Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

❁ ❝𝐦𝐲 𝐟𝐢𝐫𝐞𝐟𝐥𝐲❞


══════🥀══════

The evil it spread like a fever ahead
It was night when you died, my firefly What could I have said to raise you from the dead?
Oh could I be the sky on the fourth of july?

Well you do enough talk
My little hawk, why do you cry?
Tell me what did you learn from the tillamook burn?
Or the fourth of july?
We're all gonna die

Sitting at the bed with the halo at your head
Was it all a disguise, like junior high Where everything was fiction, future, and prediction
Now, where am I? My fading supply

Did you get enough love, my little dove Why do you cry?
And I'm sorry I left, but it was for the best Though it never felt right
My little versailles

The hospital asked should the body be cast
Before I say goodbye, my star in the sky Such a funny thought to wrap you up in cloth
Do you find it all right, my dragonfly?

Shall we look at the moon, my little loon Why do you cry?
Make the most of your life, while it is rife While it is light
Well you do enough talk
My little hawk, why do you cry?
Tell me what did you learn from the tillamook burn?
Or the fourth of july?
We're all gonna die

We're all gonna die
We're all gonna die
We're all gonna die...

(Tekst piosenki "Fourth of July")

══════🥀══════

Patrzę na jego biedną, skatowaną twarz którą oświetlają słabe światła świec, wątłe jak on sam.

Jedno z oczu podbite, przyozdobione fioletowym sińcem, lekko już pożółkłym.

Jego kiedyś tak piękne lico teraz przecinają zadrapania, stłuczenia i krwiaki, brutalne pamiątki po ostatnich, dramatycznych chwilach w siedzibie Gestapo.

Niegdyś jego kształtne malinowe wargi rozciągały się w uśmiechu szelmowskim, ale na swój sposób ciepłym i życzliwym, mogącym ogrzać i dodać otuchy na nawet najbardziej stresującej akcji, a teraz były rozcięte i obrzmiałe, walczyły wbrew sobie żeby nie ściągnąć się w grymasie bólu.

W jego modrych oczach nie było już widać tego łobuzerskiego błysku, co kiedyś. Były one teraz zasnute mgiełką długiego cierpienia, które ciągnęło się za nim już od tylu dni.

Rudy zawsze był silny nie tylko fizycznie, bo lubił podciągać się na drążku czy biegać, wciąż z uporem powtarzając: "Zawsze muszę być pełen sił, w końcu nigdy nie wiadomo kiedy będę walczył o życie w ucieczce przed Niemcami".

Jak się okazało, nawet nie miał szans walczyć o własne życie, bo właśnie te namiastki człowieka wywlokły go z jego domu i katowały przez kilka dni aż do utraty przytomności.

Jak mi wyjawił Janek, każde omdlenie było dla niego darem. Wtedy przynajmniej nie czuł bólu...

Ale był silny także psychicznie. Zawsze potrafił kogoś wesprzeć, pocieszyć miłym słowem nawet jeśli sam nie czuł się najlepiej.

A teraz, kiedy patrzyłem na jego bladą twarz i na oczy, z których powoli ulatywało życie wiedziałem, że Niemcy go po prostu złamali. Byłem przy nim cały czas i widziałem, że boi się że kiedy zaśnie i otworzy oczy, znajdzie się znowu na Szucha, tam gdzie oblewano go wrzątkiem, bito, kopano i łamano palce.

Rudy gasł na moich oczach.
On, niegdyś uosobienie życia, ciepłych promieni słońca i młodzieńczego wigoru teraz powoli konał na zwykłym łóżku. A przecież pochłonęła go walka o życia jego rodaków oraz przyszłość Polski, i co go spotkało w zamian...?

Wiedziałem, że go tracę. Mojego najlepszego przyjaciela, Jana Bytnara. Człowieka zdolnego i wszechstronnie utalentowanego, rozsądnego ale i odważnego, niebojącego się wkroczyć w wir walki z okupantem. Na pozór małostkowy, chcący czerpać życie całymi garściami, dusza towarzystwa. Ale odsłaniał przy mnie też swoją drugą, tajemną stronę. To chłopak wrażliwy, pełen emocjonalnej głębi. Tocząc z nim inteligentne rozmowy późnymi wieczorami pod rozgwieżdżonym niebem czułem tak wiele, tyle rzeczy, których nawet nie potrafiłem nazwać.

Taki był mój najlepszy przyjaciel, choć sam już nie wiem, czy mógłbym go tak nazywać dalej.
Kiedy gładziłem jego dłonie i wtulałem się w pachnące słońcem włosy, moje serce wygrywało swoją własną, szybką pieśń - pieśń o zakochaniu się i niepewności.

Nie byłem tak odważny jak on, bałem się mu o tym powiedzieć. Obawiałem się, że on mógłby tego nie zaakceptować i nasza przyjaźń uległaby rozpadowi. A tego nie chciałbym za nic w świecie doświadczyć, on jest moim powietrzem, moim serca biciem. Nie wyobrażam sobie mojego życia bez jego obecności.
Ale co z tego, skoro wszystko zaraz się urwie, jak ślady ptaka na śniegu.
Wszystkie drogi się kiedyś skończą. Nic nie trwa wiecznie, lecz ja pragnąłem, aby jego podróż życia się jeszcze nie kończyła.

On, niby delikatna, biała róża wzrastająca wśród cierni, kaleczących wszystko wokół. I nagle te ciernie wzrastają w siłę, ranią śnieżnobiałe, kruche i niczemu winne płatki, tłamszą drobną łodyżkę, aż kwiat więdnie i nie zostaje już nic. Nic.
Taki właśnie jest świat, brutalny i pełen niesprawiedliwości.
Janek jest taki młody, a jego życie dobiega już końca, jak zdmuchnięty płomień świecy.

Nie panuję już nad sobą, nie mam na to sił. Łzy spływają po moich policzkach wartkimi strumyczkami. Obiecałem sobie, że nie będę przy nim płakać. Wiedziałem, że on jest świadom tego, że umrze. Nie chciałem jednak, żeby widział jak cierpię z tego powodu. Miałem tłumić łzy, ukrywać swój żal tylko dla niego, aby nie smucił się przed swoim odejściem.
Ale pękłem, nie wytrzymałem. Zawsze powtarzaliśmy, że jesteśmy twardzi, jak "Kamienie przez Boga rzucane na szaniec", ale ja chyba nie byłem i nie jestem wystarczająco mocny.
Próbuję panować nad sobą ale skutkuje to zupełnie czymś przeciwnym. Cichy, stłumiony i spazmatyczny szloch wydobywa się z moich zdradzieckich ust.

- Tadziu... - Rozlega się jego cichy szept. Oczy błyszczą mu się słabiutkim blaskiem pochodzącym od światła lampki naftowej, stojącej na komódce.
- To nic, Rudy. Ja tak tylko... - Odwracam się, chcąc ukryć łzy i nie patrzeć na jego zasmuconą twarzyczkę.
- Przecież widzę, że płaczesz. - Mówi słabym głosem. Znajduje się w tak krytycznym stanie, a wygląda na to, jakby martwił się bardziej o mnie, niż o siebie. Ocieram łzy wierzchem dłoni, uspokajam się.

- Już w porządku. - Odwracam się do niego i ujmuję z dużą dozą delikatności jego dłoń, tą bez gipsu.
- Nie jest porządku i obaj dobrze o tym wiemy. - Pierwszy zauważam, że zrzuca maskę optymizmu, którą zakładał aby nie zasmucać jeszcze bardziej swoich bliskich. - Nie okłamuj mnie, a przede wszystkim samego siebie, Tadeuszu. - Mówi z trudem, ale z wyraźną powagą. Prawie nigdy też nie mówił do mnie pełnym imieniem, zawsze wymyślał mi jakieś urocze zdrobnienia, z których lubiliśmy się śmiać lub używał pseudonimu - Zośka.

Jest świadom tego, że to wszystko się skończy tak samo jak ja i to boli najbardziej. Obaj wiemy, że to jedne z ostatnich naszych wspólnych chwil.
- Ale ja nie chcę... Nie chcę, aby to wszystko się tak skończyło. - Zaciskam powieki, nadal trzymam go za dłoń, którą delikatnie gładzę kciukiem.
- Mówisz teraz jak mały chłopiec. Nie może zawsze być tak, jak sobie tego życzymy. - Uśmiecha się, ale więcej w tym uśmiechu smutku niż rozbawienia.
Wiesz dobrze, że nigdy bym się nie pozbierał po twoim odejściu, chcę powiedzieć, ale nie chcę dokładać kolejnej cegiełki to panteonu cierpienia.

Wtedy jego twarz ściąga się w grymasie bólu. Ściska mocno moją dłoń, odchyla głowę do tyłu.
- Boli, och jak to boli...- Syczy zduszonym głosem, łapczywie połykając powietrze. Zagryza wargę i drugą dłonią, tą obandażowaną ściska białą pościel.
Chcę już pobiec po lekarza, ale on kręci głową.

Oddech mu przyspiesza, brwi mu się ściągają. - Zakatowali mnie tam jak jakiegoś psa, to nie po bohatersku... Ja chcę zginąć z bronią u boku, mężnie, jak każdy... - wzdycha ciężko, z głosem nabrzmiałym od bólu.
- Janeczku mój kochany, wykazałeś się przecież tak ogromnym bohaterstwem. - Kręcę głową. Jak on może tak mówić? - Gdyby nie twoja siła i wytrwałość, to tylu naszych zostałaby pojmanych i groziłoby im niebezpieczeństwo. Uratowałeś ich - Uśmiecham się ze smutkiem, potrząsając delikatnie naszymi splecionymi dłońmi.
- Nie wiem... Nic już nie wiem. - Łyka powietrze, spuszczając wzrok.
Serce kraje mi się z tego całego bólu, wszystko się we mnie skręca z cierpienia. Boje się, że zaraz zrobię coś głupiego lub wyjdę na ulicę i zacznę krzyczeć.

- Jak dobrze, że przynajmniej ty tu jesteś, Tadziu. To może wynagrodzić mi wszystko - szepcze cicho.
- Zawsze chcę być przy tobie, Janeczku. - Mój głos drży delikatnie. On lustruje mnie niespokojnym wzrokiem.

-Tadziu... tak bardzo się boję - przyznaje nagle, w jego w oczach widzę pierwotny zwierzęcy strach.
- Ja chcę umrzeć, to wszystko jest już dla mnie nie do wytrzymania... Ale pragnę zostać z tobą, nie chcę cię opuszczać - mówi coraz bardziej płaczliwym głosem, oczy zaszkliły mu się jak tafla jeziora.
- My... Kiedyś się spotkamy. Na każdego przyjdzie czas. Wszyscy umrzemy... A jak już dokończę mój żywot, obiecuję że od razu cię odnajdę i będziemy razem - Składam słodko-gorzką obietnicę. Oczy pieką mnie od tylu przelanych łez, które uroniłem w ostatnim czasie.

- Ale to będzie kiedyś, a do tego czasu będziemy w rozłące. - Kręci głową, która przetacza się po poduszce upstrzonej zaschniętymi śladami krwi. Bierze wdech. - Dlaczego właściwie chciałeś mnie odbić, powiedz mi, Zośka. Przecież wiedziałeś, że umrę i to było spore ryzyko, narażałeś przecież siebie i innych. - Patrzy się na mnie z niemym pytaniem wymalowanym na twarzy, usta drżą mu lekko.

- Nie mogłem znieść myśli, że nie zobaczyłbym cię więcej, tak bez pożegnania. Chcę spędzić z tobą każdą możliwą chwilę, jaka nam pozostała. Wiesz, kiedy byłeś tam u Niemców mówiłem sobie, że cię odbiję. I zrobiłem to. Zrobiłbym to za każdą cenę. Gdybym mógł, to zrobiłbym to jeszcze raz, dwa, pięć. Musiałem cię zobaczyć, inaczej oszalałbym. - Wyznaję mu, patrząc w jego oczy, które zaszkliły się, wypełniając się po chwili łzami, które torują sobie drogę przez jego policzki upstrzone zadrapaniami i bliznami. Łka cicho, prawie bezgłośnie. Łzy spadają z głuchym plaśnięciem na poduszkę i rozkwitają na niej mokrą plamą. Płacze ze wzruszenia, może z żalu, że to już niedługo się skończy. A może z obydwu powodów.


- Nie płacz, Mój Świetliku - szepczę ciepło, zamykając jego dłoń w moich własnych, którymi ją głaszczę.

- Świetliku? - Powtarza, pociągając nosem.

- Tak. Jesteś moim małym świetlikiem. Pomimo tego, że wokół mnie panuje mrok, ty rozświetlasz go dla mnie swoim własnym, jasnym światłem, Janku. - Unoszę jego dłoń, którą delikatnie całuję, niby motyl trzepoczący skrzydłami.


- Och, Tadziu... - Uśmiecha się przez łzy, które ocieram moim palcem. - Wiesz, jest jedna rzecz, o której myślałem wiele razy i sądziłem, że nigdy się o niej nie dowiesz. - Zaczyna, przełykając nerwowo ślinę. - Tyle razy zadawałem sobie pytanie, czy ta rzecz jest prawdziwa i tylekroć moje serce odpowiadało mi, że to prawda. A serca się słucha, i... - Urywa.

- Tak, Rudy? - Patrzę na niego wyczekująco i nie bez nerwów, mam nadzieję że ma dla mnie dobrą wiadomość.

Ponownie przełyka ślinę, jego grdyka przesuwa się w górę i w dół.

- Od dawna mam do ciebie szczególne uczucia - powiedział, patrząc się wszędzie tylko nie w moje oczy.

- Co masz na myśli? - Moje serce niespokojnie tłucze się w piersi, jak schwytany ptak próbujący uwolnić się z klatki.

- Tadeuszu, ja cię kocham - wydusił wreszcie z siebie. Teraz patrzy się prosto na mnie. - Kocham cię bardziej niż przyjaciela.

Zesztywniałem, miałem wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu. Teraz byłem tylko ja, moje szybko bijące serce, Janek i jego słowa.


Może po prostu przez bezsenność mam już omamy? Z tego wszystkiego dostaję zawrotów głowy. Muszę to wszystko przetrawić. Janek... on mnie kocha, tak jak ja jego. Nigdy nawet nie sądziłem, że Rudy mógłby odwzajemniać moje uczucia. To brzmiało tak pięknie, ale jednocześnie okrutnie, bo nie dane będzie nam nacieszyć się tą miłością.

- Przepraszam - mówi słabo Janek. -Wiedziałem, że nie będziesz zadowolony, ale to tak ciążyło na mnie, że po prostu musiałem... - Odwraca ode mnie z zażenowaniem głowę.

Tak bardzo mnie zaskoczył swoim wyznaniem, że aż zapomniałem cokolwiek odpowiedzieć.

Łapię go za podbródek i z delikatnością odwracam jego twarz tak, aby patrzył na mnie. - Janeczku - mówię łagodnie, patrzymy sobie teraz prosto w oczy. - Ja też cię kocham. - Te magiczne słowa wychodzą z moich ust.

Ilekroć myślałem o tym, że miałbym wyznać mojemu przyjacielowi miłość czułem stres, ale teraz czuję się zadziwiająco pewnie i spokojnie.

- W sensie że... - Wykrztusił jedynie, otwierając szerzej oczy. Wyglądał teraz na tak samo zaskoczonego, co ja przed chwilą.

- Że odwzajemniam twoje uczucia - odpowiedziałem, uśmiechając się szeroko pierwszy raz od kilku dni. Poczułem, jak oczy zachodzą mi łzami. - Nie wiedziałem, że czujesz to samo, ale teraz, kiedy wiem, chcę być z tobą aż do końca. - Chowam jego dłoń w moich dwóch, przyciskam ją do ust i obsypuję frymuśnymi pocałunkami. - Kocham twoje oczy, kocham twój głos, kocham twój uśmiech, kocham całego ciebie. Tylko ciebie i nikogo innego, mój Janeczku. - Głos mi drży, słone łzy płyną swobodnie po moich policzkach.

Ociera je trzęsąca się dłoń Janka, który uśmiecha się szeroko - wreszcie może zapomnieć o bólu. Płaczę ja, płacze i on. Ze szczęścia. Czuję niewysłowioną ulgę, która ogarnęła całe moje jestestwo, niczym oceaniczna fala przypływu zalewająca brzeg.


Za oknem deszcz bębni o parapet, zmywa cały brud tego świata. Błyskawice grzmią groźnie, ale nie boimy się, mamy siebie. Teraz liczymy się tylko my.

- Tadziu mój kochany, tak bardzo się cieszę - uśmiech rozjaśnia jego twarz, promieniuje szczęściem. Łzy urządziły sobie wyścig na jego twarzy - jedne spadają na poduszkę szybciej, inne nie są tak prędkie. - Czułem to od pierwszego dnia, kiedy cię spotkałem - Mówi. Moja łza ścieka po policzku, aż skapuje z niego, kończąc swoją drogę na podłodze. Jej ostatnie słowa to cichy odgłos kapnięcia.


Nasze serca biją już spokojnie bo wiedzą, że wreszcie odnalazły się wzajemnie.

- Moje serce zawsze było dziurawe, brakowało mu jednego elementu. Teraz upewniłem się, że ta dziura ma twój kształt. - Na jego słowa gładzę wolną dłonią jego twarzyczkę, muskam skronie pobrużdżone strupami, policzki upstrzone bliznami i spękane usta.


- Tadku, już tylko jednego pragnę do szczęścia - szepcze. Spoglądam mu głęboko w oczy. Jego tęczówki są szaro-błękitne, jak morze. Czuję, że mógłbym w nich tonąć i tonąć. - Pocałuj mnie.


Nawet się nie waham, obaj tego pragniemy. Nachylam się do niego. Czas jakby spowalnia, abym mógł nacieszyć się każdym momentem tej chwili. Łóżko skrzypi cicho pod moim naporem, jakby wyrażało sprzeciw, a może i wręcz przeciwnie - aprobatę.


Jedną dłoń kładę przy jego głowie na poduszce, abym mógł się utrzymać, drugą zaś trzymam rękę Janka.

Patrzymy sobie w oczy, po chwili nasze wargi się odnajdują. Początkowo pocałunek ten jest niezręczny, niewyćwiczony. Nasze zęby zderzają się z cichym trzaskiem, ale po upłynięciu krótkiego momentu znajdujemy wspólny rytm. Nasz pocałunek smakuje słonymi łzami i metaliczną krwią, jednocześnie będąc słodkim i duszącym. Jest wspomnieniem o słonecznych dniach, wieczornych rozmowach o wszystkim i o niczym, przypomina nam o zapachu sosnowego igliwia, które chrupało pod naszymi stopami kiedy biegliśmy przez las w harcerskich mundurach. Jest wszystkim, czego nie zdążyliśmy sobie powiedzieć przez te wszystkie lata.

Teraz musieliśmy nadrobić choć część odrobiny straconego czasu, bo następnej okazji już nie będzie.

Ten pocałunek jest pierwszy i zapewne ostatni. Jest początkiem i końcem.

Nasze wargi muskają się delikatnie, ale i z uczuciem, czułością.

Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę tego uczucia, tego miękkiego dotyku. Wiedziałem że nigdy nie będę zdolny do porównania ich z innym uczuciem i innym dotykiem. Czułem, że już zawsze istnieć będzie tylko on - Mój Janek. Janek, który był, jest i do końca mojego życia będzie dla mnie wszystkim.


- Kocham cię. - Szepczemy w tym samym czasie, wiedzeni jednym impulsem. Chcę, aby ta chwila trwała wiecznie. Ryję dotyk warg Bytnara w moim umyśle, aby pozostał ze mną jak najdłużej.


Ale jak powiedział Rudy, "Nie zawsze może być tak, jak sobie tego życzymy". I wiem, że ma rację. To prawda, nieodłączny element ludzkiego życia.



══════🥀══════


Budzę się nagle w nocy, ale nie robię tego samoistnie - czuję, jak Janek ściska mnie za dłoń, gdyż zasnęliśmy trzymając się za ręce. Ale w tym uścisku nie ma czułości, jest jedynie próba uwolnienia bólu. Zrywam się nagle do pozycji siedzącej - zasnąłem zgarbiony z głową na poduszce Janka i teraz łupie mnie w krzyżu, nie to mnie jednak teraz martwi.


Twarz mojego Janeczka jest uosobieniem cierpienia. Jego lico zastygło w wyrazie niewyobrażalnej gehenny. Oddycha ciężko, jest ciemno, ale widzę że ciało ma zroszone perlistymi kroplami potu.

Bezgłośnie syczy przez zęby, jego kończynami wstrząsają dreszcze.

Wręcz zachłystuję się powietrzem ze zgrozy. Zastygam w miejscu, choć adrenalina we mnie pulsuje.


- Och, T-tadku, obudziłeś się - stęka z wyraźną trudnością, wciąga łapczywie powietrze jak dogorywająca ryba wyrzucona na brzeg.

- Janku, już biegnę po pomoc - wołam, krew pulsuje mi w skroniach, on jednak trzyma mnie kurczowo za dłoń. Stara się uspokoić oddech, aby coś powiedzieć.


- Nie-e ma już dla mnie nadziei, Tadeuszu -chrypi.

- Nie mów takich głupot i nie wysilaj się - mówię stanowczo, gładzę jego dłoń starając się go uspokoić, choć tak naprawdę to bardziej siebie.

- Ale cieszę się, że mogę umrzeć wiedząc, że ktoś mnie ko-ochał... I ja kochałem tego kogoś... - Wypluwa z siebie słowa w przerwach pomiędzy wstrząsającymi nim konwulsjami.

- Przestań, przestań, przestań. - Dotykam drżącą dłonią swoich ust, nie chcę tego słyszeć. To nie może się tak skończyć.

- Wszyscy umrzemy, Tadziu. Pamiętaj, że cię kocham - szepcze z trudem.


Puszczam jego dłoń, jak najszybciej biegnę do innej części kamienicy, gdzie mieszka pewien Polski lekarz. Nie chcę go niepokoić o tak późnej porze, ale tu chodzi o życie Janka, a dla niego zrobię wszystko.

Biegnę, w moich myślach panuje pustka. Mięśnie moich kończyn same pracują, jakbym był nakręconą, dziecięcą zabawką bez świadomości.

W końcu pukam do drzwi lekarza, mężczyzna najwidoczniej dopiero co wrócił z pracy, gdyż był jeszcze ubrany w służbowy sposób.

Po wyrazie mojej twarzy rozumie, że stało się coś złego.

Prowadzę go do mieszkania, gdzie leży Janek, sam ze swoim cierpieniem.

Odmawiam w duchu każdą mi znaną modlitwę, modlę się o to, aby wszystko poszło dobrze, kiedy otwieram drzwi.

W pomieszczeniu panuje półmrok, w środku odznacza się ciemna plama - to łóżko, na którym leży Rudy.


Ja i doktor podchodzimy do niego. Mój ukochany spoczywa spokojnie, oczy ma zamknięte. Wmawiam sobie że po prostu zasnął po wyczerpującym ataku. Moje roztrzęsione myśli z ulgą przyjmują tą wymówkę.

Widzę, jak lekarz stoi nad nim przez chwilę i patrzy się z niepewnością.

W myślach pospieszam go, aby jak najszybciej zbadał Janka. Wreszcie zakłada stetoskop, odkrywa pierś pacjenta i nasłuchuje. W moim odczuciu sekundy przeciągają się do godzin. Łapię się na tym, że nogi drżą mi w nerwowym tiku.

Aż w końcu mężczyzna unosi się, powoli chowa stetoskop. Nic nie mówi przy tym, jakby ostrożnie dobierał słowa.

Postępuję krok do przodu na nogach jak z waty.


- Przykro mi, nie mam już kogo ratować. On niestety nie żyje - mówi cicho, spokojnie. Stoi, oczekując mojej reakcji.


Przykro mi, nie mam już kogo ratować. On niestety nie żyje.

Nie mam kogo ratować, on nie żyje.

Nie żyje.

Nie żyje...


Słowa lekarza obijają się o wnętrze mojej czaszki jak mosiężne dzwony. Kręci mi się w głowie, wzrok stracił swoją ostrość. W skroniach szumi roztętniona krew, czuję mdłości.

Tracę równowagę, nie mogę ustać, więc muszę oprzeć się o ścianę.


Lekarz mówi coś do mnie, ale nie rozróżniam już żadnych słów. Widzę tylko mojego Janeczka, leży spokojnie na białej pościeli, oczy ma zamknięte. Na jego twarzy maluje się spokój, jakby po prostu uciął sobie drzemkę. Może naprawdę po prostu zasnął, zaraz obudzi się, obdarzy mnie uśmiechem i powie: "Och Tadziu, dobrze, że jesteś. Miałem taki dziwny sen..."

Ale potem słowa lekarza: "On niestety nie żyje" burzą wszystko, sprawiają że on na zawsze pozostanie w wiecznym śnie. A ten sen to Śmierć, która bezlitośnie i bez skrupułów zabrała mi mojego Janeczka.

Mojego małego, biednego i tak dzielnego Świetlika.

Stłamsiła go, rozdeptała swoim buciorem.

Teraz już nie rozświetli mroku, nie będzie za mną frunąć na filigranowych skrzydełkach. Spoglądam na niego ponownie, jest taki odległy, niedostępny.


Nie mogę na to dalej patrzeć. Zrywam się z miejsca, wybiegam z mieszkania.

Ktoś za mną coś krzyczy, nie zatrzymuję się jednak.

Świat wokół mnie jest jedynie wyblakłym, bezkształtnym kalejdoskopem, który przestaje dla mnie istnieć.

Wychodzę na zewnątrz, chłodne, wieczorne powietrze uderza we mnie i rozwiewa mi włosy.

Z tyłu głowy pojawia się myśl, że jest już godzina policyjna i niebezpiecznym jest wychodzenie o tej porze, nie dbam o to jednak teraz.


Ten sztuczny, drgający i wirujący Świat wokół mnie nie istnieje.

Czuję, że brakuje mi powietrza. Opieram się o pobliskie drzewo, osuwam się na ziemię, szorując dłońmi po chropowatej korze, która dla mnie jest jednak czymś odległym, nie czuję jej.


Obraz przed oczami rozdwaja mi się, tańczy swój własny taniec.

Niby w moim wnętrzu panuje zamęt, ale jednocześnie przez dość długą chwilę nic nie czuję, jestem drętwy, pozbawiony świadomości, bez czucia.

Dopiero po chwili wszystko uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą. On nie zasnął, on nie żyje. Mój Janeczek... Już nie zobaczę jego uśmiechu, nie popatrzy na mnie swymi modrymi oczami, nie powie mi, jak bardzo mnie kocha, nie złapie mnie za rękę.

Jest teraz martwy i zimny, jak moje serce.


Łzy, na które wcześniej nie miałem siły nagle spływają po moich policzkach.

Chcę łkać, krzyczeć, wrzeszczeć. Ale nie mogę, moje gardło jest zasznurowane i wydobywa się z niego jedynie niemy jęk.

Januś, Janeczku... Już ciebie nie ma, przepadłeś. Zostawiłeś mnie na tym okrutnym świecie samego.


Ciernie, które zniszczyły biedną, białą różyczkę ranią także i mnie. Owijają się wokół mojej duszy, kaleczą ją i ciemiężą. Ujarzmiają mnie, zaciskają moje gardło i poniewierają.

Nie ma mojego świetlika, nie ma już nic. Jest tylko mrok. Już nigdy nie zobaczę światła.


══════🥀══════

maj 2023.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro