14. WĄTPLIWOŚCI
Kiedy zostałam już sama, położyłam się na łóżku, zwijając w kłębek. Byłam w kompletnym szoku. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie się dzieje. Tak jakbym trwała w jakimś śnie, z którego nie mogę się obudzić, chociaż bym chciała. Przerażało mnie to, że jest tak pięknie niczym w bajce. Pomimo że zawsze byłam optymistką, to nie potrafiłam wierzyć w długotrwałe szczęście. Takie po prostu nie istnieje. Można jedynie się oszukiwać, że nasze życie jest idealne. Ale to tylko chora iluzja. I im dłużej się w niej trwa, tym bardziej traci się rozum. Nie mam go zbyt wiele, więc chciałbym zachować jego resztki.
Poza tym - wcale nie chcę wracać do Polski. To byłoby zbyt wiele nawet jak na mnie. Jestem Niemką. Zbyt wiele musiałam zapłacić i wycierpieć, aby się nią stać. A wiem, że wystarczyłaby dosłownie chwila, aby cały ten trud diabli wzięli. Wiem, że wystarczyłoby chociaż jedno usłyszane słowo w języku ojczystym, aby wspomnienia wróciły. Wiem, że nie potrafiłabym znieść widoku rozstrzeliwanych i poniewieranych Polaków, żyjąc w świadomości, że nie mogę nic zrobić. Uważana za arcywroga. Za przedstawicielkę narodu odpowiedzialnego za te osierocone rodziny, litry przelanej krwi, stos martwych ciał i niewyobrażalne cierpienie. Rosjanie mi opowiadali, co Niemcy wyprawiają w okupowanej Polsce. Morderstwa, bestialskie traktowanie i ciągły terror. Boże, nie chcę tam wracać. Nie potrafię sobie odpowiedzieć kim tak naprawdę jestem. Nie umiem nawet zdecydować, kim chcę być. Czy Niemką, czy Polką. Czy zwycięzcą, czy poddanym.
Niczym zjawa w pokoju pojawił się on, ubrany w elegancki, idealnie wyprasowany mundur. Na twarzy miał równie idealny uśmiech, który chyba był tylko dodatkiem, pasującym do stroju.
- Spakowana? Zaraz ruszamy w drogę.
- A co niby miałabym ze sobą wziąć. - powiedziałam lekko zirytowana. - Przecież i tak nic nie mam.
- Może tak dobry nastrój? I uśmiech na twarzy. - zaproponował, podając mi płaszcz.
Wyszczerzyłam zęby w głupim grymasie, imitującym uśmiech.
- Tak lepiej? - wywróciłam oczami.
- Nie umiesz się uśmiechać. - skwitował, przepuszczając mnie w drzwiach.
- Za to ty świetnie udajesz.
- Umiejętność przystosowania się do świata, w którym żyjesz, jest obowiązkowa, jeśli chcesz przetrwać.
- Ale to oznaka tchórzostwa, nie odwagi.
- Kiedy przystawiają lufę do skroni to tchórz ma tyle samo odwagi, co odważny.
Zamilkłam, przypominając sobie moment, kiedy sama chciałam strzelić sobie w łeb. Nie wiem, co wtedy sobie myślałam. Po prostu chciałam wreszcie być wolna. Zrobić cokolwiek w swoim życiu, co byłoby moją własną decyzją, a nie wyborem kogoś innego. Wyraz buntu pomieszany z bezsilnością. Dzisiaj tego żałuję i w duchu dziękuję Bogu, że postawił na mojej drodze Brennera.
Właśnie uświadomiłam sobie fakt, że Niemcy mają w naturze udawanie. Są świetnymi kłmacami i manipulatorami. Nie wiem, ile jeszcze będę musiała się nauczyć, żeby być tacy jak oni. Nie wiem czy w ogóle tego chcę, ani czy kiedykolwiek choć trochę im dorównam. Mam ciągłe wątpliwości. Jestem rozdarta na pół i kompletnie nie wiem, co mam robić. To nawet nie jest kwestia wyboru między tym, co czuje moje serce ani tym, co podpowiada mi rozum. Ponieważ moja dusza jest po części Polką, a po części Niemką. I to z mojego własnego, świadomego wyboru.
Już w ośrodku Lebensborn obiecałam sobie, że będę idealną Niemką. Przysięgłam, że zrobię wszystko, co tylko będę mogła, aby stać się taka jak oni. Wtedy byłam pewna, czego chcę. Dzisiaj tak naprawdę nawet nie wiem, co oznacza pojęcie idealnego Niemca.
Wsiedliśmy do czarnego mercedesa, który zabrał nas na dworzec. Dalej, pod osłoną nocy, weszliśmy do pociągu, który jechał prosto do Warszawy. Stres nie opuszczał mnie ani na chwilę. Mój żołądek przypominał kamień i dałabym sobie rękę uciąć, że jeśli tylko spróbowałabym cokolwiek zjeść, znalazłoby się to z powrotem na podłodze.
- Wszystko w porządku? - Brenner usiadł na przeciwko mnie, zakładając nogę na nogę.
Spojrzałam na niego swoimi dużymi, szarymi oczyma, starając się ukryć zdenerwowanie.
- Jakie są moje nowe papiery? - spytałam, ot tak, zmieniając temat.
- A co... Nadia Clauberg już ci się znudziła?
Zagryzłam wargi w wąską linię. Irytowała mnie już ta jego cyniczna postawa. Denerwowało mnie również to, że jego nastrój i charakter były zmienne jak chorągiewka na wietrze.
- Nie złość się już. - posłał mi zadziorny uśmiech. - Przecież tylko żartuję. Odtąd będziesz Larą Brenner, moją piękną żoną. Brzmi nieźle, co?
Zaniemówiłam. Naprawdę rzadko zdarzało mi się, żeby nie wiedzieć, co powiedzieć. Claubergowie nigdy nie potrafili mi zamknąć porządnie buzi, chociaż bili mnie za jakikolwiek wyraz nieposłuszeństwa. On jednak potrafił sprawdzić, że milkłam. Sama nie wiem czy mnie to irytowało, czy mi się to podobało. Prawdę powiedziawszy; przyzwyczaiłam się już, że ktoś ma nade mną władzę. Ale dzięki niemu ujrzałam cień szansy, że być może wreszcie będę niezależna. Myliłam się. Od teraz on będzie odpowiedzialny za mnie, a ja za niego. Więc jeśli on zrobi cokolwiek niezgodnego z prawem, ja również poniosę konsekwencje. I na odwrót. Cholera, teraz chyba mam jeszcze krótszą smycz niż przedtem. Uzależnił mnie od siebie. Jestem na niego skazana. A on na mnie. I jestem już dzisiaj pewna, że nie będzie mnie pytał o zdanie. Mój los jest w jego rękach. Pozostało mi się jedynie modlić i wierzyć, że ma tylko jedno oblicze. Dobrego człowieka, który nie będzie chciał mnie skrzywdzić. Dobrego człowieka, którego nie zmieni władza, pieniądze, czy inni ludzie.
- Nie podoba mi się nazwisko. - skwitowałam, krzyżując ręce na piersi.
- Nie marudź. - mruknął, spoglądając za okno.
- Dlaczego akurat Polska?
- Nie sądzę, aby ktokolwiek tam przejmował się twoją osobą.
- I jeszcze mi zaraz powiesz, że będę tam bezpieczna...
- Ale ty chyba nie boisz się śmierci, co? - odparł beznamiętnie, spoglądając na mnie uważnie. - Widzę, że nie jesteś zbyt zadowolona. Dlaczego?
- To nie ma znaczenia.
- Jesteś Polką?
- Gdyby było tak jak mówisz, chyba powinnam się cieszyć, że wracam do ojczyzny, nie uważasz?
- Sam nie wiem. Ty jesteś jak jakaś pieprzona zagadka.
Uśmiechnęłam się na te idiotyczne porównanie. Już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak będzie próbował mnie rozwiązać.
- A ty jesteś kłamcą. Wcale nie wyjeżdżamy do Polski ze względu na mnie. Ty masz tam swój interes.
- Bystra jesteś. - uśmiechnął się pod nosem. - Dostałem pewną propozycję, z której grzechem byłoby nie skorzystać.
- Jaką? - nie dałam za wygraną, drążąc temat dalej.
- To nie ma znaczenia. - wyszerzył głupio zęby, naśladując mnie.
Z naburmuszoną miną odwróciłam wzrok, postanawiając sobie, że w czasie podróży już się więcej do niego nie odezwę.
- Nie obrażaj się... - wstał ze swojego miejsca, aby usiąść koło mnie. - Czasami wiedza potrafi być przekleństwem, rozumiesz?
W odpowiedzi przesunęłam się kawałek w bok, aby zwiększyć dzielący nas dystans. On wtedy chwycił mój podbródek i zmusił, abym spojrzała mu prosto w oczy.
- Chcę cię chronić, za wszelką cenę. A im mniej wiesz, tym jest to prostsze.
- Umrę z ciekawości. - westchnęłam.
- Lepiej umrzeć z ciekawości, niż z czyichś rąk.
- Nie wierzę, że ta wiedza jest tak niebezpieczna.
- Uwierz mi, maleńka, w dzisiejszych czasach nic nie jest takim, jakim się wydaje. A zło nie śpi i zagrożenie czyha na każdym kroku.
Resztę drogi przemilczałam, wpatrując się w rozpościerający widok za szybą pociągu. W pewnym momencie powieki zaczęły mi ciążyć i nawet się nie zorientowałam, kiedy Morfeusz porwał mnie do swojej krainy.
- Pobudka. - ktoś szepnął mi prosto do ucha.
Wzdrygnęłam się pod wpływem ciepłego oddechu łaskoczącego mnie w szyję. Powoli otworzyłam oczy, a wtedy spostrzegłam, że zasypiając, musiałam przytulić się do Brennera. Odskoczyłam od niego jak poparzona, delikatnie się rumieniąc. Widziałam rozbawienie w jego oczach, co tylko sprawiło, że poczułam się jeszcze bardziej zażenowana.
- Jesteśmy już? - spytałam piskliwym głosem.
- Oczywiście. Brzydka, szara Warszawa wita w swoich skromnych progach.
Przed wojną nikt nie nazwałby Warszawy brzydką, ani tym bardziej bezbarwną. Przyjeżdżałam tu czasem z rodzicami do kuzynów, chociaż niewiele pamiętam z tych podróży. Nigdy jednak nie zapomnę pysznego smaku lodów, które jedliśmy, siedząc na ławce w jakimś parku.
Wysiedliśmy z pociągu. Brenner miał całkowitą rację. Warszawa przypomniała jakieś opuszczone miasto duchów, a nie wspaniałą stolicę Polski. Nie powinno mnie tu być.
- Dokąd idziemy? - spytałam, rozglądając się dookoła.
- Do hotelu.
- Będziemy mieszkać w hotelu? - spytałam zdziwiona.
- Tymczasowo. Później zakwaterują nas w jakimś mieszkaniu.
- Będziemy mieszkać razem?
- A co ty myślałaś... Przecież jesteśmy małżeństwem.
- Jeszcze mi powiesz, że będziemy spać w jednym łóżku. - wywróciłam oczami.
- Jeśli tylko będziesz chciała. - uśmiechnął się lubieżnie, a ja zawstydzona spuściłam wzrok.
Hotel nazywał się "Europa" i na tle zaniedbałych budynków prezentował się dosyć okazale. W holu znajdowała się recepcja. Przywitała nas patetyczna blondynka, która już od pierwszego spojrzenia nie zyskała mojej sympatii.
- Witam. - odezwała się po niemiecku. - W czym mogę pomóc?
- Chciałbym wynająć dwuosobowy pokój.
Już otworzyłam usta, żeby zaprotestować. Zamknęłam je jednak szybko, przypominając sobie, jak bolała twarz po "karze" Helgi.
- Na jak długo?
- 2 tygodnie powinny wystarczyć, żeby znaleźć odpowiednie mieszkanie, nie uważasz, Laro? - zwrócił się do mnie z uśmiechem na twarzy. Chyba tylko na pokaz.
Bez słowa pokiwałam głową.
- Pańskie imię i nazwisko?
- Karl Brenner.
- W porządku, pokój numer 82. - podała klucze. - Gdyby tylko czegokolwiek państwo potrzebowali, proszę się zwrócić do służby.
Chyba po raz pierwszy w życiu czułam się ważna. I muszę nieskromnie przyznać, że to wspaniałe uczucie.
Weszliśmy po schodach na 7 piętro. Nasz pokój znajdował się na samym szczycie. Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć widok z okna. Kiedy Brenner otworzył drzwi na ościerz, moim oczom ukazał się urodziwy pokój. Największe wrażenie robiły dwa duże okna, a raczej widok, który za nimi się rozpościerał. Na drugim planie, przy ścianie, znajdowało się łóżko z cudowną, purpurową pościelą. Po przeciwnej stronie było dębowe biurko z wazonem pełnym kwiatów. Dalej - fotel ze srebrnym świecznikiem i sporych rozmiarów drewniana szafa.
- Przepiękny. - westchnęłam, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, gdzie właśnie się znajduję.
- Niczego sobie. - odparł, rozkładając się na fotelu. - Mogłabyś mi podać whisky?
- A gdzie jest?
- Powinno być w tej komodzie. - gestem dłoni wskazał niewielki mebel.
Z szuflady wyciagnęłam butelkę z alkoholem.
- Nie ma szklanek. - stwierdziłam, podając mu naczynie.
- Nie szkodzi. - mruknął i jak gdyby nigdy nic napił się prosto z butelki. - Muszę iść, mam kilka spraw do załatwienia. Wrócę wieczorem.
- A ja mam siedzieć cały dzień w tym pokoju? - spytałam trochę zawiedziona.
- Tak będzie najlepiej. - wstał z fotela, kierując się w stronę wyjścia. - Pamiętaj, zło nie śpi. - rzucił, zamykając za sobą drzwi.
Usiadłam na łóżku, rozglądając się po pomieszczeniu. Nie ma mowy, żebym spędziła tu cały dzień. Już po godzinie z pewnością zacznie doskwierać mi nuda. Poza tym jest głodna. Wstałam więc z miejsca i zabierając ze sobą klucze, opuściłam pokój.
Zeszłam prosto do jadalni, w której było pełno ludzi. Różnego stopnia dostojnicy niemieccy siedzieli przy stołach. Jedli, rozmawiali, pili. Żyli jak gdyby wojny nie było. A pomiędzy stołami krzątały się piękne kelnerki. Widok jak z obrazka. Aż ciężko uwierzyć, że za drzwiami tego hotelu, na ulicach miasta, giną ludzie.
Usiadłam przy jednym z pustych stołów, zakładając nogę na nogę. Muszę prezentować się nienagannie, jak na dumną przedstawicielkę narodu niemieckiego przystało.
- Dzień dobry. - podeszła do mnie młoda dziewczyna o bujnych, brązowych lokach. Mówiła po niemiecku, ale niezbyt wyraźnie. - W czym mogę służyć?
- Poproszę coś do jedzenia. - chwilę się zawahałam, nie do końca wiedząc, co powiedzieć dalej. W życiu rzadko miałam okazję być samodzielna, więc nie miałam zbytnio pojęcia, jak powinnam się zachować. - Cokolwiek.
- Rozumiem. - uśmiechnęła się. - Do picia również pani sobie coś życzy?
- Zwykłą wodę.
- Oczywiście. Za chwilę wrócę.
Powiedziała, po czym zniknęła między stołami. Odetchnęłam głęboko, starając się rozluźnić. Dziewczyno, weź się w garść.
Kelnerka wróciła po kilku minutach, niosąc na tacy danie i szklankę z przezrozystym napojem.
- Proszę. - powiedziała, stawiając przede mną talerz.
- Dziękuję. - uśmiechnęłam się delikatnie, zabierając za jedzenie.
Posiłek składał się z mięsa i doprawionych ziemniaków. Kiedy kończyłam przeżuwać ostatni kęs, ktoś dosiadł się do mojego stolika.
- Można? - spytał mężczyzna, uśmiechając się szarmancko.
- Oczywiście. - odprłam, pośpiesznie przełykając jedzenie.
- Friedrich Hofmann. - przedstawił się, wyciągając w moją stronę dłoń.
- Lara Brenner. - odparłam, podając mu swoją. On delikatnie ją ujął i przystawił do ust, składając na niej pocałunek. Poczułam jak zalewa mnie fala gorąca.
- Co cię sprowadza do Warszawy?
- Nic konkretnego, chciałam po prostu zakosztować innego życia. - odparłam wymijająco. Jakoś nie miałam ochoty przyznawać się do tego, że mam męża. Co prawda nie z mojej własnej woli, ale jednak go mam.
- I jak? Podoba się?
- Jestem tutaj pierwszy dzień, więc nawet nie miałam czasu, żeby cokolwiek zwiedzić.
- To świetnie się składa. - odparł entuzjastycznie. - Może mógłbym cię oprowadzić?
Zagryzłam wargę, chwilę się wahając. Tak właściwie - nie mam nic do stracenia.
- W porządku.
Zadowolony wstał od stołu i podszedł do mnie, podając mi ramię. Niepewnie je chwyciłam, zastanawiając się, kto zapłaci za mój posiłek. Trudno, jak Brenner wróci, pokryje wszelkie koszty. Sam chciał mieć żonę, więc niech liczy się z konsekwencjami.
- Dokąd idziemy?
- Może na początek zwiedzimy Śródmieście. - zaproponował, a ja bez większego namysłu zgodziłam się z nim pójść.
Friedrich oprowadzał mnie po Warszawie do samego zmierzchu. Na sam koniec zatrzymaliśmy się przy Pałacu Brühla. O tej godzinie ulice były już opustoszałe.
- To co... Wracamy już?
- Jeszcze chwilka, proszę. - odparłam, z zapartym tchem podziwiając majestatyczną budowlę w stylu rokokowym.
- Interesujesz się sztuką?
- Jasne, że nie. Po prostu lubię oglądać piękne rzeczy.
- W takim razie podziwiaj mnie. - odparł z zadziornym uśmiechem na ustach, a ja w mig zrobiłam się cała czerwona na twarzy.
Rzeczywiście - był przystojnym mężczyzną. Wysoki, dobrze zbudowany. Miał nieziemskie, błękitne oczy, w których płonęły iskierki. Jego włosy były idealnie ułożone, w kolorze mysiego blądu.
- Nie podobam ci się? - spytał zalotnie, zmniejszając dzielący nas dystans. Był blisko. Zbyt blisko.
Nie miałam odwagi, żeby jakkolwiek się odezwać. Po prostu stałam w miejscu, cała się czerwieniąc. Myślałam, że serce lada chwila wyskoczy mi z piersi.
- Z całej tej wycieczki po Warszawie to tylko ciebie mógłbym podziwiać. - wyszeptał, odgarniając mi kosmyk włosów za ucho.
Nachylił się, muskając moje wargi swoimi. Przymknęłam rozkosznie oczy nieświadoma, że przez cały ten czas ktoś przygląda nam się z boku...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro