'✧.Ciągły strach
━═━═━═━═━═━═━═━═━
» Mechelinka. Rok 1797. Okres zaborów. Wczesna wiosna.
𝑃𝑜𝑣. Gdańsk
Bryza znad morza Bałtyckiego powiedziała mymi włosami. Ze zmrużonymi oczami wpatrywałem się w zachód słońca. Niebo przybrało barwę jesiennych liści pomieszanych z różem malin, powoli robiło się ciemniej. Stałem oparty rękoma o kawałem płotu, postwaionego na dość dużym pomoście. Nie był to duży port, nie byłem na tym głównym, lecz na tym dalszym i znacznie skromniejszym. Pogoda sprzyjała dziś nie tylko mnie lecz także żeglarzom, którzy pływali na swych statkach w odległości 40 metrów od lądu. Przymknąłem na chwilę oczy, ruszając swym ogonem na boki. Chciałem wsłuchać się w szum małych fal, odgłosy mew oraz zapach morza. Relaksowało mnie to, i była to dla mnie odskocznia od pracy na porcie. Nie byłem centralnie w mieście, jednynie na pomoście zbudowanym niedaleko wsi Mechelinki, gdzie rosły drzewa oraz były postawione małe domki.
Nagle do mych uszy dobiegł odgłos. Dość daleki. I z początku na niego niezareagowałem. Dalej delektowałem się odgłosami, z zamknętymi oczami. Lecz czyiś głos stawał się głośniejszy. Za każdą chwilą był bliżej. Ruszyłem lewym (lwim) uchem, gdyż z mej prawej było słychać czyiś głos.
— Gdańsk! — Do mych uszu doszedł znajomy krzyk, co sprawiło że natychmiastowo otworzyłem swe oczy i prostując się spojrzałem w lewo.
Był to Sopot. Biegł jak dziki w moją stronę po pomoście, ubrany w beżową, koszulę z podciągniętymi do łokcia rękawami, skórzany pas oraz szarawe, brudne od błota i trawy, spodnie, wraz z wysokimi, czarnymi butami. Jego srebrnobiałe mewie skrzydła mieniły się w słońcu.
To że biegł tak szybko, a jego mina była jakby wystraszona, nie odznaczało nic dobrego.
Dostał do mnie mówiąc chyba z dwa razy moje imię, zatrzymał się i trochę skulił prubując złapać oddech.
— Sopot? Co się dzieje? — Odezwałem się w końcu, nie rozumiejąc zachowania przyjaciela.
Ten spojrzał na mnie swymi złotymi jak przenica oczami, i łapiąc oddech rzekł z przerażeniem;
— Prusi wiedzą gdzie jest Litwa! —
Od razu serce zaczeło mi szybciej bić. Nie czekając na Sopot, zerwałem się jak sarna i ruszyłem w stronę zejścia z pomostu. Za sobą usłyszałem przekleństwo Sopotu, zapewne z racji że go tak zostawiłem, lecz po chwili czułem jego obecność tuż za mną.
Zbiegliśmy z pomostu tuż na żwirową grużkę i ruszyliśmy przez wieś.
— Jak się dowiedzieli?? — Warknąłem do Sopotu patrząc przed siebie żeby na nic nie wpaść.
Biegliśmy zbyt szybko by na siebie patrseć.
— Głazica mi o tym powiedziała! Podobno Donimierz widział dość dużą grupę Niemców, zmierzających pędem w tą stronę! —
— Skąd do jasnej cholery mieliby się dowiedzieć gdzie ją trzymamy?! —
— Może ktoś nas zdradził?! Zapewne dla zysku! —
Biegliśmy przed siebie, nie zważając na gapiących się na nas ludzi.
Przeklnąłem w myślach.
Zaczynając od samego początku, od kiedy jesteśmy pod zaborami RON rozkazał ukryć swe dzieci w bezpieczne miejsce, tak aby brudne łabska zaborców ich nie dotkneły. RP i Litwa zostali rozdzieleni, jak najdalej od ojca jak i od siebie. Nie wiem gdzie jest RP, lecz raz przyjechała do mnie pewna kobieta, która miała ogromną ranę w nodze. Dała nam Litwę mówiąc tylko że mamy się nią zaopiekować, RON o wszystkim wie. Nie mineła chwila a padła przed drzwiami na ziemię. Wykrwawiła się. Jej koń był cały brudny z jej krwi, a Litwa była pżerarzona. Ustaliłem wraz z oklicznymi wsiami że wspólnie będzemy się opiekować Litwą. Z początku była u mnie w domu, z jakieś dwa dni, lecz nie mogła być u mnie tak długo, po za tym że miałem pracę, i byłem obserwowany, przez władze Pruskie. Uzgodliśmy że Litwa będze sama mieszkała w małej, starej chatce w lesie, nieopodal mojego miasta, ale z dala od cywilizacji. To było jedyne co mogliśmy zrobić. Nikt z nas nie mógł zabrać jej do własnego domu, było to zbyt ryzykowne. Lecz każdego dnia choć ktoś jeden zaglądał do niej, dawał jej jedzenie, picie, nawet ubrania, czy inne rzeczy, a także oceniano jej zdrowie oraz jak się czuła, ogółem sprawdzał także zabezpieczenia, które także stworzyliśmy. A potem ta osoba dawała "meldunek" co dzieje się z małą, gdyż mówiliśmy do niej mała. Teraz Litwa była w niebezpieczeństwie.
Musieliśmy ją z tamtąd natychmistowo zabrać i przenieść gdześ indzej. Nim Prusi ją dorwą.
— Niech szlag tego nieudacznika! — Warknąłem gniewnie ściskając swe zęby przeklinając tego który nas wydał.
— Co zamierzasz zrobić? — Spytał Sopot.
— Zabrać ją, gdzieś daleko. Do jakiejś innej wsi, czy miasta. Nie może tutaj zostać, nawet jeśli to fałszywy alarm! — Stwierdziłem mijając krzaki.
Byliśmy już w poprawnym lesie. Tym, gdzie stała chatka małej. Chatka stała jakby opustoszała, i takie wrażenie miała dawać. Obrośnięta chwastami, krzakiami jak i bluszczem, nie była zadbana. Zbliżyłem się do starych drzwi, lecz coś mnie zatrzymało i nie poszedłem za dom aby wejść przez ukryty podkop. Spojrzałem na Sopot który stał obok mnie i czekał aż cyiś uczynię.
— Co? O co chodzi? — Spytał szybko nie rozumiejąc mojego wzroku.
— Nie wolisz żebym załatwił to sam? — Przechyliłem głowę lekko w bok.
— Nie, idę z tobą. I niezamierzam cię zostawić — Rzekł stanowczo.
Więc oboje ruszyliśmy za chatę aby wejść. Zapukałem wyznaczony sygnał, i usłyszałem jak drewno ociera się o drewno i "sekretne przejście" jest gotowe do użytku. Wszedłem do środka chaty, a za mną tuż Sopot. Cisza. Litwa zapewne ukryła się tak jak ćwiczyliśmy. Tak na wszelki wypadek.
— A kogo my tu mamy... — Do mych uszu dostał się ten sakrastyczny, niemiły dla uszu głosy tego karzełka.
Odwróciłem się w stronę gdzie patrzył Sopot. W przejściu stało z 10-ciorga uzbrojonych po zęby żołnierzy a na ich czele stał. Prusy. "Śiwetnie! Jeszcze tego tu niziołka brakowało!". Stał ubrany (jak zawsze) w swój czarnobiały mundur wojskowy. Patrzył się na nas swymi panicznie fioletowymi oczami, mrużąc je lekko. Jego twarzy była obojętna, ale i poważna. Patrzył to na mnie, to na Spoot, czekając aż któryś z nas coś powie. Ale my milczeliśmy patrząc się na niego z niesmakiem.
W końcu westchnął, łapiąc się za czoło, dłonią na której była biała elegancka rękawiczka.
— To wyjaśnijcie mi co wy tu robicie? — Spytał patrząc na nas jak na głupków.
A my milczeliśmy. Wymieniliśmy się tylko spojrzeniami kątem oka.
— Dobrze, widzę że się z wami nie dogadam — Warknął nieprzejęty Prusy — Sądziliście zę ukryjescie te bachory przed nami? To wam się coś pomyliło. — Nagle urwał.
Urwał z powodu odgłosu. Odgłosu szurania. Ten dźwięk wydobył się z pobliskiej dużej starej skrzyni stojącej pod ścianą. Wszyscy spojrzeliśmy na strzynię. Dalej coś szurało, lecz po chwili ucichło. Prusy spojrzał na nas z początku obojętnie, lecz później na jego twarzy wymalował się sarkastyczny uśmieszek. Spojrzał ponownie na starą skrzynię i ruszył się aby do niej podejść.
Wzdrygnąłem się, i chciałem się zerwać aby go zatrzymać, lecz poczułem czyjąś ciepłą dłoń, zaciskającą się na mojej lewej ręce. Obruciłem głowę do Sopotu, pokazując mu wzrokiem że nie jestem zadowolony z tego co robi. Lecz ten nie ustąpił, jedynie jeszcze mocniej zacisnął swą dłoń na mojej i zmarszczył brwi. Jego oczy mówiły abym tego nie robił. Sam nie wiem czemu ale posłuchałem go. W odpowiedzi także zacisnąłem mocniej swą dłoń na jego. Patrzyłem z uwagą na to co robi ten każeł, będąc w gotowości by na niego skoczyć w każdej chwili.
Prusy podszedł bliżej skrzyni. Powoli chwycił za jej wieko. I ostrożnie lecz szybko uchylił je do góry. We środka wydobyły się ciche piski i po chwili z jej wnętrza wydostał się duży szczur, który w błyskawicznym tempie uciekł do dziury w ścianie. Nie było tam Litwy. Poczułem wewnętrzną ulgę. Lecz starałem się tego nie okazać.
Prusom trochę zrzędła mina, stając się poważna. German zamknął wieko dużej skrzyni z hukiem, a ja poczułem że Sopot puszcza moją lewą dłoń.
Prusy spojrzał na nas, jakby podejrzliwie. Po chwili odszedł od skrzyni i wrócił na swe miejsce stojąc na czele swej grupki idiotów.
— Gdzie ONA jest? — Zapytał powolnym ale i groźnym głosem.
Widać było że chce jak najszybciej to załatwić, a nie bawić się w kota i myszkę. No cóż. Lecz my nie zamierzamy tak szybko odpuścić z gry. Pomęczymy go trochę.
Milczeliśmy, patrząc się na niego jak delibe. Aż nie mogę się doczekać aż mu nerwy puszczą. Wygląda wtedy tak idiotycznie, jak jakieś naburmuszone, rozpieszczone 6-letnie dziecko z racji tego że ktoś nie dał mu cukierka.
Oglądanie go takiego to dopiero rozrywka. Tylko ja i mewka na to czekaliśmy. Mewka to Sopot, z racji jego mewich skrzydeł.
(Cały Gdańsk i jego urocze przezwiska 🥰😘😍) (Przezywa tak większość miast, po ich atrybutach)
— Będziecie tak milczeć i czekać aż rozstrzelę wam łby? — Odparł nagle Prusy marszcząc brwi i patrząc na nas spode łba.
— Ale co niby od nas chcesz? Nie masz lepszych zajęć w tym Berlinie niżeli przyjeżdzać na jakieś zadupie i podglądać miasta w chatach? — Odezwał się nagle Mewka, robiąc to w tak piękny sposób aktorstwa że aż zaklaskać mu terzeba było.
Już myślałem że posikam się ze śmiechu z miny Prus. (Jedno słowo jego reakcji nie opisze)
— Dobra, nie warto z wami gadać... — Warknął pod nosem, a Sopot spojrzał na niego takim wzrokiem "No łał, skapnąłeś się geniuszu złoty" — Przeszukać mi tą ruderę! — Rozkazał gniewnym, głośnym tonem do swych pachołków stojących za nim.
Nie mineło dużo czasu a Prusi rozporoszyli się po chacie, zaczynając przeszukiwać i sprawdzać każdy kąt. Sopot ponownie chwycił mnie za dłoń. Pewnie zauważył że znów chce zareagować. Więc odpuściłem. Prusy nie przeszukiwał chaty, stał przed nami, zbliżając się do nas, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
Obleciał nas niebezpieczynm wzrokiem, lecz utrzymywaliśmy z nim kontak wzrokowy, aby mu pokazać że się nie boimy. Choć baliśmy się. Jak cholera. Że znajdą Litwę, i coś jej zrobią. A po Prusach i jego dziwych zachowaniach można się wszystkiego spodziewać.
— Jeszcze raz spytam... Gdzie ona jest? — Warknął srogo.
— Tylko w twoich snach — Warknął nagle Sopot, widocznie tracąc cierpliwość to tego człowieka.
— Aj, Sopot nie ładnie. Wiesz, szkoda by było ranić taką ładną buźkę, więc radzę ci się zamknąć lub odpowiadać na moje pytania — Odparł Prusy, gardząc Mewkę wzrokiem pogardy i patrząc na niego z góry.
— Chyb- Mewka urwał bo, zacisnąłem mocniej swą dłoń.
— Co? Mów bo nie usłyszałem? — Orzekł Prusy unosząc wyżej jedną brew.
Sopot spojrzał w dół, nie chcąc już patrzeć na Prusaka. Milczał. Kątem oka widziałem po jego minie że żałuje że tak zareagował. Zwykle nie jest agresywny. Praktycznie nigdy nie jest. Charakterystyczne dla jego osoby jest to że jest opanowany, uśmiechnęty, oraz lubi rozrywkę. Żadko kiedy dołącza się do bujki czy z gniewu podnosi głos. A nawet jeśli zawsze tego żałuje. Żałuje, bo jak był młody, był całkiem inną osobą. Był mega agresywny. Wyzywał każdego, codziennie. Wdawał się w wiele bujek. Lecz raz przysiągł pewnej osobie że się zmieni. I przez lata to pielęgnował, aż po 15 ludzkich latach stał się inną osobą, taką jaką jest do tego czasu.
— Nie ma jej panie — Nagle odzewał się jeden z Niemców, który stał wraz z jakimś innym kolegą.
— Jak to nie ma? — Zapytał gniewnie karzeł patrząc z pogardą na swojego człowieka — Jeszcze raz macie przeszukać tą chatę! Dokładnie! — Rozkazał ponownie, widocznie niezadowolony.
Znów poczułem wewnętrzną ulgę. Może uda się że jej nie znajdą i odejdą z myślą że nie ma jej tutaj.
Prusi zaczeli ponownie przeszukiwać stary budynek. Przez ten czas Prusy milczał przatąc na nas z zamyśleniem.
Mineło z może dobre 15 minut kiedy jeden z ludzi podszedł bliżej Prus i rzekł cicho:
— Nie ma jej... —
Prusy przerwał mu wybuchając gniewem:
— Jak to jej nie ma?! Niemożliwe że jest gdzieś indziej?! No chyba że ten pieprzony Andrzej nas okłamał aby ujść z życiem! — Warknął głośno, a Niemiec aż się wzdrygnął pod naporem jego agresywnego głosu.
Andrzej... Jaki kurna Andrzej?! Czyli mam zrozumieć że jakiś człowiek coś sobie przeskrobał i ratując swe życie zdradził gdze jest ukrywana Litwa? Niech go szatan w piekle męczy.
Prusy patrzył na swych ludzi gniewnie. Po chwili jednak odwrócił się do mnie i Mewki. Spojrzał to na mnie to na Sopot. Po chwili jego oczy jakby zaślniły jakby miał jakiś pomysł.
— A zatem... Skorzystamy z jeszcze jednej opcji... Wybawimy ją — Szepnął to w taki sposób abyśmy tulko my to słyszeli — Brać ich! — Rozkazł nagle.
Ja wraz z Sopotem zaaregowaliśmy natychmistowo, gotowi do walki, na pięści. Ludzie Prus ruszyli na nas.
Pierwszych dwóch ruszyło na Mewkę, zapewne nabierając się na to że jest drobny, o sprawiał wrażenie bezbronnego. Oj współczuje im.
Mewka dorwał jedego z nich od zazu za kołnierz, zbił mu swoją wolną dłoń w brzuch, obezwładniając go. W mgnieniu oka pchnął go na tego drugiego, sprawiając że oboje wylądowali na ścianie obok. Aż dach się zatrząsł.
Uniknąłem ataku, z pięści jednego z Niemców, po prostu się odsuwając, i korzystając z jego nie uwagi, chwyciłem go za fraki i mocno popchnąłem o ścianę. Uderzył o nią głową, co sprawiło że chyba zendlał, bo padł na podłogę.
Niestety, nas było tylko dwójka a ludzi aż 10-ciorga. Udało im się nas jakoś obezwładnić, mimo że próbowaliśmy z nimi walczyć. Trzymali nas aw taki sposób, że nie mogliśmy im się wyrwać.
— Litwo, wyjdź natychmiast, gdziekolwiek się kryjesz, jeżeli nie chcesz aby coś im się stało! — Krzyknął Prusy rozglądając się po chatce.
Spojrzałem na Mewkę, któremu z nosa leciała krew, i opadała na starą drewnianą podłogę. Poczuł mój wzrok i także na mnie spojrzał. Wymieniliśmy się spojrzeniami. Cały czas czułem jak ciepła ciecz spływa po rogu mojej twarzy. I tak samo kroplami upada na podłogę.
W tym samym czasie prubowaliśmy się jakoś krzątać jak i szarpać, aby się uwolić ale nic z tego. Jednynie dostaliśmy silne kopy nogami o własne stopy, oraz to że mocnej zaczęli nas trzymać.
Z początku była cisza. Litwa siedziała, w swej kryjóce. Zapewne obserwójąc i słuchając z przerażeniem co działo się w pokoju.
— Litwo, wyjdź — Odparł nagle Prusy — Natychmiast — Warknął po chwili już trochę gniewniej.
Prubował podjeść do dzewczynki na spojonie i delikatnie, no ale z takim podejściem i szantażem to nie za bardzo. Jedynie traume dzecku robi.
Spojrzał na nas niemiło marszcząc czoło.
— Macie jej kazać wyjść — Rozkazał patrząc na nas z góry.
— Ooo na pewno nie — Rzekłem stanowczo poważnym głosem patrząc mu w oczy.
— Już — Warknął srogo podchodząc bliżej mnie.
— Nie ma takiej opcji... — Zaczałem opanowanym głosem patrząc z góry na niższego.
Lecz nagle dojrzałem jak Prusy wyciąga coś ze swojego pasa. Po chwili poczułem jak przykłada mi zimny sztylet do szyji.
— A teraz? Czy wolisz stracić krtań i już nigdy nic nie powiedzieć? — Odparł przechylając głowę w bok lekko i mrużąc oczy, przyglądając mi się.
— Zostaw moich wujków?! — Nagle do mych uszu doszedł ten charakterystyczny głos.
Z przerażeniem spojrzałem kątem oka w bok.
Była to Litwa. Stała z rozkroku, w swej długiej do kolan, falbankowej, chłopskiej, skromnej, brązowej jak kora drzewa sukience na ramiączkach. Na jej stupkach spoczywały balerinki, a jej złote jak słońce włosy były spięte w niechlubny, koczek. 6- lataka (na taką wyglądała!) miała zaciśnięte pięści, a na jej twarzytce malowała się złość. Za nią była klapka, ostająca od podłogi, oraz dzióra. Była to kryjówka w podłodze. Zawpewne nie wytrzymała i musiała coś zrobić. Ona już taka jest. Nie może patrzeć na czyjąś krzywdę i przemoc od tak. To dobre dziecko. Ale przeraźliwie uparte.
Prusy spojrzał na nią w szoku. Przececiał ją wzrokiem jakby widział ducha, bądź anioła. Opuścił sztylet z mej szyji, cały czas patrząc na córkę RON'a i Ks.L.
— Brać ją — Szepnął, a jeden z ludzi trzymających Sopot, puścił go i rzucił się w stronę Litwy.
— Litwa, uciekaj! — W tym samym czasie krzyknąłem to wraz z Mewą.
Ale było za puźno, ten człowiek ją dopadł, chwytając za podramiona i podnosząc.
Ona jak dzika zaczeła wierzgać, uderzać, krzyczeć żeby ją puszczał. Ale nic to nie dało, do czasu aż kiedy go ugryzła. Wtedy krzyknął z bólu, i puścił ją, a ona rzuciła się do ucieczki. Ale niestety Prusy skorzystał z okazji że dziewczynka była mała, i szybko nie biegała. Dopadł ją łapiąc za jej ramioczka i podnosząc do góry. Też próbowała robić wszystko żeby ją puścił, ale nawet gryzienie nic nie dało. Wytrzymał ten ból przyglądając się jej w jakby hipnozie. Nagle spojrzał na sych ludzi oraz nas mówiąc obojętnie:
— Zostawcie ich tutaj — I po tych słowach film się urwał.
✴✴✴
Poczułem jak ktoś trzyma mnie za moje przedramię i nim rusza. Z początku nie słyszałem nic. Ani nic nie widziłem. Z trudem udało mi się uchylić lekko oczy. Miałem rozmazany obraz. Nagle zagwizdnęło mi w uszach. Pomrugałem i złapałem ostrość.
Okazało się że leżałem na lewym boku, a niedaleko mnie leżał Sopot. To on trzymał mnie za przedramię i prubował mnie zbudzić.
Ledwo co było widać, co wskazywało że było około północy czy nawet którejś w nocy.
— Gdańsk, żyjesz stary? — Usłyszałem jego głos.
— Tak... Żyję — Westchnąłem ciężko, podnosząc bolącą głowę.
— Też strasznie boli cię głowa? — Spytał nagle Mewka przestając ruszać moją ręką.
— Tak... — Odparłem któtko.
— Dostaliśmy czymś w głowę — Stwierdził szybko Sopot, a ja usłyszałem jak kładze głowę na podłodze.
Lecz ja już go nie słychałem. Walczyłem z myśli co działo się z Litwą. Gdzie teraz jest? Czy jest cała? Nic jej nie zrobił? Czy ją gdzieś chce przetrzymać i co będze z nią robił? Co będzie dalej?
— Matko byoska... — Westchnąłem, łapiąc się za włosy prawą ręką i przymykając ze zmęczenia oczy — Co teraz? Co z Litwą?... I jak na to zareaguje RON? —
— Hej, Gdańsk — Usłyszałem głos przyjaciela, i poczułem jak zawsze ciepłe ręce na swojej lewej dłoni — Damy radę.... Na razie musimy się z tąd wydostać.... Jakoś — Rzekł.
✴✴✴
𝑃𝑜𝑣.RON
Syknąłem z bólu, czując mocne ukłucie w lewej ręce.
— Przepraszam, niechcących — Rzekła szybko Łódź — Nie znam się zbytnio na srzywaniu ran... —
Siedziałem wygodnie na fotelu, pościelonym skórą niedźwiedzia brunatnego. Moja lewa ręka leżała na bocznym oparciu, w taki sposób aby Łódź która siedziała obok mnie, na stołku, miała dobry widok na długą ranę wzdłuż ręki.
Oparłem się o wysokie oparcie, starając się nie myśleć o ranie i nie patrzyć na nią. Zamiast tego skupiłem swój wzrok na kominku, po mojej prawej stronie, postawionego pod ścianą. W kominku palił się ogień, a zarazem ogrzewał chatkę. Skupiłem swój zwrok na nim. Przymknąłem oczy próbując się jakoś uspokoić, lecz nagle poczułem niemiłe ukłucie, sycząc przy okazji.
— Przepraszam! — Rzekła dość panicznie Łódź — Ja przepraszam, naprawdę nie chciałam, wymacz mi, nie panuję nad sobą, strasznie się stresuję robiąc to, a za razem boję się o twój stan, bo wiem że jeśli nie dam radzy zaszyć tego poprawnie to-
Zaczeła mamroczyć, szybko, ale zdecydowanie, nie gubiąc ani jednej litery. Zawsze tak robił gdy się stresowała, po prostu gadała. Lecz urwała bo spojrzałem na nią z powagą, i chyciłem prawą ręką za jej podbrudek aby spojrzała mi w twarz.
Widać było w jej oczach stres, jak i strach. A do tego gniew na siebie.
— Ja nic nigdy nie potrafię zrobić poprawnie i to wszystko przez ten stres, nie daje mi spokoju —
Opuściła głowę, znów zaczynając mamrać, lecz ponownie chwyciłem za jej podbrudek.
— Hej, spokojnie. Nie obwiniaj się za to, że ci się nie udaje. To normalne. Lecz aby to wykonać musisz się uspokoić i nie działać emocjami. To jedyne pogorszy twój, jak i mój. Nie denerwuj się, nie take rzeczy żem przechodził — Uśmiechnąłem się od niej lekko, dodając trochę otuchy.
— Okej... — Odrzekła cicho, skinając głową, po czym powróciła do szycia rany.
Znów oparłem się o oparcie. Tak naprawdę to nie musiała tego robić. Zrobiłbym to sam, bo nie raz musiałem sam ratować sobie skórę, bo nie było wsparcia. Ale gdy zobaczyła tą ranę, powiedziała że ona to zrobi. Ale widocznie tak się zestresowała, że jej to nie wychodziło. Znam to. Nagorsze co może spodkać kogokolwiek. Chęć, dobre intencje ale za to chwilę potem stres i błędy.
Pokój w którym byłem wraz z Łodzią był dość skromy. Drewniane ściany, przed nami drzwi wejściowe, dwa okna, za którymi panowała całkowita ciemność, regały z różnymi gramotami, stojące gdzieniegdzie. Dywan, fotem na którym siedziałem, kominek, niski stolik, oraz klasyczne dwa krzesła. A z prawej strony jeszcze dwoje drzwi, prowadzące do innych pomieszczeń.
Nagle zza jednych drzwi wyszła kobieta. Ubrana w długą, falowaną, szarą suknię, błękitną bluzką oraz skromnymi butami. Jej złoto żółte, długie po piersi, kręcone naturalnie włosy, były rozpuszczone, a jej jedno niebieskie pasemko rzucało się w oczy.
Była to Pabianice. Miasto graniczące z Łodzią. Weszła do pokoju trzymając w dłoniach stare jak świat kubki, podeszła do niskiego siolika, położyła je na stole, a sama z jednym w ręku usiadła na starym krześle, dmuchając w ciepły napój, z którego parowało.
Upiła łuczek po czym rzekła patrząc na nas:
— Macie tutaj herbatę z ziół — Zerknęła na kubki — RON masz ją wypić, postawi cię na równe nogi po tej przygodzie. I uważaj, bo jak łyczka zostawisz to cię wżątkiem obleje — Warknęła poważnym tonem, piorunując mnie wzrokiem.
— Też cię uwielbiam — Uśmiechnąłem się blado, patrząc ma małe (w tych czasach) misteczko.
Hah, tak. Przygoda życia.
Właśnie dziś musiało nawiedzić mnie moje nieszczęście. I to w środku miasta. Czyli w Łodzi. Szedłem sobie jak normalny człowiek przez chodnik aż tu tagle wojsko pruskie się pojawia. I akurat musieli się mnie przyczepić, bo wyglądam "podejrzane". Też mi argument do zaatakowania kogoś na drodze. Choć tyle że było późno a ludzi nie było dużo. I szybko wszyscy uciekli. Jedynym wyjściem kiedy rozpoznali mnie, było ich zabicie. Jakimś cudem mi się to udało, bo gdyby nie, zaborcy wiedzieliby gdzie jestem. Było to zbyt ryzykowne. Ale najgorsze w tym wszystkim było to że dość mocno oberwałem. Nawet nie mogę sobie wyobrazić jaki jestem słaby, ledwo radząc sobie z 4-oma osobami.
I to takimi skutkami jak, długie, głębokie cięcie na lewej ręce. Krwotok nosa. Ledwo co nie złamana kostka (choć wszytko może się okazać, bo ledwo stoję). Głęboka rana, zadana ostrzem, w udze. Otarcia, przetarcia, oraz zdarta skóra w różnych okolicach ciała. Do tego wyczerpanie jak po przebiegu wyścigu na parę kilometrów.
Naprawdę było źle. A wręcz fatalnie. Jak ja chcę robić cokolwiek w tym stanie? Nie wiem. Zaczynam się w tym wszystkim gubić....
I czuję się jakbym stał w miejscu, a świat pędził do przodu, nie zwarzając na mnie.
— Gotowe... Raczej — Odezwała się nagle Łódź, kończąc już szyć mi ranę oraz urywając odstający kawałek nitki małym nożykiem.
Spojrzałem na ranę. Było już lepiej. Znacznie lepiej. Przynajmniej tak szybko nie stracę krwi. I może jeszcze nie umrę. Może...
— Dziękuję Ci — Rzekłem patrząc z szacunkiem na kobietę, która miała brudne ręce z mej krwi.
— Pójdę się ogarnąć, i przebrać... — Oznajmiła wstając i zabierając ze sobą wszystkie inne rzeczy, po czym wyszła do innego pokoju.
Spojrzałem na kobietę siedzącą na krześle ze starym kubkiem w dłoni. Raptem zerknąłem na stół i na naczynia. Lecz poczułem że zaraz kaszlnę. Jak poparzony chwyciłem za brudną od posoki, białą szmatkę, którą dała mi Pabianice. Przyłożyłem ją do ust, po czym kaszlnąłem krwią z 5 razy. Kiedy fala kaszlu ustąpiła upuściłem szmatkę na stół łapiąc się prawą ręką za czoło ze zmęczenia.
— Następnym razem musisz bardzej uważać — Rzekła Pabianice patrząc na mnie spod łba — I może zmień taktykę. Chodząc po miastach, jedynie szykasz sobie guza. To normalne teraz że strarzy jest aż tyle, a zwłasza w miastach. Musisz częściech chodzić między wsiami — Poleciła siorbając cherbatę z kubka.
— Wiem... Ale i tak staram się wogule nie wchodzić na tereny miast. Muszę po nich chodzić jeśli chcę odbudować państwo. Co ja niby mam robić na wsi? Siedzieć przy grządkach? — Spytałem z ironią w głosie, patrząc na kubki.
— Lepiej i siedzieć przy grządkach niżeli ryzykować to że cię złapią — Fuknęła kobieta, łapiąc za jeden z kubków i podając mi go.
— Muszę odbudować to co upadło... Jeszcze nie wiem jak. Lecz wiem że muszę — Zabrałem od miasteczka naczynie z naparem i także je podmuchałem — Wiem że brzmi to jak jakieś dzyecięce marzenie... Bo jak mam to zrobić gdy jestem w takim stanie zdrowotnym? Skoro państwo jest podzielone na trzech zaborców? A większość zaufanych mi osób zdradziło mnie lub zgineło z łapsk tych cweli — Warknąłem cicho, zawiedzony swą sytuacją.
— Nie lepiej by było żebyś osadił się gdześ... Daleko? Może wyjedziesz gdzieś za granicę? Odpoczniesz, zregenerujesz siły, wymyślisz jakiś plan, a później wrócisz — Rzekła Pabianice wymachując jedną dłonią.
— To... Genialny pomysł — Sojrzałem na miasteczko po chwili ciszy — Ale... — Westchnąłem patrząc w bok — Jest on dość trudny do zrealizowania. Po pierwsze gdzie dokładnie miałbym się udać? Na wschód, nie, bo sami Ruscy, na północ nie, bo Szwedzi, na południe nie, bo Austriacy, i Bałkany, a tam bezpiecznie nie jest, bo jeszcze są Turcy... A na zachód... Państwo francuskie. Ryzykowne, bo mają konflikty z Prusami — Objaśniłem biorąc duży łyk naparu.
— Noo... Na logike to masz rację — Wrtąciła się Łódź, wchodząc do pokoju, oraz siadając na krześle obok miasteczka.
— A więc, co teraz? Zamierzasz tutaj zostać? Nie wolisz nawet uciec na inny kontynent? — Spytała Pabianice.
— Sam nie wiem... Ale z pewnością wiem że nie mogę ukrywać się u zaborców, oraz ich sąsiadów — Rzekłem wypijając całą cherbawtę.
— A może uciekniesz do państwa szwajcarskiego? — Sytała Łódź także pijąc napar.
— Nie... To także niebezpieczne, a zwłaszcza że mają interesy z Prusami... — Rzekłem poważnym tonem odkładając delikatnie kubek na stolik.
Pabianice otworzyła już buzię aby coś powiedzieć lecz przerwał jej odgłos pukania do drzwi. Wszyscy zamarliśmy i przez chwilę przestaliśmy oddychać. Pukanie było nerwowe. Pabianice wstała z krzesła zostawiając kubek na stoliku i podeszła do oka. Spojrzała przez nie na osobę stojącą za drzwiami.
Po chwili spojrzała na nas i rzekła:
— To Zgierz —
Na te słowa ja wraz z Łodzią westchneliśmy z ulgą. Tak naprawdę mógł to być każdy. Zaborcy, strarze, czy inne koszmary mojego życia.
Pabianice podeszła do drzwi i je otworzyła, a w progu stał mężczyzna. Ubrany skromnie, po chłopsku. Wyglądał na zmęczonego, a co dawało w znaki jego podkowy pod orlimi, złotymi jak złoto oczami. Jego czerwone jak krew włosy, były rozczochrane na wszytkie strony, a lekki zarost dodawał mu wieku ale i charakteru.
— Witajcie — Rzekł w chodząc do domu i patrząc na nas.
— Witaj Zgierz, kupę lat — Odparłem mrużąc lekko oczy, ale i się uśmiechając.
Pabianice zamknęła drzwi na klucz i kazała Zgierzowni usiąść na jej krześle, ale ten zaprzeczył.
— Mam wstrzącającą wiadomości... — Zaczął patrząc najpierw na mnie, a potem na dziewczyny.
Po jego zmartwionej i trochę przerażonej minie można wywynioskować że coś było na rzeczy. Zgierz był typem osoby która jest szczera, aż nawet do bólu.
— Mów... — Odparła Łódź marszcząc brwi.
— Litwa została znaleziona — Rzekł, a te słowa były dla mnie jak strzała w serce.
Poczułem jak doznaje przerażenia, moje mięśnie zaczeły się spinać, rany panicznie pulsować, a serce szybciej bić. Aż przez parę sekund nie mogłem oddychać ani wydać z siebie żadnego słowa. "Jak? Kiedy? Kto? Dlaczego? Czemu?" Malowały się pytania.
— Jak to się stało? — Krzyknęła wstrząśnięta ze strachu Łódź patrąc na mężczynę.
— Kiedy?! — Warkneła Pabianice, a jej dłonie ścisneły się w pięści.
— Trzy dni temu... Prusy wraz z 10-ciorga ludźmi byli w okolicach wsi graniczącej z Gdańskiem. Wiecie, tam w tym lesie, gdzie była ta chatka, gdzie mieszkała Litwa. Podobno jeden z mieszkańców jakiejś kujawskiej wsi, zdradził gdzie jest ukrywana Litwa. Ale jeszcze nie wiadomo dlaczego ją zdradził... Gdańsk wraz z Sopotem próbowali ją z tamtąd ewakułować... Ale się nie udało — Wyjaśnił Zgierz.
— Cholera jasna... — Przełknęła Pabianice, spuszczając wzrok, i marszcząc nos.
— Co z Gdańskiem i Sopotem? — Spytała Łódź.
— Była bijatyka. Niestety, udało się Niemcom ich obezwładnić. Jak na razie nie wiadomo mi nic. Jak się czują? Czy nic im nie jest? Nie wiem. Trzeba by było to sprawdzić — Orzekł Zgierz.
— Japierdole... — Przeklnęła cicho Pabianice dalej patrząc w dół.
— Masz, napij się cherbaty i usiądź — Nakazała Łódź wstając z krzesła i podając mężczyźnie swój kubek z cherbatą.
Zgierz jej podziękował i posłusznie usiadł na miejscu Pabianicy, a Łódź powróciła na swoje miejsce.
Przez dłuższą chwilę, w pokoju panowała niezręczna cisza. Jednynie było słychać jak drewno pali się w kominku. Łódź wraz ze Zgerzem siedzieli na krzesłach a Pabianice, chodziła po pokoju, jakby zamyślona. Miałem uczucie jakby czekali aż ja coś powiem. Ale nie byłem w stanie. Odebrano mi mowę. Nie mogłem pojąć racji że ją znaleźli. Poczułem jak od środka zrzera mnie myśl że coś jej zrobili...
— RON? — Usłyszałem cichy głos Łodzi — RON? — Odezwała się po chwili bo niezaaregowałem.
Byłem za bardzo zamyślony żeby zareagować.
— Rzeczypospolita Obojga Narodów — Gdy usłyszałem całe me imię ocknąłem się z zamysłów i spojrzałem na Pabianice, która to powiedziała.
Stała w miejscu, patrząc na mnie niezadowolona, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
— Co zamierzasz z tym zrobić? — Sytał Zgierz.
Przez chwilę milczałem, spuszczając głowę w dół. Lecz raptem zmarszczyłem brwi, zacisnąłem pięści i spojrzałem stanowczo na miasta.
— Zamierzam dotrzeć do Berlina i ją odbić — Rzekłem poważnym i stanowczym tonem.
Miasta jakby się sflustrowały.
Wybuchali falą pytań, gniewu i niezrozumienia;
— Ale jak niby chcesz tam dotrzeć? —
— Skąd wiesz że jest w Berlinie? —
— W takim stanie nigdzie się nie ruszasz —
— Nie możesz tego zrobić —
— Nie dasz rady sam —
— Upadłeś na głowę! —
— Co jeśli cię złapią? —
— Nie ryzykuj, ktoś inny pójdze —
Ich głosy zlewały się ze sobą, powodując że trudno było mi cokolwiek zrozumieć. Zaczynała mnie bardzej boleć głowa... A cierpliwość się kończyła.
— Cisza! — Warknąłem gniewnie patrząc na miasta.
Od razu zamilkli.
— Postanowiłem już. Jadę z samego rana w stronę Berlina, stolicy Prus — Rzekłem łapiąc się za włosy — Wiem że będze ją trzymał w Berlinie. Prusy ma na punkcie Ks.L obsesje, a Litwa jest w z wyglądu bardzo do niej podobna. Przypomina mu o niej. Będę chciał ją mieć przy sobie. A gdzie jego stałe domostwo? W Berlinie, no a jak że! Zapewne będzie ją trzymał w tym samym budynku, co on sam mieszka. Nie znam go do wczoraj. Dotrę tam koniem, pożyczonym od pani Sterczyńskiej, ma całą staję, a jeśli mi go nie da, pójdę pierszo. Czemu teraz? Bo nie mam czau do stracenia! Co jeśli zrobi coś mojej córce? Gówno jak źle wyglądam, czy ile mam sił. Idę tam, bo ją kocham i jestem gotów zginąć za to dziecko! — Warknąłem, wydając na to "przemównie" resztki swoich sił, po czym zamilkłęm, oparłe się o oparcie fotela i przymykając oko z westchnęciem.
Miasta chyba poczuły się trochę głupio. To w pokoju była niekomfortowa cisza.
— Okej... Ale... Jesteś pewien że chcesz iść sam? — Spytała nagle Łódź.
— Tak. Jestem pewien — Orzekłem ostatecznie, dalej mając zamknęte oko — Nie zamierzam nikogo więcej narażać... Już nigdy... — Dodałem cichszym głosem obracając głowę w bok.
✴✴✴
— Dziękuję pani bardzo — Ukłoniłem się lekko do pani Starczyńskiej.
— Nie ma sprawy — Machnęła ręką starsza kobieta z chustą na głowe — Zawsze pomogę —
— To... Jak jeszcze na imię ma ta kalcz? — Spytałem patrząc na konia.
Była to klacz o myszatej barwie o rasie konia polskiego. Jak sama nazwa wskazuje jest to polska rasa konia późno dojrzewającego (3–5 lat) w typie konia prymitywnego, długowiecznego, odpornego na choroby i trudne warunki utrzymania. Koniki polskie mają twardy róg kopytowy, pozwalający pracować niepodkutym na twardym podłożu.
(RON zna się na koniach)(Kocha te zwierzęta)
— Ma na imię Warta, jak polska rzeka — Odparła kobieta podając mi łuzdę oraz klepiąc kuca po szyji.
— Dziękuję jeszcze raz — Rzekłem biorąc klacz od kobiety.
Nie mineło dużo czasu a siedziałem na klaczy, ubrany w czarny płaszcz.
✴✴✴
O
dgłos kopyt, stąpających na kamiennej drodze, rozbrzmiewał echem w moich uszach.
Po prawie trzech dniach jazdy, dotarłem do Berlina. W stolicy Prus było całkiem inaczej niżeli w miastach polskich, akutalnie już nie polskich. Było tutaj znacznie więcej ludzi, którzy normalnie chodzili po ulicach, nie bojąc się żadnych problemów ze strony strarzy. Ale to akurat mi sprzyjało. Mogłem wtopić więcej w tłum. Panowało późne popołudnie, od samego początku dnia, pałętałem się po mieście, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek na temat Prus, jak i mej córki.
Zmierzałem w kierunku ulicy, na której stała rezydencja cała we własności Prus. Czułem że tam trzyma Litwe, jeżeli i on tam jest. Jestem pewien że chce ją mieć przy sobie blisko.
I oto jest. Stępem podjechałem do końca jednej z ulicy, wkraczając na drugą. Zatrzymałem Wartę. Budowla stała już z dobre 40 lat, a nie dawała wrażenia starej. Białe, ceglane części spoglądały, spod wysokiego na 3 metry płotu z kamienia. Wejście jedynie przez bramę, gdzie na warcie stali dwaj mężczyźni. Chciałem bardziej przyjrzeć się temu miejscu...
— RON... — Usłyszałem szept, tuż do mojego lewogo ucha.
Natychmistowo się wyprostowałem. Zdziwiony, pojrzałem od razu w lewo, nakazując Warcie także się obrucić i przy okazji mając rękę na rękojeści szabli, przy pasie. Udało mi się nawet dorwać broń palną, lecz miałem jedynie dwie amunicję.
Ujrzałem trzy konie stojące obok siebie, a na nich trzy postaci.
— To my — Usłyszałem ciche westchnięcie od jednej z nich.
Rozpoznał bym ten nerwowy głos z kilometra. Była to Pabianice... I zapewne Łódź ze Zgierzem.
Zabrałem jedną swą ręke z pasa. Zmarszyłem brwi, o zacisnąłem mocno dłonie na lejcach.
Łódź — najwyższa z nich wszytkich, zapewne siedziała po środku, ubrana w bordowy płaszcz, ubrudzony błotem. Siedziała na kasztanowym ogierze, podobym do Jasiona.... Lecz ten nie miał skarpetek jak mój ukochany koń...
Pabianice ubrana w krótką opończę, o białej barwie, dość rzucała się w oczy, ale o dziwo także była brudna z błota. A jej butów to ja nie liczę. Te to dopiero były brudne. Całe brązowe. Siedziała na klaczy, o beżowej sierści oraz białym ogonem i grzywą, ładnie związanym w warkoczyki.
Zgierz, miał najdłuższy płaszcz z nich wszytkich, aż praktycznie do kostek, o beżowo szarej barwie, także brudny był z błota. Był na karym ogierze, wraz ze strzałką białą na pysku.
Wszyscy mieli kaptury na głosach oraz byli brudni z błota. Co oni, świnie na wsi odwiedzili?
Spojrzałem na nich gnewnie.
— Co wy tu robicie?! — Warknąłem cicho nie chcąc rzucać się w uwagę ludziom chodzących po ulicach.
— Przyjechaliśmy ci pomóc — Rzekła szeptem Łódź z dumą, podnosząc ramiona.
— Wesprzeć cię — Rzucił Zgierz, puszczając mi oczko, i się uśmiechając.
— Żebyś nieczego nie spierdolił — Dodała obojętnie Pabianice.
Łódź i Zgierz spojrzeli na nią jakby powiedziała "Kocham gówno".
( Coś w stylu 🤨 side eye )
— Zjebałaś — Warknął srogo Zgierz, marszcząc brwi i krzyżując ręce na piersi.
— Nieważne — Przewróciła oczami Pabianice — Taka racja i tyle — Nagle dostała w ramię od Łodzi.
Potarła bolące miejsce.
— Nie wnikaj — Machneła ręką Łódź patrząc na mnie z uśmiechem — Tooo.... Co zamierzasz zrobić? — Sytała szczerząc się serdecznie.
Westchnąłem ciężko, spuszczając głowę w dół. Już za późno, oni nie odpuszczą.
— Zamierzam rozeznać teren i budowę tego budynku — Oznajmiłem poważnym tonem wskazując kciukiem do tyłu za sibie na rezydencję Prus — Najprawdopodobniej to tam może być trzymana Litwa —
— Okej... Obejdziemy go do okoła? — Zapytał Zgierz.
Kiwnąłem głową. Ruszyliśmy powolnym tempem, po ulicy. Po 15 minutach, udało nam się rozejrzeć do okoła, lecz utrudniał to wyski mór. Mimo tego trzeba było obmyśleć paln działania...
— Zamierzamy tam wejść? — Sytała Łódź patrząc na budynek.
— Ja zamierzam tam wejść — Poprawiłem ją — Lecz na razie myślę jak. Nie ma mowy że po prostu podejdze się do strażników i spyta się "czy można wejść". Tym bardziej że nie mogą mnie rozpoznać.
— Żadna z innych taktyk podchodzenia by się nie sprawdziła — Stwierdziła Pabianice.
— Więc... Musiałbym wejść od tyłu, po murze — Rzekłen marszcząc brwi, przyglądając się budowili — Ale będzie jeden problem... Nie znam planu budynku. To utrudni mi zadanie —
— Ale możemy się o niego postarać.... — Zaczał Zgierz drapiąc się po zaroście — Może, jedno z nas pejdze tam i będze podawało się za jakiegoś sprzedawcę czy coś w tym stylu. Rozejrzyjmy się po budynku, sprzedamy coś i wyjdziemy. Narysujemy mapę — Zasegurował facet spoglądając na nas.
— Mega... — Uznała Łódź będąc pod wrażeniem pomysłu.
— To co będzesz sprzedawać niby? I to coś takiego żeby ten karzeł chciał to kupić, bo inaczej nie wpuści — Spytała Pabianice, a jej jedna brew uniosła się do góry.
— Co lubi Prusy... — Zamyślił się Zgierz.
— Wino — Rzekłem szybko — Prusy lubi wino. Raz nawet prubował mnie nim otróć.... —
— A jakie lubi najbardziej? — Zapytała Łódź.
— Chyba te Pruskie, lub Austraickie. Zwłaszcza zauważyłem że lubi czerwone. Francuskiego nie cierpi — Stwierdziłem zamyśljąc się trochę.
— Okej, ale skąd weźniemy czerwone, Pruskie wino? — Sytała Pabianice.
— Znam tutaj kogoś kto nam to załatwi w mgnieniu oka... — Orzekła Łódź uśmiechając się lekko.
✴✴✴
Ustaliliśmy że Łódź wraz ze Zgierzem pójdą z tym winem.
Łódź zdobyła parę butkek orginalnego wina od podobno jakiegoś znajomego.
Oboje zmienili się w ludzkie formy i ściągnęli swe nakrycia, czyli płaszcze aby nie wyglądać na podejrzanych.
Oboje świetnie mówli po Niemiecku, więc nie było czego się obawiać. No chyba że ich nie wpuszczą...
Jednak gdy ta dwójka podeszła do bramy i coś niezrozumiałego powiedzieli do Prusinów, tamci ich wpuścili prowadząc ich do środka. Po chwili zniknęli sa drzwiami frontowymi.
Mineło dość dużo czasu kiedy wyszli z rezydencji. Wyszli zza móru przez jednyne wejście. Szybko ruszyli przez drogę i weszli na malutką uliczkę gdzie ja wraz z Pabienicami czekaliśmy na nich, obserwując budynek. Stałem oparty o ścianę, ze skrzyżowanymi rękowa, a Pabianice stała nieopodal także z rękoma na piersi. Gdzy miasta podeszły bliżej znikając Niemcom z widoku, przybrali swe naturalne formy.
— Co tak długo? — Sflustrowała się Pabianice rozgładjąc arkustucznie ręce.
— Ten każeł nie mógł się zdecydować które chce kupić — Wyjaśniła Łódź przewracając oczami — Zgierz ledwo co nie zasnął — Dodała wskazując na niższego mężczyznę.
— I tak wią wszytkie — Stwierdził Zgierz pokazując pusty pakunek w rękach.
— Narysujcie mapę — Odparła Pabianice, zmieniając temat.
Łódź i Zgierz na kartce narysowali prowizoryczną mapę budynku odkrytego przez nich. Wydawał się naprawdę duży. Trudno będze przeszukać każdy pokój... Lecz wyidzeli gdzie jest główny pokój Prus... Może jeden z boliskich pokojów był miejscem gdzie trzymano moją córkę?
Zapadł już zmrok, było około godziny 23. Na ulicach Berlina robiło się pusto. Gwiazdy pojawiły się na niebie, oświatlając nam drogę. Księżyc schował się za chmurą. Byłem gotów. Wciskając prowizoryczną mapę do kieszeni mojego płaszcza i założyłem kaptur.
— Uwarzaj na siebie — Usłyszałem z tyłu jeszcze szept Łodzi.
Obejrzałem się od tyłu, patrząc na widocznie zmartwione miasto.
Po chwili obdarowałem ją uśmiechem.
— Spojonie. Wrócę — Rzekłem poważnym tonem głosu
"Oby" dodałem w myślach, obracając się ku przodze. Zmieniłem swoją formę. Zacisnąłem ręce w pięści i ruszyłem cichym biegiem przed siebie. Zbliżyłem się do rogu małej uliczki i ostrożnie zajrzałem za ścianę rozglądając się. Było czysto. Korzystając, przebiegłem niczym niesłyszalny kot, na drugą stronę ulicy, i czmychnąłem w bok za mór. Ruszyłem niepostrzeżenie szybko wprost, dotykając muru lewą dłonią.
Dotarłem na tył budynku. Mysiałem wspiąć się na mur, aby cokolwiek zobaczyć. Szybko, rozglądnąłem się za czymś co może mi pomóc, lecz niczego takiego nie było. Więc skoczyłem, aby chwycić za krawędzi móru. Udało się. Z trudem i wzdychaniem udało mi się podeprzeć do góry. Siedziałem na krawędzi móru, rozglądając się do okoła czy nikt mnie nie zauważył. Znów czysto. Spojrzałem na tył budynku przed sobą, stojącego ode mnie z 4 metry, robiąc przestrzeń ze zwykłą trawą. Rozejrzałem się po oknach, czy nawet balkonach. W poszczególnych paliło się małe światło. Tam byli ludzie z pewnością. Lecz ktoś może już spać. Dzięki mapie w dłoni zorientowałem się gdzie mniej więcej co jest. Dojrzałem okno z balkonem, gdzie podobno znajdował się pokój Prus. Paliło się tam ledwo widoczne światło. Trzeba uważać... Prubowałem dochwycić jakieś okno, które było chociaż uchylone. Było. Lecz na drugim piętrze, a Pokój Prus, na trzecim. Czekała mnie ryzykowna przechadzka po budynku.
Nie czekając wcisnąłem mapę do kieszeni i zgrabnie zaskoczyłem na trawnik. Schylając się, potruchtałem do ściany budynku. Aby dostać się przez okno musiałem wiedzieć że nikogo tam nie ma bo inaczej będę trup. Prusy nie popiera planów przesłuchiwań. A zwałaszcza jeśli chodzi o mnie. Od razu strzeliłby mi w ryj.
Spostrzegłem kawałek ziemi od kretówki. Szybko chwyciłem za większą, suchą już grutkę ziemi, i z impetem trafiłem w szybę, chowając się w krzaki, gdyby ktoś wyjrzał za oko. Cisza. Odczekłem jeszcze z 3 minuty, bo mógł to usłyszeć ktoś z pobliskiego pokoju, lecz wyglądało na to że nikogo tam nie było. Skupiony, chwyciłem za obramowanie okna i znów z trudem się podciągnąłem, wskakując na dach. Ten budynek był dość dziwy. Miał podobną rozmudowę do kościołów, że jest parter, potem dach, następnie pięterko, mniejsze, potem znów dach.
Idąc po ciemnym dachu zbliżyłem się do uchylonego okna. Szybko przedostałem się na szeroki parapet. Udało mi się cicho otworzyć okno i wejść niepostrzeżenie do pokoju. Była to jakaś izdebka z przedmiotami do sprzątania. Mopy, szmaty, wiadra i tym podobne. Rozejrzałem się za czymś przydatnym, lecz nic. Ruszyłem do drewninych drzwi, zamykając okno, w taki sposób aby było w takiej samej formie co poprzedniego. Nikt nie mógł wiedzieć że tu jestem.
Przyłożyłem głowę do drzwi, nasłuchując. Cisza. Chwyciłem za klamkę, było otwarte. Ostrożnie cały czas się rozglądać wyszedłem z izdebki, zamykając spowrotem drzwi, na korytarz. Zdecydowałem ruszyć się w prawo, gdyż na prowizorycznej mapce Łodzi i Zgierza było widać tam schody. Szedłem z uwagą, nasłuchując i delektując się każdym szmerem czy innym dźwiękiem. Byłem gotowy chwycić w każdej chwili za swą broń. Z daleka zauważyłem już schody prowadzące na górę. Lecz nagle zza rogu wyszła czyjaś sylwetka. Przestraszyłem się, instyktownie wyciągając broń palną w stonę istoty. Gdy ta mnie ujrzała, w cieniu zauważyłe że podnosi ręce do góry, w celu kapitulacji.
— Komm näher — Nakazałem cicho po niemiecku, mierząc osobę wzrokiem.
Ktoś podszedł bliżej i zauważyłem, że tym kimś była kobieta. Kobieta, na której twarzy malowało się przerażenie. Był ona w starszym wieku. Około 50 lat. Ubrana w skrony uniformik, co wskazywało że była służącą, bądź sprzątaczką. Nie mogłem jej zabić. Byłby dowód że ktoś tu jest. Gdy strzelę zrobię zamiesznie. Po za tym... I tak nie potrafiłbym tego uczynić. Szanowałem kobiety. Bardziej niż kogokolwiek, oprócz jedynej.... Którą zabiłem...
Nakazałem jej być cicho bo inaczej strzelę, mówiąc po Niemiecku. Ona kiwneła delikatnie głową. Była zbyt przerażona aby cokolwiek zrobić. Chciała żyć. Grożąc jej, udało mi się wprowadzić ją do jakiegoś malutkiego pustego pomieszczeni z dużymi szfami. Dorwałem za sznur i związałem jej nogi jak i ręce, zawiązując także szmatkę na jej twarzy. Po czym umieściłem ją delikatnie w szafie.
Kucnąłem jeszcze chwilę na jednym kolanie, przed kobietą w szafie.
— Es tut mir leid, aber ich musste es tun. Hab keine Angst, irgendwann wird dich jemand finden ***((Przperwszam ale musiałem to zrobić. Nie bój się, w końcu ktoś cię znajdzie)) — Szepnąłem, wstając i zamykając szafę i przymykając ją pewnym ciężkim kubłem stojącym nie opodal.
Wyszedłem z małego pokoiku zamykając drzwi. W końcu dotarłem do schodów. Wszedłem po nich do korytarza, trzymając w dłoniach broń palną. Nic. Dzięki mapie, wiedziałem gydize najlepiej będzie szukać mojej córki. Widziałem drzwi do pokoju Prus. Starałem się być jak najciszej, bo wiedziałem że tam jest. Zacząłem zaglądać do pobliskich pokoi. Nic. Same nudne rzeczy. Powoli nie wiedziałem co robić, gdy otwierałem drzwi i nie widziałem córki. Lecz to zbyt oczywiste że Prusy trzyma ją ostro. Ale wolałem o tym tak nie myśleć.
W końcu doszedłem do pewnch drzwi. Chwyciłem za klamkę lecz nie udało mi się ich otworzyć. To tu jest. Szarpnąłem za nie z całej siły, wyrywając zamkni ze złości. Narobiło to trochę hałasu. Ale miałem na to już obojętnie. Liczyła się tylko Litwa. Wszedłem, zamykając drzwi za sobą.
Rozejrzałem się. Był to zwykły, pełen bogatych przedmiotów pokój. Rozejrzałem się do okoła. Lecz nic. Usłyszałem nagle cichy odgłos. Czyiś śpew. Bardzo cichy. Jakby... Ktoś płakał i za raziem śpiewał cichuteńkim głosem. Rozejrzałem się jeszcze raz. I dojrzałem nagle na ścianie duży obraz. Piękne arcydzeło sztuki, malwane farbami oliwnymi. Kobieta wraz z paroma dziećmi. Zabolało mnie patrzenie na tem obraz. Ona przynajmniej była z dziećmi...
Podszedłem bliżej obrazu, i chywciłem za niego. Okazało się zę za nim były ukryte drzwi. Zamknęte na klucz. Szybko zacząłem przeszukiwać pokój za czymkolwiek przydatnym. Prubowałem go otworzyć na różne sposoby. Ale się nie dało ciągnięcie także nic nie dawało. Stawiam że Prusy ma swe klucze w pokoju... Jednym sposobem było wywarzeni drzwi. I taki był mój plan. Z impetem wyrzucają z siebie całą złość i strach, uderzyłem nogą o drzwi które wypadły ze swych zawiasów. Mym oczom ukazał się pokoik. W kształcie kwadratu, bez okien. Z białymi ścianami, małym łóżkiem z baldachimem, dywanem, szafką. W pokoju jednynie paliła się świecą.
Nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Na łóżku siedziała Litwa, cała i zdrowa, w długiej sukience do spania. Przstała śpiewać i spojrzała na mnie z szokiem.
Niekontrolowanie w moich oczach pojawiły się łzy. Litwa czym prędzej wstała z łóżka i w rozłożonymi rękoma zaczeła biec do mnie z uśmiechem.
Klęknąłem łapiąc ją w obięcia i tuląc jak szalony. Rozpłakałem się jak dziecko. To było silniejsze ode mnie. Jeszcze parę godzin temu, byłem w niewiedzy czy kiedykolwiek ją jeszcze zobaczę a taraz mam ją w objęciach. Żywą. Litwa także zaczeła płakać. Łkała i łkała brudząc mnie sywki łazmi. Położyłem swą głowę na jej puszystych włoskach, głaszcząc jej plecki dla otuchy.
— Litwa, spojnie... Tata już jest... — Wyszeptałem, uśmiechając się przez łzy.
Lecz ona dalej nie mogła powstrzymać płaczu. Trzymała mnie, jakby bała się że odejdę na zawsze.
— Jesteś cała? — Zapytałem oglądając ją — Coś cię boli? Czy Prusy coś ci zrobił? —
Ta zaprzeczyła jedynie głową na me pytania.
— Już jestem... Proszę uspokój się bo nas usłyszą... — Wyszeptałem naj delikatniej jak tylko mogłem.
Zadziałało. Po minutce dziewczynka się uspokoiła. Ale nie potrafiła puścić mojej ręki. Musieliśmy się stąd wydostać, jak najszybciej. Wrócenie tą samą trasą jest zbyt ryzykowne. Stwierdziłem że od środka i tak da się otworzyć okna więc wyjdzemy z tego piętra, zeskakując powoli, z dachu na dach niżej. To była najlepsza obcja.
Udało nam się wyjść na korytarz. Cicho przeszliśmy koło drzwi pokoju Prus, i ruszyliśmy do innego pokoju którego wcześniej sprawdziłem. Otworzyłem okno, złapałem Litwę w pasie i wziąłem ją na jedną rękę. Udało nam się bez problemu zejść po dachach i dotrzeć do móru. Wdrapałem się na niego, mając córkę na barana. Zaskoczyłem na chodzik. Błyskawiczne zacząłem biec do małej uliczki gdzie czekały miasta.
Pabianice, Zgierz i Łódź czekali na mnie siedząc na jakiś workach z mąką, i rozmawiali przy rozpalonych świecach. Usłyszeli kroki i spojrzeli w naszą stronę. Zmieniłem formę z powrotem.
Trzy miasta czym prędzej zerwali się z miejsca podchodząc do mnie.
— Jesteście! — Ucieszyła się Łódź, a jej uśmiech wymalował się na twarzy.
— Nie było żadnych trudności? —Zapytała Pabianice.
— Jesteście cali? — Rzekł Zgierz.
— Tak, wszystko gra — Orzekłem odstawiając Litwę na podłogę i ściągając z siebie płaszcz i okrywając nim swą córkę aby jakoś ją ogrzać — Nie, dałem sobie radę. Napotkałem jedynie jakąś służącą, ale nikogo nie zraniłem — Wyjaśniłem.
— Litwa jesteś głodna? Karmili cię tam wogule? — Spytała troskliwie Łódź wyciągając ze swej torby orzy koniu, kawałek świeżego chleba i podając go mojej rodaczce.
Litwa podziękowała i zajadała się pieczywem.
Po chwili wszyscy siedzieliśmy przy świecach, jak przy ognisku, na workach z mąką. Aż sam się dziwię skąd znalazły się te świece - Zgierz wyjaśnił że znaleźli je w jakim pudełku. Worki mąki były turaj z racji że zaraz obok znajdowała się piekarnia.
Litwa siedziała blisko mnie, opatulona w mój płaszcz, i jadła w skupieniu chleb.
— Czyli wszystko w porządku?— Zapytał ponownie Zgierz — Bo jak coś mam zioła jak i bandarze —
— Jest okej — Orzekłem.
— Co teraz? — Zapytała Pabianice patrząc ze zmęczeniem na ogień u świec ogrzewający nasze twarze.
— Zamierzam zabrać ją do... Może Wilna. To on się nią zajmie. Ale jak na razie musimy niedopuśić do tego aby ktokolwiek nas zauważył. Jeśli Prusy się dowie wyśle wojska aby odnaleźć uciekiniera. Więc albo tutaj zostajemy lub uciekamy czym prędzej —
━═━═━═━═━═━═━═━═━
✴7704 słowa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro