Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝐏𝐫𝐨𝐥𝐨𝐠


𝐂hwytam palcami chudą, bladozieloną łodyżkę. Na rozgałęzieniach zielonkawych, miniaturowych konarów rozkwitają młode, pomarańczowe pąki. Wyglądają, jakby były wyszyte z aksamitu, wetknięte na lśniący drucik. Ciemne, długie loki mojej mamy spadają mi na twarz, kiedy pochyla się nad biurkiem. Wiercę się nieco na bogacie zdobionym krześle ze szkarłatną poduszką na siedzeniu.

— Ambeilia. Wygląda niepozornie, ale jest silnie trująca. Wywołuje wysypkę i krwawienie, kiedy dotknie się jej kwiatów — mama chyba zauważa, jak blednie mi twarz, bo szybko tłumaczy dalej — Nie martw się, ta jeszcze nie rozkwitła. Pąki są niegroźne.

Wypuszczam powietrze z ust. Sięgam po nożyce, przyciskam ambeilię do cienkiej kartki zielnika i unieruchamiam roślinkę złotą tasiemką. Srebrzystym, gęsim piórem z poplamioną stalówką zapisuję nazwę i działanie rośliny. Mama dyktuje mi definicję, kiedy rozlega się niski dźwięk, rozdzierający powietrze jak miecz tnący papirus. Róg wojenny.

Głęboki huk otacza nas zewsząd. Wszystko dzieje się strasznie szybko. Mama coś krzyczy, na oślep zgarniam ręką przedmioty stojące na półkach do płóciennej torby. Słyszę zawodzenie naszego kocurka, Migdała. Odszukuję kruczoczarnego kota i biorę go na ręce. Wbiegam na górę po dębowych, stuletnich schodach, podążam korytarzem do mojego pokoju. Wyciągam blado-purpurowy płaszcz z wysokiej, skrzypiącej szafy, zarzucam sobie na ramiona. Przeszukuję szuflady, biorę jak najwięcej rzeczy.

Mama znowu krzyczy. Tym razem słyszę ją wyraźnie. Zamieram.

„Strzelają!"

Patrzę przez okno. Piękne, niegdyś mieniące się kolorami łąki pogrążyły się w płomieniach. W oddali widać karawanę; wrogie oddziały. Piechota strzelców ciska płonącymi strzałami. Czuję ciepło. Gorąco. Duszę się dymem. Zbiegam na dół.

Widzę trzaskające płomienie, pękające okna, załamujące się szafki i osmalone fiolki. Dziko rozglądam się na boki w poszukiwaniu wyjścia, w dymie nic nie widać. Nawołuję mamę, krztuszę się obrzydliwym zapachem palącego się drewna. Przypadam do ziemi, czołgam się między spadającymi księgami i słoikam. Migdał kuca przy moim boku, żałośnie miaucząc.

Dostrzegam sylwetkę mamy. Siedzi na ziemi, trzymając coś w rękach; przez trzeszczenie płomieni i huk walących się mebli słyszę pociąganie nosem.

- Mamo, co się stało? Chodź, szybko! - wykrztuszam, poruszam się w stronę kobiety klęczącej nieopodal skromnej kuchni. Pot leje się ze mnie strumieniami, każde posunięcie do przodu kosztuje mnie mnóstwo wysiłku. Szturcham mamę łokciem, targam jej spódnicę. Błagam, aby się ruszyła i uciekła stąd razem ze mną.

Głucho krzyczę, kiedy dostrzegam co mama trzyma w rękach, nad czym płacze. Wróbelek. Nasz wierny wróbelek, śpiewający zawsze równo o siódmej, siadający na głowie i ramionach, skubiący włosy i zjadający robaki z mojego pokoju, leży bez życia w dłoniach mamy.

W końcu mama wstaje, stanowczo ściska mnie za rękę i wybiega na zewnątrz, targając mnie za sobą. Drugą dłonią dyskretnie wyciera mokrą od łez twarz. Patrzymy, jak nasza ukochana chatka przestaje istnieć, jak ginie w płomieniach.

Jestem Lorelai, a oto jak straciłam wszystko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro