozbył się wszystkich przeszkadzających mu tkanek i kości. Pragnął, żeby go kochała. Była tylko jego.

— Chciałeś, Harvey, wydłubać oko koledze z twojego pokoju, gdy nie chciał ustąpić ci łóżka pod oknem. — westchnęła ciężko. Dostrzegając nieprzytomny wzrok pacjenta. Jednak to nie było najbardziej przerażające, widziała jego uśmiech. Szalony i równie dziki, jak to charakterystyczne spojrzenie. Dokładnie takie samo, gdy zakrwawionego znaleźli go policjanci.

— Wiesz co? — zapytał cichym, wręcz nienaturalnie brzmiącym głosem, który stopniowo zmieniał się w śmiech. — Cały czas mam przed oczami jej serce. Ciepłe, lepkie i jeszcze bijące, gdy trzymałem je w dłoniach!

Wystarczyła chwila, a do pomieszczenia wbiegliby ludzie. Harvey był zdecydowanie szybszy, dlatego też wykonał plan, który układał w głowie przez ostatnie kilka godzin. Szybko podszedł do skamieniałej ze strachu lekarki, aby wyszeptać do jej ucha jedno krótkie zdanie.

— Ucałuj ode mnie diabła, Jane.

Przy pomocy kajdanek udusił ją tak szybko, jak tylko pozwalały na to jego umiejętności. Broniła się, drapała go i krzyczała, wzywając pomocy. Dwoje strażników wbiegło do pomieszczenia dopiero wtedy, gdy głowa Williams przechyliła się na lewą stronę, upadając z głuchym plask! na blat biurka.

Brunet nie stawiał oporu.

Najważniejsze, że serce jego najdroższej miało być na zawsze przy nim.


Ten rozdział i poprzedni nie przeszły jeszcze korekty ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro