✿ ❝𝐥𝐮𝐛𝐢𝐞 𝐰𝐫𝐚𝐜𝐚𝐜 𝐰 𝐬𝐭𝐫𝐨𝐧𝐲, 𝐤𝐭𝐨𝐫𝐞 𝐳𝐧𝐚𝐦❞
ten oneshot zostal napisany specjalnie dla @TwojaStaraYaoistka69, ktora miala urodziny 3 grudnia. niestety z roznych przyczyn, nie mialam jak napisac tego onoeshota, nad czym wciaz ubolewam. mimo wszystko chce zyczyc ci spoznione wszystkiego najlepszego, mamo limono!!
do napisania tego oneshota zainspirowaly mnie dwie twoje ulubione piosenki - "lubie wracac tam, gdzie bylem", oraz "not allowed" od tv girl. mam nadzieje, ze spodoba ci sie to opowiadanie!
══════🥀══════
rok 1953.
Wracał w strony, które kiedyś znał. Które kochał. W tych stronach urodził się, wychowywał, zawierał przyjaźnie, przeżywał ciężkie i piękne chwile, kochał. Kochał piękne uliczki Warszawy, jej stare kamienice, zacienione parki, aleje pachnące kurzem i słońcem. To tam jego serce zadrżało po raz pierwszy. A teraz właśnie miał nastąpić jego powrót, reemigracja do tego, co zostawił tak nieoczekiwanie dziesięć lat temu.
Serce mężczyzny biło nierównym rytmem. Sam nie wiedział, co czuł. Owszem, cieszył się, że wracał do swej kolebki, do miejsca, które dla niego wiele znaczyło i dalej było dla niego ważne. Jednakowoż nie był pewny, czy wciąż będzie tam pasować. Czy po dziesięciu latach zdoła się tam odnaleźć?
Wpatrując się we mknący, szybko zmieniający się krajobraz wyzierający zza pociągowej szyby zaczął wspominać, co przyczyniło się do opuszczenia przez niego tej miniaturowej Ojczyzny — Warszawy.
Wszystko rozpoczęło się na początku kwietnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Pogoda była piękna: słońce przegoniło chmury, ociepliło się, trawa nabierała barwy soczystej zieleni. Taka sama sielanka panowała w jego duszy, choć dało się poznać w niej ślady niedawno minionej burzy. Ledwo tydzień temu jemu i jego kolegom udało się wyrwać ze szponów Gestapo Janka Bytnara — jego najukochańszego przyjaciela. Przez prawie cztery dni był nieludzko traktowany i torturowany przez niemieckich policjantom. Tadeusz odchodził od zmysłów, gdy jego Jaś cierpiał, a on nie mógł go uratować, albo chociaż mu jakoś ulżyć. Całe szczęście, że kilka dni później jemu i chłopakom z konspiracji udało się go odbić!
Wszyscy powtarzali wcześniej — "Nawet ważnych polityków nie odbijano. A ty chcesz odbić tylko Rudego?" Zżymał się na te słowa. Dla niego nie był "tylko Rudym", a "aż Rudym". Był najdroższą osobą na tym świecie, choć wielu darzył ciepłym uczuciem. Sympatię do Janka nie dało się porównać do zwykłej przyjaźni albo do uczucia, jakim obdarza się brata. Stało za nią coś więcej. Były to motyle w brzuchu, ciepło rozlewające się w całym ciele, wrażenie, że jest się wyjątkowym, że można uczynić wszystko. Miłość.
To gdzieś w Warszawie, na urokliwych uliczkach, w cieniu szumiących lip, a może w domowym zaciszu Janka poczuł pierwsze drżenia serca.
Uśmiechnął się nieco głupio do swojego odbicia w szybie. Drugi, mniej wyraźny Tadeusz odpowiedział mu tym samym, idiotycznym uśmiechem.
Choć minęło już dziesięć lat, łapał samego siebie na wspominaniu dawnej sympatii. Dawnej, bo cóż, uczucie wygasło. Mimo to wciąż myślał ciepło o drobnym, piegowatym i wiecznie uśmiechniętym chłopaku. Chociaż... teraz raczej mężczyźnie. W końcu miał już trzydzieści dwa lata, tyle, co Tadeusz. Kto wie, może miał już żonę, może wokół jego nóg biegały już małe, urocze istotki? Tadeusz zastanawiał się, czy Jan zmienił się. Pewnie tak. Ciekawe, jak bardzo. I co najważniejsze — czy oboje, pomimo zmian w ich charakterze i stylu bycia, wciąż będą potrafili nawiązać między sobą nić porozumienia?
Wrócił do słonecznych, pierwszych dni kwietnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Choć było wiadome, że Janek był w bardzo złym stanie zdrowotnym — obicia, złamania, urazy wewnętrzne — to istniały szanse na przeżycie. Całe szczęście, powolutku, ale jednak zaczął do siebie dochodzić. Tadeusz z ulgą i dumą obserwował, jak Jaś wyglądał coraz lepiej i zdawał się nabierać ochoty do życia. Nie odstępował go na krok, czasem tylko wracał do domu, by pospać choć kilka godzin (i to tylko wtedy, gdy Janek go do tego zmuszał). Szpitalna salka stała się jego drugim domem. Czas mijał mu na rozmowach z Jankiem — pełnych przekomarzania się i dowcipu w otoczeniu znajomych, czy czułych i głębokich gdy byli sami. Tadeusz dbał o to, by jego przyjacielowi niczego nie zabrakło, a gdy widział uśmiech na twarzy Janka, jego serce całe drżało.
Niestety, atmosfera ciepła i ulgi musiała się rozwiać. Około dwa tygodnie po odzyskaniu Janka pojawiła się zatrważająca wiadomość — aresztowano jednego z uczestników akcji pod Arsenałem, który nie wytrzymał gestapowskich tortur i wyjawił nazwisko Tadeusza. Jego rodzina i przyjaciele wpadli w panikę. Oni i Tadeusz doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Niemcy nie mieliby litości dla komendanta Grup Sztormowych oraz podporucznika Armii Krajowej. Dlatego z bólem serca podjął decyzję o ucieczce. Wraz z jego rodzicami i siostrą spakował w pośpiechu najpotrzebniejsze rzeczy i uciekli razem, zanim Gestapo zapukałoby do ich drzwi. Wsiedli do pociągu, który miał zawieźć ich do Krakowa. Tam nikt ich nie znał, może tam udałoby im się rozpocząć życie od nowa.
Tadeusz wpatrywał się wtedy uporczywie w krajobraz za szybą, tyle że wtedy na jego twarzy malował się rozdzierający smutek. Nawet nie dane było mu pożegnać się z jego ukochanym Jasiem, bo nie miał kiedy pojechać do mieszkania, w którym przebywał po opuszczeniu szpitala. Zostawił bez słowa najdroższą mu osobę... Nie mógł tego znieść.
Co prawda, po przybyciu do Krakowa, gdzie jego rodzice wynajęli skromne mieszkanko na przedmieściach, udało mu się nawiązać listowny kontakt z Jankiem. Opowiadał mu o swoim smutku, o tęsknocie za opuszczoną Warszawą i przyjaciółmi, o trudnościach w dopasowaniu się do nowej rzeczywistości. Opisywał swoją metamorfozę — utleniał włosy, by z blond stały się jeszcze jaśniejsze, zmienił fryzurę i zapuścił krótką brodę (z ulgą ściął ją po zakończeniu wojny) — wszystko to po to, by nikt go nie rozpoznał. Co prawda nikt w Krakowie go nie znał, ale należało być ostrożnym, w końcu Gestapo mogło zrobić list gończy lub rozpowszechnić jego zdjęcie. Musiał także zmienić tożsamość — wyrobił fałszywe dokumenty i odtąd nazywał się Ignacy Zrębski.
W listach pytał także o stan zdrowia Janka, ciekawił się, czy wszystko dobrze u niego i ich przyjaciół. Każda literka, która wyszła spod rąk Bytnara napawała go radością, ale również przenikliwą tęsknotą.
Poszedł do pracy. Zatrudnił się w pewnej obiecująco prosperującej firmie. Powodziło mu się tam. Był opisywany jako pracowity i sumienny pracownik, dostawał premie. Co mogło pójść nie tak? Wszystko.
Najpierw zaczął tracić kontakt z Jankiem. Ich listy zaczynały robić się coraz krótsze. Tadeusz miał wrażenie, że są suchsze; brakowało im tak wielkiej serdeczności, jaką miały w sobie niegdyś. Potem zaczynali pisać do siebie coraz rzadziej, może to przez to, że mieli wiele obowiązków? A może dlatego, że więzi ich przyjaźni zaczęły przecierać się i znikać?
Powoli to gorące, zajadłe uczucie w sercu Tadeusza zaczęło się wypalać. Pewnego dnia uznał, że miłość wystawiona na próbę czasu i rozłąki nie przeszła jej. Choć czuł żal za utraceniem tak pięknej relacji, wiedział, że takie już jest życie. Ludzie pojawiają się i odchodzą, trzeba się z tym pogodzić.
Ale prawdziwy cios spadł na niego tydzień temu. Po dziewięciu latach oddanej pracy został zwolniony. Niestety, była to jego wina. Sądził, że zasłużył sobie na tą karę.
To wszystko przez to, że między nim a pewnym pracownikiem wykwitł romans. Tadeusz poznał tego mężczyznę podczas wspólnej pracy nad projektem. Nie było to specjalnie głębokie uczucie — tylko przespali się parę razy. Nie umiał znaleźć w sobie gorętszych uczuć dla tego mężczyzny. Może po prostu nie umiał już kochać...? Trudno. Przynajmniej odpowiadał mu ten związek w takiej postaci, w jakiej był — seks co jakiś czas, czasami jakieś pocałunki. Wiedział, że nie powinien tego robić; nie powinno romansować się ze współpracownikiem, a zwłaszcza z osobą tej samej płci, ale ciągota była silniejsza. Może pociągało go to poczucie, że robi coś nielegalnego, podobnie jak dziesięć lat temu, w czasie wojny? Nawet jeśli tak, to to właśnie poczucie go zgubiło. Mógł pójść po rozum do głowy i przestać spotykać się z tym facetem, ale tego nie zrobił.
Konsekwencją jego głupoty i nieostrożności było to, że ktoś przyłapał ich na całowaniu się w toalecie. Całe szczęście, że wieść się nie rozsiała. Trafiła jedynie do szefa firmy. Choć dla niego on i ten facet byli skandalistami, okazał się być bardzo łaskawy. Nic nikomu nie wyjawił, jedynie wyrzucił tę dwójkę z pracy w atmosferze tajemnicy. Jak na obecne czasy wykazał się niezwykłą życzliwością — mogli przecież nawet trafić do więzienia.
Mimo tego delikatnego potraktowania, Tadeusz zachwiał się pod tym uderzeniem, wskutek czego upadł. Pracował tu tyle lat, to był jego teren, a teraz tak nagle został wyrzucony.
Utrata pracy była dla niego jednak czymś w rodzaju otrzeźwienia. Dzień w dzień pogrążał się był w robocie. Pędzący czas oddychał ciężko wprost na jego kark, który musiał utrzymywać głowę pełną myśli i poczucia odpowiedzialności. Wszechobecny pośpiech znaczył jego życie, a każdy dzień zdawał się być podobny do poprzedniego — dni, lata i miesiące zlewały się w szarą, mdlącą masę mgły. Może to właśnie nieoczekiwane, brutalne przerwanie tej monotonności sprawiło, że wreszcie się ocknął, że poczuł, iż musi coś zmienić. Albo nie tyle co zmienić coś, a wrócić na stare śmieci, jak to żartobliwie nazywał w myślach. To dzięki stracie posady jakaś mgła spowijająca jego umysł zdała się rozwiać, odsłaniając zakopane głęboko wspomnienia o Warszawie, jego kołysce i mateczniku.
Pociąg zatrzymał się. Był już w Warszawie. Targając podręczną walizkę, wysiadł z maszyny, znajdując się w mrowisku przyjezdnych, odjezdnych i bliskich tych wszystkich osób. Niektórzy witali się, a na innym peronie żegnali. Na Tadeusza nikt nie czekał, ale nie zdziwiło go to. Bo kto miałby go tu oczekiwać? Cała ta podróż była wynikiem impulsu, szybko podjętej decyzji.
Gubił się w plątaninie korytarzy, ale w końcu udało mu się opuścić dworzec kolejowy. Gdy wyszedł już na powietrze, musiał przystanąć. Choć walizka ciążyła mu w dłoni, rozglądał się z rozszerzonymi oczami. Tak, to była Warszawa, ale jakaś odmieniona. Nic dziwnego — stolica podnosiła się po krwawym terrorze, jaki zagotowała jej niemiecka okupacja. Na miejscu ruin i gruzów stały teraz nowe budynki, a i ludzie byli jacyś inni. Nowa moda i powiew świeżości, czy może chodziło tu o obecność nowego uzurpatora — ZSRR? Był zmęczony, by w to wnikać. Korzystając z pamięci udał się na najbliższy przystanek tramwajowy, co nie sprawiło mu trudności, w końcu pamiętanie rozkładu miasta było jak jazda na rowerze — nawet po latach da się sobie przypomnieć, jak jechać.
Jazda tramwajem nie była długa, jego celem było centrum. Tam dotarł, na szczęście bezproblemowo, do jednego z lepszych hotelów. To w nim będzie mieszkać przez tydzień, może dwa, jeśli mu tu się spodoba. Mógł sobie na to pozwolić, bo pieniędzy mu nie brakowało. Przez te lata nie wydawał na siebie zbyt wiele (o czym świadczyły jego ubrania, które nie były już szczególnie uważane za modne), wolał wspomagać rodzinę finansowo, lub głównie zyski "chować do skarpety", by wykorzystać je kiedyś. A "kiedyś" w końcu przeistoczyło się w "teraz".
Dokonał płatności i dostał kluczyki do pokoju, do którego zaprowadził go jakiś ładny chłopiec — boy hotelowy, który zaniósł także jego walizkę. Gdy już wreszcie dotarł do pokoju, z westchnieniem zamknął za sobą drzwi. Teraz w końcu może odpocząć. O ile później uda mu się zasnąć. Zawsze ciężko zasypiało mu się w nowych miejscach i okolicznościach.
Umył się i w czystej bieliźnie walnął się na łóżko. Zaraz jednak jego pedantyzm przypomniał mu, że musi się rozpakować, więc z jękiem zsunął się z łóżka. Zaczął wyjmować ubrania i odstawiać je (złożone równiutko w kosteczkę i wcześniej wyprasowane!) na półki w szafie. Dopiero po wykonaniu tej czynności wrócił do bielutkiego łóżka. Zakutał się w pachnącą czystością kołdrę, uprzednio gasząc lampkę.
Tak jak przypuszczał, sen nie dał się łatwo zaprosić. Przyszedł niespodziewanie dopiero po pierwszej.
══════🥀══════
Obudził się o dziwo całkiem wyspany. Umył twarz i zęby, ubrał się, zszedł do hotelowej restauracji na śniadanie. Gdy już zjadł i wrócił z powrotem do swojego pokoju, zastanawiał się, co teraz. Oczywiście, serce podpowiadało mu swoje. Natychmiast ujrzał oczami swej duszy rudo-blond zwichrzoną czuprynę, szczery i szeroki uśmiech, piegowate policzki i wesołe oczy.
Przypomniało mu się też, jak kiedyś, dawno, dawno temu, miriady tysięcy lat stąd (a przynajmniej miał wrażenie, jakby zdarzyło się tak dawno temu), w pewien grudniowy wieczór, było mu tak zimno, że niepowstrzymanie wzdrygał się przez lodowate dreszcze pełznące po jego plecach. Janek zauważył to. Zaczął ściągać z siebie swój gruby, wełniany sweter, po czym podał go Tadeuszowi.
— ?
— No załóż go, co tak stoisz i się patrzysz?
— Nie trzeba, naprawdę...
— Załóż.
— Teraz tobie będzie zimno...
— Załóż.
Nie mogąc wytrzymać naporu Jana, posłusznie założył sweter. I wreszcie zrobiło mu się ciepło. Nie tylko przez grubą wełnę, ale i przez gorąco rozlewające się po jego policzkach i w piersi.
— Naprawdę ci dziękuję. Oddam ci ten sweter jak tylko będę wracać do domu, dobrze?
— Nie trzeba. I tak wyglądasz w nim lepiej, niż ja.
Spuścił wzrok czując, jak jego wargi rozciągają się w nieśmiałym uśmiechu.
Taki sam uśmiech towarzyszył mu także i teraz, gdy wspominał ten moment. Wspomnienie było nieco zatarte, ale wciąż wzbudzało w nim takie ciepło, jakiego zaznał tamtego wieczoru.
Podszedł do szafy, otworzył drzwi i wyciągnął z niego sweter. Ten sam, który podarował mu wtedy Jaś. Tak, wciąż go miał. Zatopił twarz w miękkiej wełnie, powstrzymując uśmiech. Tak, wiedział, gdzie teraz pójdzie.
Problem był taki, że nie był teraz czterdziesty trzeci rok, a pięćdziesiąty trzeci. Rudy na pewno wyprowadził się. A może jego rodzinny dom? Może...
Narzucił na siebie płaszcz. Wątpił w to, że spotka tam dawnego przyjaciela, ale przecież jego matka wciąż mogła tam mieszkać! A nawet jeśli nie, to może dostanie jakąś wskazówkę od obecnych lokatorów...?
Wyszedł na zewnątrz, a stopy pamiętające drogę, kierowały go do tak niegdyś ważnego dla niego miejsca. Nie mógł przestać się rozglądać. Warszawa — tak znajoma, a jednocześnie tak obca, odmieniona...
Serce trzepotało radośnie w jego piersi, gdy przypominał sobie radosne chwile które wydarzyły się w miejscach, które mijał. Och, jak lubił wracać tam, gdzie był...!
A jednocześnie czuł niepokój, jakiś żal, że to nie jest już to samo, co kiedyś. Że te dobre — nawet jeśli i trudne — czasy już minęły.
Zatrzymał się przed znajomą kamienicą. Przynajmniej ona się nie zmieniła. Zawahał się na moment, ale po chwili zadzwonił domofonem. Cisza. A potem ciche "Kto tam?".
Przez chwilę głos uwiązł mu w gardle, ale zdołał odpowiedzieć "Tadeusz Zawadzki".
Pewnie się wygłupił, bo jeżeli mieszkał tu ktoś nowy, to pewnie nie znając jego nazwiska odłożył słuchawkę. Ale ku jemu zaskoczeniu usłyszał drżące "Proszę". Pik! Mógł wejść.
Uderzyła go nostalgia, gdy wspinał się po schodach. Poczuł się znowu jak dwudziestoletni chłopak, odwiedzający swego najlepszego przyjaciela, z którym zaraz czule się przywita, wypije herbatę i zatopi w rozmyślaniach i książkach.
Gdy znalazł się pod właściwym numerem, drzwi były już otwarte. Stała w nich drobna i niska kobieta po pięćdziesiątce. Gdy ich oczy spotkały się, wydała z siebie płaczliwy dźwięk.
— Tadeusz...! Tadeuszku, to ty? Jakżeś ty zmienił się! — zawołała kobieta. Rozłożyła szeroko ramiona, jakby chciała go uściskać.
— Pani Bytnar! — jego głos zadrżał, przepełniony ciepłymi uczuciami. — Jak miło mi panią widzieć!
— Ile to już lat... dziesięć? — Pani Zdzisława pokręciła głową. — Ach, co ja cię tu będę zatrzymywać, wejdź, wejdź serdeńko! Jesteś tu zawsze mile widziany. To ty żeś uratował mojego Jasieńka! — zaprosiła go do środka.
— A... Janek jest? — nie wytrzymał i spytał już po przekroczeniu progu.
— Nie... Wyprowadził się już dawno. Ptaszek wyfrunął z gniazda! — pokręciła głową. — Ale mieszka całkiem niedaleko. Zaraz powiem ci, gdzie. Och, czekaj, herbatki zrobię!
— Proszę tylko nie kłopotać się moją wizytą — uśmiechnął się ciepło Tadeusz. Bardzo lubił tę kobietę. Zresztą kiedyś była dla niego kimś w rodzaju ciotki, w końcu tyle razy odwiedzał dom państwa Bytnarów.
Ojca Janka niestety nie było, co go nie zdziwiło, a wzbudziło jedynie delikatny żal. Stanisław Bytnar został skierowany do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie zmarł na początku roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego.
Kobiecina przyniosła dwa kubki herbaty oraz herbatniki. Wcześniej Tadeusz rozglądał się po mieszkaniu. Nie zmieniło się prawie nic. To tylko spotęgowało uczucie, jakby cofnął się w czasie o dziesięć lat. On i pani Zdzisława zaczęli rozmawiać — ona pytała go o to, jak mu się powodzi i co robił przez dziesięć lat, a on ją o Janka i o życie w Warszawie. Po dwóch godzinach uznał, że musi już iść. Uściskał kobietę i wyruszył w drogę z poczuciem celu.
Trasa była prosta i niedługa. Jan teraz też mieszkał na Alei Niepodległości, lecz teraz bliżej centrum. Zbliżając się do miejsca, do którego chciał dotrzeć, wydawał się być wyzuty z jakichkolwiek myśli. Jego nogi mechanicznie posuwały go naprzód. Dopiero gdy był blisko celu, wątpliwości zaczęły dać o sobie znać.
Mógł porównać samego siebie do skazańca podążającego na egzekucję, ale nie był skłonny do wyolbrzymiania. Jak już można było powiedzieć, że Jan jest katem — jeśli nie będzie pamiętać Tadeusza bądź nie przyjmie go ciepło, zetnie toporem nadzieje i wspomnienia Zawadzkiego.
Im był bliżej, tym bardziej jego krok zwalniał, choć serce chciało, by rzucił się biegiem.
W końcu stanął przed bramą. Popchnął ją i nim się zamknęła, wsunął się na podwórze. Pamiętając instrukcję pani Zdzisławy, wszedł do właściwej klatki. Tam wystukał właściwy kod (pani Bytnar także mu go podała!) i zaczął się wdrapywać po schodach. Miał nadzieję, że nie przestraszy tą nagłą wizytą Jana, o ile zastanie go teraz w domu.
Gdy już stanął pod właściwym numerem, jego serce ścisnął gwałtownie strach jakiś nieznany, że aż musiał zaczerpnąć raptownie powietrza. Ręce drżały mu nieco. Zdał sobie sprawę z tego, że Jan może go przecież w tej chwili obserwować przez Judasza, przez co zrobiło mu się głupio. Stresuje się nie wiadomo czym. Przyszedł przecież tyko z wizytą u dawnego przyjaciela.
Gdy już odważył się zapukać zaczął zastanawiać się, czy w drzwiach stanie ten roześmiany chłopak z twarzą usianą piegami, skrzącymi się oczami i głową pełną pomysłów, którego tak dobrze kiedyś znał...
Usłyszał przytłumione odgłosy kroków, a raczej dudnienie stóp biegnącej osoby o parkiet. Tadeusz zagryzł wargi, gdy usłyszał chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Drzwi otworzyły się. W progu stanął jakiś mężczyzna ubrany w jeansy i zwykły, białą żonobijkę. Wzrok miał rozbiegany, w ustach dopalał się papieros. Pewnie był czymś zajęty lub spieszył się, a Tadeusz go od tego oderwał. Gdy ich spojrzenia spotkały się, papieros wypadł z ust mężczyzny, spadając na wycieraczkę. Stali tak, pogrążeni w ciszy i wszechogarniającym ich zdumieniu.
— Tadeusz...?
— Janek...
Zmienił się. Oczywiście, nadal było widać w nim ślady chłopca, jakiego zostawił wyjeżdżając lata temu z Warszawy, ale wyglądał inaczej. Wyglądał dojrzalej. Wokół jego oczu pojawiły się delikatne zmarszczki utrwalone śmiechem. Włosy zaczesał na żel do tyłu, tak, jak było teraz modnie. Zapuścił też wąsa, w którym wyglądał bardziej męsko.
Ich spojrzenia przyciągały się wzajemnie, nie pozwalały oderwać się od siebie. Kontakt wzrokowy urwał się dopiero wtedy gdy Jan przypomniał sobie, że przecież zapalony papieros spadł na wycieraczkę, która zaczęła dymić. Szybko zdeptał peta klapkiem. Tadeusz podszedł krok bliżej. Niespodziewanie, Jan rzucił się na niego. Uściskał go mocno, tak, że Tadeuszowi prawie zabrakło tchu.
— Matko Boska, Tadeusz... Co ty tu robisz? — wykrzyknął zduszonym głosem Jan.
— Mnie też miło cię widzieć — parsknął ironicznie Tadeusz, choć jego głos wyczuwalnie drżał. — Przyszedłem... cię odwiedzić.
Przez moment słyszał tylko ciszę. A potem poczuł uderzenia jankowych dłoni na swoich plecach. Janek odsunął się od niego i przypatrywał się mu ze złością wymalowaną na twarzy.
— Po dziesięciu latach? Tak po dziesięciu latach nagle postanowiłeś sobie wpaść do kumpla, jak gdyby nigdy nic, tak? — prychnął rozsierdzony Bytnar. Tadeusz cofnął się o krok, wystraszony tym wybuchem. Mógł przewidzieć taką reakcję i nie wybierać się do niego... A tak, zrobił z siebie durnia.
— Mogę sobie pójść. Przepraszam w takim razie za kłopot i żegna—
— Ty idioto, zostań! — Tadeusz znowu zniknął w ramionach Bytnara. — Przez tyle czasu nie było od ciebie żadnych wieści, ani znaku życia... — poskarżył się Jan, kładąc głowę na ramieniu Tadeusza. Zawadzki zaś uczepił się mocno materiału podkoszulka Jana. Zamknął oczy i wciągnął głęboko w nozdrza zapach przyjaciela. Serce tłukło się w jego piersi jak oszalałe.
— Myślałem, że nie chcesz już ze mną kontaktu. Pisałeś krótko, zwięźle... — wytłumaczył się Tadeusz.
— Ja myślałem to samo! To ty pisałeś oschle, sądziłem, że nie chcesz już się ze mną przyjaźnić — westchnął ciężko Jan. — Obaj wyszliśmy na głupców, dziesięć lat zmarnowanych — dodał nieco żartobliwiej.
— Czyli że mimo wszystko jestem mile widziany? — spytał z nadzieją Tadeusz.
— Oczywiście, że tak! — Jan pogładził go po plecach. — Cieszę się, że przyszedłeś. Nie zapomniałem o tobie, przewijałeś się czasem w moich myślach i wspomnieniach, wiesz?
— Ty w moich też — wyszeptał z rozrzewnieniem Zawadzki. Jan nie okazał się być katem, a gdy odsunął się od niego nieco, by na niego spojrzeć, uśmiechał się dokładnie tak samo, co chłopak którego kiedyś kochał.
— Wejdź do środka, rozgość się. Masz mi opowiedzieć co działo się u ciebie przez taki kawał czasu — zaprosił go Jan. Tadeusz skorzystał z zaproszenia i wszedł do środka. Janek zaprowadził go do małego pokoju dziennego. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie było specjalnie duże, ale Jan zdecydowanie urządził się przytulnie.
— Napijesz się czegoś? Trzeba uczcić taką sytuację. Przyjaciel marnotrawny powrócił! — zaśmiał się Jan.
— Nalej, co tam masz — skinął głową Tadeusz. Jan sięgnął po dwie szklaneczki i karafkę z zapewne jakąś nalewką. Gdy rozlewał burgundowy napój, Tadeusz nie mógł przestać patrzeć się na jego wyeksponowane przez podkoszulek ramiona, całe w piegach i z lekko zarysowanymi mięśniami. Był to widok zaiste przyjemny dla oka.
— Cholera, miałem iść i spotkać się z Alkiem, ale poczeka. Zrozumie, gdy mu powiem, kto mnie odwiedził. A zresztą, możemy potem do niego razem pójść!
— Glizda! — Tadeusz rozpromienił się na wspomnienie ich wysokiego przyjaciela. — Oczywiście, pójdę z miłą chęcią. W ogóle, co u niego?
— A, ostatnio miał z Basią chyba dziewiątą rocznicę ślubu. No, ma też córeczkę, sześcioletnią. Prawdziwy aniołek!
— Alek ojcem... Chryste, ile przegapiłem — westchnął Tadeusz.
— Trzeba nadrobić — mrugnął do niego Jan. Zawadzki nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— No, niech ci się przyjrzę — oznajmił Bytnar, gdy już usiadł naprzeciwko niego przy stole. Zaczął skanować oczami twarz przyjaciela, jak gdyby była otwartą księgą, z której czytał. — Nieźle wyglądasz, naprawdę. Te okulary dodają ci seksapilu — ocenił.
Tadeusz zmieszał się i odruchowo poprawił nerwowym pchnięciem palca swoje okulary. — Dzięki... Taka tam wada... Praca i te sprawy, to i wzrok zaczął się psuć — chrząknął. — A z tego, co widzę, zapuszczasz wąsa? — spytał, zmieniając odrobinę temat.
— Mhm — mruknął twierdząco. — Podobno kobietom się podoba — wyjaśnił z nieco rozmarzonym spojrzeniem.
— A jesteś z jakąś?
— Nie... To znaczy każda mnie chce, ale wiesz, jak to jest. Są, a potem ich nie ma. Chcą krótkiej przygody u mojego boku, ale uczucia, jeśli już się pojawią, wcale nie są głębokie. Jeszcze nie trafiłem na tą jedyną. A chciałbym tak prawdziwie się zakochać — westchnął ciężko Jan. — Ale ostatnio natrafiłem na taką jedną fajną dziewczynę. Monia się nazywa. Może w końcu mi coś wyjdzie — mruknął. — A ty? Powiedz, że chociaż tobie poszczęściło się w sprawach sercowych.
— Nie. Ale nie przeszkadza mi to, nie szukam kobiety — Po prostu mnie nie interesują.
— Ach, takie buty... No, ale przynajmniej jesteś szczęśliwy, to dobrze.
— A ty nie przejmuj się. Widocznie żadna nie dojrzała do tego, by być z takim cudownym człowiekiem jak ty. Pewnie po prostu nie dorastają do twojego poziomu, i tyle — odezwał się nagle z zapałem Tadeusz, po czym spąsowiał nieco.
— Dobra, nie słodź mi — zaśmiał się Jan. Tadeusz także się roześmiał — odkąd fala szoku minęła, nie mógł przestać się uśmiechać, gdy patrzył na przyjaciela.
Następne dwie godziny minęły im na snuciu opowieści o tym, co robili przez dziesięć lat. Tadeusz dowiedział się, że Jan jest inżynierem. W sumie ten zawód był przeznaczony dla niego. Od zawsze wykazywał się kreatywnością i lubił majsterkować. W szkole był prymusem. Nie oznaczało to jednak, że nie umiał się bawić. W weekendy chodził na przyjęcia do przyjaciół, z których nigdy nie wychodził w stanie całkowitej trzeźwości. Taki styl życia nie był dla Tadeusza — wolał spokój i wieczór spędzony przy książce i ciepłej herbacie, a nie hałas i zabawy. Mimo to dał się namówić na to, by przyszedł wraz z Janem na imprezę u jednego z jego znajomych, która odbędzie się za kilka dni.
Naturalnie Jan także zadawał pytania o jego pracę, więc odpowiedział szczerze, że go wylali. Janek od razu zrobił wielkie oczy i spytał się, co było tego przyczyną, ale Tadeusz czuł się niekomfortowo na samą myśl o tym, że miałby powiedzieć mu o swoim romansie z innym pracownikiem, mężczyzną w dodatku. Jan nie znał go jeszcze od tej strony i Tadeusz wolał zachować to na razie w sekrecie. Ku jego uldze, Janek nie wypytywał dalej i zadowolił się niesprecyzowaną wypowiedzią, wedle której była to "bardzo skomplikowana i nieprzyjemna okoliczność, o której długo trzeba byłoby opowiadać".
Ożywioną rozmowę przerwał dopiero wściekły brzęk telefonu. Dzwonił Alek, jednocześnie wściekły i zmartwiony, bo przecież umówił się na posiadówkę z Bytnarem. Jan skoczył by odebrać i wyjaśnił rozeźlonemu przyjacielowi, że odwiedził go nie lada gość. Aleksemu złość przeszła momentalnie; zażądał, by Tadeusz natychmiast natychmiast podszedł do słuchawki. Najpierw zwymyślał mu od najgorszych, że przez taki kawał czasu nie było do niego słowa, a potem prawie rozpłakał się powtarzając, jak dobrze go w końcu słyszeć. Po wykonaniu telefonu mężczyźni ubrali się szybko i wyszli, aby odwiedzić oczekującego ich niecierpliwie Aleksego.
══════🥀══════
Spędzili cały wieczór u Alka. Wspominali dawne chwile spędzone razem i zacieśniali rozluźnioną więź. Tadeusz poczuł, że wyprawa do Warszawy wcale nie okazała się być niepowodzeniem, czego się obawiał. Zdał sobie sprawę z tego, że życie w Krakowie nie było prawdziwym życiem, a w każdym razie nieporównywalnym do tego, co zostawił za sobą w Warszawie. Teraz miał wrażenie, jakby odnalazł zagubioną część siebie. Upewnił się w tym, że to właśnie tu pasował.
Minęło kilka dni. Codziennie widywał się z Jankiem, którego ponownie mógł nazywać swym najlepszym przyjacielem, bo właściwie poza nim i Alkiem żadnych przyjaciół nie miał. Zdał sobie sprawę z tego, jaki samotny i pusty jest w środku. Całe szczęście, że Janek zdawał się idealnie wypełniać jego środek ((😈)).
Chodzili razem tam, gdzie spędzali kiedyś wespół wspaniałe chwile. Och, jak lubił wracać w strony, które zna! Pod cieniami drzew, którym niegdyś nadawali w żartach imiona, i na znajomych uliczkach na których dawno temu rozgrywała się ich codzienność miał wrażenie, jakby znów był dwudziestodwuletnim młodzieńcem, który przeżywa pierwszą miłość. Choć oczywiście obecnie żadnej miłości poza tą braterską nie było, rzecz jasna.
Lubił też skupiać wzrok na zawsze uśmiechniętej twarzy Jana, na jego filuternie rozmigotanych oczach, których głębia go pochłaniała. Zrozumiał, że wcześniej jego życie było zwykłe, wyprane, pozbawione koloru. A teraz wreszcie poczuł szczęście.
Nadszedł koniec tygodnia, a tym samym również i przyjęcie u jednego ze znajomych Jana, na które został zaproszony.
Jako że ubrania Tadeusza wyszły raczej z mody, to Janek doradzał mu, jak powinien się ubrać, a także pożyczył mu swoją starą kurtkę skórzaną.
— No no no, wyglądasz jak amant prosto z filmu — zacmokał z podziwem Jan, skanując wzrokiem Tadeusza.
— Nie przesadzaj — mruknął speszony Tadeusz. Nie wiadomo, czy zawstydził się przez komplement, jakim został obdarzony, czy może przez to, jak wyglądał jego przyjaciel. Według Tadeusza to on powinien być zwany "amantem prosto z filmu", bo wyglądał wprost cudownie. Ale te słowa jakoś nie chciały przejść mu przez usta.
Wyszli z domu Jana. Bytnar podwiózł ich do domu, gdzie odbywało się przyjęcie. Tadeusz nie miał szczególnie pozytywnego nastawienia — w myślach powtarzał, że takie zabawy nie są dla niego i że wolałby po prostu pójść z Jankiem na jakąś wykwitną kolację do restauracji.
Mieszkanie gospodarza było naprawdę spore i urządzone z dostrzegalnym przepychem, musiało należeć do jakiegoś bogacza. Impreza już trwała, więc całe wnętrze było wypełnione dymem papierosowym i wonią alkoholu; w środku bawiło się już całkiem sporo gości. Tadeusz kaszlał i chodził uczepiony Janka, bo sam nie śmiał się nigdzie ruszyć. Jan na szczęście nie zamierzał go opuszczać, toteż Tadeusz w jego obecności przyzwyczaił się do nowej sytuacji i uspokoił się. Jan przedstawił mu kilku swoich znajomych — w tym gospodarza przyjęcia — z którymi wdali się w miłą pogawędkę.
Tadeusz zauważył przy tym, że sporo kobiet spogląda na Janka łakomym wzrokiem. Ten wdawał się z każdą w subtelny flirt. Co za kobieciarz! Dam sobie głowę uciąć, że połowa żeńskiej populacji Warszawy za nim lata, pomyślał żartobliwie Zawadzki, choć z cieniem zazdrości.
A wtedy zjawiła się pewna osoba, dla której Jan zupełnie stracił głowę i zapomniał o Tadeuszu. Była to Maryna, dziewczyna, z którą Jan kręcił. Wywołała szum swoim wejściem — ubrana była w kolorową sukienkę (model będący krzykiem mody!), eleganckie szpilki, za które musiała z całą pewnością sporo zapłacić i skórzane, białe rękawiczki. Jej smukłą szyję i delikatne płatki uszu przyozdabiały perły, blond włosy miała schludnie i modnie zaczesane, usta zachęcały mężczyzn swą czerwienią, a elektryzujące oczy spoglądały z rozmarzeniem spod kokieteryjnie opuszczonych rzęs.
Jan momentalnie przypadł do niej i zaczął zdobywać twierdzę, jaką rzekomo miała być, choć nie sprawiała wrażenia trudnej do zdobycia — ewidentnie było widać, że miała chętkę na Bytnara.
Jan przedstawił Tadeuszowi kobietę i starał się czasami zwracać na niego uwagę, lecz Tadeusz wolał nie przeszkadzać parze. Wycofał się nieco i pozwolił im spędzić czas "na osobności", na tyle, na ile było to możliwe na przyjęciu pełnym gości.
Minęły trzy godziny, które dla Tadeusza zdawały się być wiecznością. Musiał przyznać, że wcale nie było tu źle, poznał kilka fajnych osób, ale naprawdę wolał już wrócić do domu, czy też raczej hotelu. Ale przed wyjściem wolał jeszcze zobaczyć Janka, którego spuścił z oczu. Chciał upewnić się, czy wszystko jest z nim dobrze, no i czy także nie zdecydowałby się na powrót.
Wypatrzył go w kącie. Opierał się o ścianę i na pewno nie można było o nim powiedzieć, że wyglądał na trzeźwego. Jego niezbyt przytomny, zamglony wzrok świadczył o pewnej ilości alkoholu we krwi.
— Janek, ile wypiłeś? — spytał ze zmartwieniem, gdy podszedł do średnio kontaktującego przyjaciela.
— Niewiele. Pszysieegam — puścił mu oczko mężczyzna, uśmiechając się rozbrajająco. Tadeusz jednak nie dał się nabrać.
— Niewiele to ja wypiłem — było to prawdą. Chodził po w miarę prostej linii i zachował jasność umysłu. — Ty wypiłeś stanowczo za dużo. Powinniśmy już wracać.
— Nie chceeee — jęknął przecząco Jan.
— No już, idziemy — odparł stanowczo Tadeusz, łapiąc go za ramię. Jan zrobił coś, czego w zupełności się nie spodziewał. Złapał go za rękę, za którą ten go przytrzymywał i przybliżył się znacznie.
— Powiedziałem, że chcę jeszcze zostać — mruknął, po czym wpił się w usta Zawadzkiego. Nogi Tadeusza zadrżały tak, że gdyby nie ściana obok, niechybnie osunął by się na podłogę. W przypływie szoku nie był początkowo w stanie odwzajemnić muśnięć, a raczej buńczucznego tarcia warg, dopiero po chwili był w stanie odruchowo to zrobić. Zaraz jednak oderwał się od ust mężczyzny, wpatrując się w niego, wstrząśnięty. Bytnar uśmiechnął się jedynie lekko, ocierając swe usta wierzchem dłoni.
— Masz... masz jeszcze chwilę, potem idziemy... Jesteś... jesteś bardzo pijany — wybąkał niewyraźnie Tadeusz, zupełnie jakby to on wypił sporą ilość alkoholu. Następnie w jednej chwili obrócił się na pięcie i cały rozedrgany próbował znaleźć jakieś spokojne miejsce, gdzie mógłby pozbierać myśli. Nie było to łatwe zadanie w miejscu wypełnionym ludźmi. W końcu przetorował sobie drogę do łazienki, w środku której jak się okazało po otworzeniu drzwi, migdaliła się na wpół naga para. Tadeusz bez skrupułów wygnał ich z niej, tłumacząc się silną potrzebą fizjologiczną, po czym zatrzasnął za sobą drzwi. Wcześniej para pofuczała trochę, ale wyniosła się wraz ze swymi wymiętymi ubraniami, które wcześniej spoczywały na podłodze.
Tadeusz był oszołomiony. Nie wiedział, co ma o tym myśleć. Rozsądek mówił mu, że Jan był po prostu tak pijany, że nie był w stanie myśleć logicznie. Kto wie, może w alkoholowych majakach pomylił Tadeusza z Maryną...? To brzmi nieco śmiesznie, ale przecież po pijanym można spodziewać się wszystkiego. Tak, to bardzo prawdopodobne.
Jednak serce podpowiadało mu co innego. Że przecież "myśli trzeźwego to czyny pijanego", nieprawdaż? Czy w takim razie mogłoby oznaczać to, że... Nie, niemożliwe!
Tadeusz oparł się o umywalkę, oddychał ciężko. Na ustach wciąż czuł alkoholowo-słodki smak warg Janka. Wręcz czuł ich gorąco i upór, z jakim miażdżyły jego własne.
Poczuł, jak jego serce przyśpiesza. Poczuł to. A raczej uświadomił sobie istnienie uczuć, które wcale w nim nie wygasły, jak to zwykł uważać. Prawda była taka, że wciąż kochał Jana. Miłość do niego, która rzekomo miała się wypalić, tak naprawdę została stłamszona i usunięta w kąt. Nie dała jednak o sobie zapomnieć, o czym przekonał się w tej właśnie chwili. Zrozumiał, czemu tak bardzo pragnął widzieć uśmiech na twarzy Jana, czemu zawieszał wzrok na jego twarzy dłużej, niż to było stosowne, czemu każdy jego dotyk wzbudzał u niego dreszcze.
O cholera. Czy zatem oceniając czyn Janka mógł mieć nadzieję, że on także poczuł to samo? Nic nie było pewne, ale nagle zapragnął go znaleźć. Co prawda nie będzie teraz raczej rozmawiać na poważny temat z zalanym w sztok mężczyzną, ale poczuł pragnienie, by znaleźć się teraz przy nim.
Opuścił łazienkę. Próbował znaleźć Jana, ale nigdzie nie mógł go wypatrzeć. Postanowił więc zapytać jego znajomego, czy przypadkiem nie widział gdzieś Janka. Ten potwierdził i powiedział, że widział go, jak wchodził po schodach na górę.
Tadeusz odetchnął z ulgą. Z tego co się orientował, na górze znajdowała się tylko kolejna łazienka, dwie sypialnie i zamknięte wejście na strych.
Wdrapał się po schodach i znalazł się na drugim piętrze. W łazience paliło się światło, zapukał więc do drzwi. Odpowiedziało mu basowe "zajęte"; głos ewidentnie nie należał do Jana.
Skierował się do jednej z sypialni — drzwi były uchylone, w środku było ciemno. Zajrzał do środka, ale nikogo nie zobaczył.
Nie poddawał się, dlatego też podszedł do drugiej sypialni. Drzwi były zamknięte. Zbliżył się i już miał złapać za klamkę, kiedy usłyszał przeciągły jęk. Jego serce zatrzymało się. Nasłuchiwał z uchem tuż przy drewnie. Nagle dało się słyszeć dziwny dźwięk, coś jak... ubijanie śmietany.
Przełknął ślinę, ścisnęło go nieprzyjemnie w żołądku. Natychmiast zbiegł ze schodów jak oparzony.
Gdy był już na dole, znalazł sobie jakiś stosunkowo pusty kąt, gdzie przycupnął. Mimo wszystko nie chciał zostawiać tu Janka, był przecież tak pijany. Tadeusz czuł się za niego odpowiedzialny i chciał zaprowadzić go do domu, gdy Jan już... skończy.
Zawadzki był okropnie otumaniony. Nie wiedział już, co się dzieje. Najpierw ten pocałunek, chwilowa nadzieja... a teraz? No, właśnie teraz Jan schodził chwiejnie ze schodów, trzymając za rękę bardzo usatysfakcjonowaną Marynę, której rozmazany makijaż i powyciągane ubrania mówiły wszystko.
Tadeusz przełknął ślinę i niechętnie podszedł do pary.
— Janek, wracamy — powiedział beznamiętnie, po czym chwycił mężczyznę za ramię i pociągnął za sobą. Jan miał wymiętą koszulę naznaczoną śladami szminki i potargane włosy.
— No ale co ty robisz! On zostaje ze mną! — zapiszczała kobieta, ale Tadeusz miał gdzieś jej dziamganie. Wyprowadził Jana z tego siedliska rozpusty, po czym podtrzymując go wsiedli do jego samochodu. Tadeusz prowadził.
══════🥀══════
Minęło kilka dni. Tadeusz wciąż myślał o zdarzeniu z sobotniej imprezy. Jan co prawda zaprzeczał temu, jakoby był w związku z Maryną, gdy Tadeusz go o to pytał, ale Zawadzki wiedział, co słyszał i widział. Ten pocałunek na pewno musiał być jakąś pomyłką, wynikiem pijackiego zamroczenia umysłu.
Czuł się jak głupiec gdy wspominał nadzieję, jaką miał na odwzajemnienie swych uczuć po owym pocałunku. Przez te dni starał się unikać Janka. Możliwe, że mężczyzna pamiętał, co wtedy zrobił i nie chciał, aby zrobiło się dziwnie. A nawet jeśli tego nie pamiętał, to Tadeusz wolał nie wchodzić gołąbeczkom w drogę. Podjął tą decyzję czując gorycz w gardle.
Jednakże Janek zadzwonił do niego i poprosił go, by Tadeusz odprowadził go z pracy do jego domu, gdzie zostałby na herbatę. Jan dziwił się temu nagłemu zdystansowaniu się, kiedy wcześniej wszystko układało się znamienicie. Chciał spotkać się z Zawadzkim.
Tadeusz nie umiał opierać mu się długo, więc w końcu zgodził się na spotkanie. Tak, jak się umówili, czekał na Bytnara pod miejscem jego pracy. Gdy mężczyzna wyszedł, przywitali się. Tadeusz spostrzegł coś.
— Zgoliłeś wąsa? — zauważył z zaskoczeniem.
— Taa, i tak wyglądałem z nim idiotycznie.
— Nieprawda. Ładnemu we wszystkim ładnie — zaprzeczył Tadeusz, ale po chwili zreflektował się, bo nie chciał zabrzmieć flirciarsko. — Ale faktycznie, lepiej ci bez niego.
Zaczęli kierować się do kamienicy, w której mieszkał. Nie było wcale niezręcznej atmosfery między nimi, czego obawiał się Tadeusz. Niezobowiązująca rozmowa przebiegała gładko, zupełnie jakby Jan zapomniał o pocałunku na imprezie. Może to i lepiej.
Weszli do mieszkania Jana; Bytnar zaczął parzyć herbatę tak, jak proponował wcześniej. W tym czasie Tadeusz poszedł do salonu. Usiadł na kanapie, a na stoliku kawowym znajdowało się coś, co przykuło jego uwagę. Było to zdjęcie. Przedstawiało ono Bytnara i jego (chyba) dziewczynę — Marynę. Obejmowali się i wyglądali na szczęśliwych. Wpatrując się w kobietę, Tadeusz poczuł ostre ukłucie zazdrości. Chciał, och jak bardzo chciał być na jej miejscu!
Może i jest ładną laleczką, pomyślał złośliwie, ale jaka jest naprawdę? Czy potrafi cię zadowolić tak, jak ja mógłbym to zrobić?
Zganił się za tę myśl; za bardzo się zagalopował. Nie powinien był o tym myśleć.
Wrócił do kuchni połączonej z jadalnią, gdzie zasiadł za stołem. Jan podał herbatę. Ucięli sobie przyjemną, lekką pogawędkę, nic nie zwiastowało powagi i wzniosłości słów, które wyszły nieco później z ust Jana.
— Wiesz co? — Bytnar zamoczył usta w herbacie, jakby dając sobie czas na dobranie słów. Tadeusz spojrzał na niego z oczekiwaniem. — Doszedłem do wniosku, że jesteś dla mnie jednym z najważniejszych ludzi na świecie. Znam naprawdę sporo osób, z wieloma mam doskonałe stosunki, ale jednak... Czuję, że ty zajmujesz bardzo, bardzo ważne miejsce w moim sercu — powiedział cicho i bardzo poważnie.
Tadeusz przez dłuższą chwilę nie odzywał się, bo nie wiedział, co ma powiedzieć. Ta nagła zmiana tematu z frywolnego na podniosły sprawiła, że został zbity z pantałyku.
— Zrobiłeś dla mnie więcej, niż kilku moich przyjaciół razem wziętych. Byłeś ze mną w tylu trudnych sytuacjach, zawsze mi pomagałeś, nawet jeśli swoim kosztem. Wspierałeś mnie, doceniałeś, zawsze byłeś ze mną. Uratowałeś mi życie. Tadeusz... nie wiem, czy powinienem to mówić, ale... Kocham cię — mówił coraz ciszej i bardziej drżącym głosem. Zawsze był taki pewien siebie, taki przebojowy, a w jednej chwili stał się niepewny i struchlały.
Tadeusz wbił w niego zaskoczone spojrzenie. Zdumiony wyraz twarzy zaczął jednak przeradzać się w uśmiech.
— Jasiu, ja też cię kocham! — oznajmił serdecznie. Twarz Bytnara wyrażała najszczersze zdumienie pomieszane z rozradowaniem. — Jesteś moim najlepszym przyjacielem, nigdy nie poznałem nikogo takiego jak ty.
Lico Jana zbladło.
— Aaa... no... Super, bardzo mi miło — zaśmiał się, choć jakby z wymuszeniem Jan.
Tadeusz nie rozumiał tej reakcji.
Musiał przyznać, że jemu samemu serce szybciej zabiło, słysząc te dwa magiczne słowa, "Kocham cię", ale potem zaśmiał się w duchu. Ta głupia nadzieja wciąż się go imała. To przecież oczywiste, że Janowi chodziło o czysto przyjacielską miłość, jaka inna mogłaby niby wchodzić w rachubę? Jan ma przecież dziewczynę, jest zdecydowanie heteroseksualnym mężczyzną. Zresztą Tadeusz sam widział, jak wszystkie napotykane kobiety kleiły się do Jana, a on flirtował z prawie każdą.
Porozmawiali jeszcze chwilę, lecz zmienili temat. Rozmowa znowu stała się lekka, nie było czuć śladu podniosłości i powagi, jaka panowała wcześniej. W końcu Tadeusz zdecydował, że będzie już wracać do hotelu. Założył już skórzaną kurtkę (tą pożyczoną od Jana; Jan uparł się, by Tadeusz ją zatrzymał), kiedy...
— Tadeusz, zaczekaj — usłyszał przytłumione słowa. Obejrzał się za siebie. Jan przyszedł za nim, ale nie z zamiarem otworzenia mu drzwi. W oczach mężczyzny czaiło się coś dziwnego, a minę miał bardzo niewyraźną.
W pewnej chwili Jan podszedł naprawdę blisko, popatrzył z zawahaniem prosto w oczy Tadeusza, po czym wspiął się na palce i złączył ich wargi.
Tadeusz miał déjà vu. Tyle że teraz pocałunek był bardzo delikatny, a nie szorstki i namiętny. I tym razem to Jan oderwał się pierwszy, po czym spojrzał nieśmiało na Tadeusza z poczuciem winy.
— Dlaczego...? — szepnął z niezrozumieniem Tadeusz.
— Dlaczego to zrobiłem...? Bo musiałem. Pocieszam się myślą, że teraz pewnie chcesz zostawić mnie i wyjechać do Krakowa, więc nie będzie mi aż tak głupio — odparł gorzko Jan.
— Nie... nie — pokręcił głową Tadeusz. — Nie zrobię tego. — Nagle poczuł przypływ olśnienia. — Gdy mówiłeś mi, że mnie kochasz, ty... Miałeś na myśli tak naprawdę miłość nie przyjacielską, a romantyczną... — szepnął ze skonfundowaniem. Popatrzył prosto w oczy Jana i ujął jego policzki, a następnie pocałował go czule. Janek uśmiechnął się poprzez pocałunek.
— Ty idioto — zaśmiał się cicho, obejmując go za szyję. — Mój ty słodki durniu.
— Ja też cię kocham, tak bardzo kocham! Nie wierzyłem jedynie w to, że ty także możesz czuć do mnie to samo — rzekł drżącym ze szczęścia głosem Tadeusz. — Zakochałem się w tobie jeszcze dziesięć lat temu. Potem, już w Krakowie, wmawiałem sobie, że to uczucie wygasło. Ale jednak... ono wciąż żyło gdzieś we mnie. Mimo to byłem pewien, że nie mam u ciebie żadnych szans. Zawsze jesteś otoczony chmarą kobiet, które kleją się do ciebie jak muchy do miodu — na te słowa Jan parsknął cichym śmiechem — a zwłaszcza ta... Monia. Co z nią? — odsunął nieco swą twarz od niego.
— Maryna? Nią się nie przejmuj. Nigdy nie umiałbym poczuć do niej czegoś takiego, jak do ciebie. Zresztą, z żadną z kobiet mi nigdy nie wychodziło. Teraz już wiem, dlaczego... Bo ja wciąż kochałem ciebie, tyle że nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego uczucia. A teraz nareszcie jestem wolny, bo uświadomiłem sobie, że cię kocham, a także dlatego, że ty także mnie kochasz — uśmiechnął się, a jego oczy skrzyły się. Przylgnął do Tadeusza całym swym ciałem i połączył swe usta z jego ustami.
Ich wargi muskały się z coraz większą zachłannością, dłonie błądziły po ciałach. Złączeni, skierowali się do sypialni. Bytnar zsunął z Tadeusza skórzaną kurtkę, która uderzyła głucho o podłogę. Ściągali z siebie ubrania z niecierpliwością, jakby nie mogli już wytrzymać tego głodu, który rósł w nich przez te wszystkie lata. Potem byli już ubrani jedynie we własną namiętność, i nic więcej. Palec jednego znalazł się w ustach drugiego; dłonie chciały odkrywać, dawać przyjemność i zagłaskać na śmierć. Jan znalazł się nad Tadeuszem. Dawali sobie rozkosz, słodkie otumanienie zmysłów, tak pożerającą, że zdawali się umierać i odradzać na nowo.
══════🥀══════
6857 slow.
matko zosko, jeszcze nigdy nie napisalam czegos, co by mialo tylko jedna czesc i bylo tak dlugie z roski XDD
bawi mnie to, ze poczatkowo myslalam, ze bedzie to mialo z 3,5k slow, 4k gora, a tu wyszlo jak zwykle, bo sie rozpisuje XD
do zobaczenia za miesiac!
8 grudnia 2024.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro