𝙸
Pod stopami trzeszczy mi brzozowy most, pamiętający pewnie narodziny tego miasta. Przede mną rozpościera się tłoczny krajobraz malutkich straganów i gigantycznych kamienic, w których oknach mienią się różnorodne zasłony. Wczesny poranek pomalował niebo na jesienne barwy.
Nakładam purpurowy kaptur na głowę, zasuwam go szczelnie na czoło. Przy pasie brzęczą mi kolorowe minerały i kamienie, przymocowane do rzemienia. Zmierzam przed siebie, umiejętnie mijając nimfy, elfy i hamadriady krzątające się po uliczce. Przystaję przy jednym ze straganów z drewnianym stelażem i kiwnięciem głowy witam jego właściciela.
- Co panience podać? - pyta sędziwy sprzedawca, podnosząc się ze swojego małego krzesełka.
Zanim dokańcza zdanie, zdejmuję kaptur z głowy.
- Ah! To co zawsze, mam rozumieć?
Kiwam znacząco głową, wyciągając do sprzedawcy dziesięć monet na otwartej dłoni. W zamian dostaję lnianą siateczkę; skłaniam się delikatnie na pożegnanie i oddalam się w stronę jednej z kamienic.
Sięgam do kieszeni purpurowego płaszcza i wydobywam z niej pozłacany kluczyk. Przekręcam zamek w turkusowych drzwiach i wchodzę do środka. Wbiegam na drugie piętro po stromych, wątpliwej jakości schodach i pukam do drzwi na wprost od kolorowego witrażyku, który wpuszcza nieco światła na ponurą klatkę schodową.
Otwiera mi dojrzała kobieta o ciemnych, długich lokach przyozdobionych warkoczykami i koralikami, odważnym, mocnym makijażu powiek i ust oraz stoickim spokojem na twarzy.
- Lorelai! Nareszcie wróciłaś, córeczko. Myślałam, że cię porwali! - kobieta rzuca mi się na szyję; jej chłodny wyraz twarzy od razu niknie i zamienia się w ciepły uśmiech.
- Umiem o siebie zadbać, mamo. Nie jestem już małym dzieciakiem! - z figlarnym uśmieszkiem na twarzy zdejmuję ręce mamy z moich ramion.
- Dla mnie zawsze nim będziesz - obie wchodzimy do środka. Wieszam purpurowy płaszcz na zdobionym wieszaku przypominającym konar drzewa i idę wzdłuż ciasnego korytarza wytapetowanego barwnymi wzorami. Udaję się do swojego pokoju, rzucam lnianą siatkę z zakupami na dębowe biurko i wyciągam z kieszeni list, którego odbiór był powodem mojej porannej wycieczki.
Na kopercie widnieje szkarłatna woskowa pieczęć z herbem królewskim. Ostrożnie rozdzieram papier, uważając aby nie uszkodzić zawartości. Wyciągam pergaminowy liścik i czytam;
Droga pani Lorelai Machelet,
W imieniu księcia Norcana, oświadczam iż dostaje pani promocję do pracy na królewskim dworze jako obsługa sprzątająca; 5 dni w tygodniu od godziny 8;OO do 18;OO. Przewidywane sowite wynagrodzenie ze strony rodziny królewskiej.
Prosimy o list z odpowiedzią, adres zamieszczony został z drugiej strony.
Uśmiecham się pod nosem. Nareszcie nie będę musiała nielegalnie handlować miksturami aby utrzymać mieszkanie. Wybiegam z pokoju z listem powiewającym w ręce, wręczam go mamie siedzącej w fotelu.
- Dostałaś pracę?.. Na dworze królewskim? - nie brzmiała na przekonaną - Wiesz, jakie to ryzyko? Rodzina królewska tępi wiedźmy takie jak my.
- Brzmi bezpieczniej niż nielegalny handel - przewracam oczami.
- Masz rację.. słuchaj, to ja powinnam pracować zamiast ciebie. Jesteś jeszcze młoda, powinnaś zdobywać przyjaciół i chodzić nad jezioro się bawić, a nie 10 godzin codzień być na każde kiwnięcie rozpuszczonych monarchów.
- Nie ma mowy. Nie możesz pracować i sama o tym wiesz. Chodzisz o lasce i wyglądasz jak stuknięta szamanka, jeśli ktoś cię napadnie to nie masz jak się obronić.
- Racja racja, żyjemy w trudnych czasach; ale to ze stukniętą szamanką masz odszczekać - mama marszczy brwi i przeczesuje ciemne, długie loki równie długimi paznokciami.
- Nigdy w życiu. Mamy coś do jedzenia? - udaję się do kuchni z kwarcowymi blatami i kolorowymi szafkami. Na wyspie stoi garnek z zupą warzywną - Mogę?
- A czy ja ci kiedyś jeść zabroniłam? Nalej sobie, chochla jest koło palnika.
Z miską zupy w ręce udaję się z powrotem do pokoju, zasiadam przy biurku i grzebię w szufladzie w poszukiwaniu kawałka papieru i wiernego gęsiego pióra. Na stoliku roi się od składników artystycznego bałaganu; obok delikatnie świecącej lampy solnej leży sterta kolorowych papierzysk, po drugiej stronie walają się ołówki i farby olejne, a tuż przede mną leży... kot. Migdał znowu śpi na moim biurku.
Chwytam go pod łapkami i brutalnie nakazuję zmianę miejsca wypoczynku. Czarny kotek umyka do salonu, a ja nareszcie znajduję przedmioty potrzebne do napisania listu.
•••
Słońce chowa się za horyzontem, zwiastując nadejście nocy. Biegnę wzdłuż ciasnej, miejskiej uliczki, szukam najbliższej skrzynki pocztowej. Na plecach powiewa mi purpurowa peleryna, przy pasie brzęczą minerały. Za ciasne lakierki uwierają mnie w stopy, kiedy sprintuję ile pary w nogach. Muszę zdążyć przed godzinami „aresztu domowego". Nikt nikogo nie aresztuje, po prostu tak organy państwa nazwały sobie godziny, w których nikt nie może ruszyć się z domu. Coś bardziej jak godziny policyjne. Stan wojenny i te sprawy.
Zerkam na zegarek; dochodzi siódma po południu. Mam niecałe piętnaście minut na znalezienie skrzynki, wrzucenia do niej listu i powrotu do domu. Plusem proponowanej mi pracy jest otrzymanie przepustki na powrót do domu, w końcu godziny pracy kończą się o osiemnastej, a areszt domowy zaczyna się o dziewiętnastej.
Skrzynka pocztowa. Nareszcie. Uchylam żelazne, czerwone wieczko i wsuwam list do środka. Upewniwszy się, że koperta jest na swoim miejscu, rzucam się do ponownego biegu.
18;55.
5 minut.
Wojska i straże już zaczynają wychodzić na ulice, złote odznaki lśnią w gasnących światłach latarni. Jedynym życiem, które porusza się drogą, są zastępy strażników i roje świetlików.
Modlę się w duszy, aby nie zwrócili na mnie uwagi. Zaciskam kaptur na czoło, przytrzymuję kamienie wiszące przy moim pasie, aby powstrzymać je od hałasowania. Wybija 19;OO. Jestem już prawie pod domem. Jeszcze chwilka...
- Hej, ty! - ktoś mnie woła. Czy aby napewno mnie? Mimo wszystko, odwracam się powoli.
Głos należał do wysokiego mężczyzny przyodzianego wojskowym mundurem w brązowe moro. Ma wysokie buty, ciasno zapięty pas i zasunięty prawie na sam nos kask. Przy jego piersi przypięte są różne odznaki i herb królewski ze szczerego srebra. No właśnie; jedna z niewielu słabości czarownic. Czyste srebro, bez domieszek, zostawia na skórze wiedźmy poparzenie. Właśnie w taki sposób identyfikuje się „zdrajców".
- Ja... mój dom jest tuż za tym rogiem, tylko odnosiłam list do skrzynki - próbuję się tłumaczyć.
- Mam obowiązek cię przeszukać - bez dalszych dyskusji mundurowy podchodzi do mnie i przegrzebuje kieszenie płaszcza . Nagle czuję na ręce palący ból.
Strażnik przyciska srebrny herb królewski do mojego przedramienia.
- Proszę wybaczyć - nie chcę tego robić, bardzo, ale kopię żołnierza w brzuch i uciekam jak najszybciej potrafię.
995 słów
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro