11. ZAOPIEKUJĘ SIĘ TOBĄ
𝐙𝐀𝐁𝐈𝐄𝐑𝐙 𝐌𝐍𝐈𝐄 𝐃𝐎 𝐃𝐎𝐌𝐔
﹙ 𝒓𝒐𝒛𝒅𝒛𝒊𝒂𝒍 𝒐́𝒔𝒎𝒚﹚
࿐ ‧₊˚✧ ࿔*
▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂
Obudziłam się na kwiecistej łące. W powietrzu unosił się przepiękny zapach bzu. Mokra trawa przyjemnie łaskotała mnie w bose stopy. Słońce świeciło wysoko, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Było lato. Beztrosko przymknęłam powieki, rozkoszując się chwilą. Czyżby właśnie tak miał wyglądać raj? W takim razie wcale nie chcę wracać na ziemię. Tam czekają na mnie jedynie ból i gorzkie łzy. Wieczna zima w sercu i ta okropna pustka. Świadomość, że nie mam już nikogo, że zostałam całkiem sama, delikatnie mówiąc nie była zbyt zachęcająca. Po co mam wracać, skoro nie ma dla kogo? Ten samochód na drodze okazał się dla mnie błogosławieństwem. Uwolnił wreszcie moją skradzioną duszę z tego piekła. Teraz byłam wolna. Zaczęłam zrywać najpiękniejsze kwiaty, z których plotłam wianek. Przypomniało mi się dzieciństwo. Całe dnie spędzone na dworze, wśród przyjaciół i pięknej przyrody. Byłam wtedy taka szczęśliwa. Miałam wszystko, niczego więcej nie pragnęłam. Widocznie jednak nie jest pisane mi szczęście. Podobno kogo Pan Bóg miłuje, temu cierpienia nie żałuje. A ja nie protestowałam. Pogodziłam się już ze swoim losem. Ale teraz, kiedy znowu czuję to błogie uczucie, w moim sercu pojawia się niewytłumaczalny smutek. Usiadłam na trawie, dalej splatając polne kwiaty i cicho sobie płacząc. Coraz ciszej. Aż wreszcie bezgłośnie szlochałam, tłumiąc w sobie uczucia. Kiedy skończyłam nałożyłam wianek, a właściwie wieniec cierniowy, na głowę. Czułam się jak królowa łez na tronie ze złamanych serc. Nagle na łące wzruszył się wiatr, szarpiąc moje włosy niczym natrętny kochanek. Pogoda nieoczekiwanie się zmieniła. Słoneczny, bezchmurny dzień zamienił się w pochmurny i chłodny poranek. Na horyzoncie pojawił się rozmazany cień. Musiałam porządnie wytężyć wzrok, aby rozpoznać sylwetkę konia. Nie był to jednak zwykły koń. Z jego boków wyrastały ogromne skrzydła. Zaciekawiona wstałam z trawy i zaczęłam zbliżać się w stronę rumaka. Ani drgnął. Niepewnie wyciągnęłam dłoń, gładząc go po lśniącej, białej sierści. Parsknął radośnie, trącając mnie nosem. Po chwili skrzydłem przygarnął mnie do siebie, jakby chcąc ochronić przed całym złem tego świata. Wykorzystałam ten moment i wspięłam się na jego grzbiet. Miałam nadzieję, że wzbije się do lotu. Nie myliłam się. Już po chwili szybowaliśmy w przestworzach. Czułam wiatr we włosach, a serce niemal wyskoczyło mi ze szczęścia. Lot nie trwał jednak długo, gdyż zaczął wykonywać manewry, aby wylądować. Już z daleka rozpoznałam Monikę. Stała na środku polany w pięknej, białej sukience, w której nawiedzała mnie w koszamarach. Pegaz wylądował, klękając na kolanach, abym mogła zsiąść. Zwinnie zsunęłam się z grzbietu i pobiegłam do siostry, rzucając się jej na szyję. Objęła mnie czule, gładząc po włosach.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłam... — wyszeptałam przez łzy.
— Ja zawsze byłam z tobą, choć pod inną postacią.
— Teraz już będziemy razem, tak? Już mnie nie zostawisz?
— Nie, skarbie, ty musisz wrócić.
Odsunęłam się od siostry, wpatrując się w nią wściekle. Tym razem tak łatwo nie uda jej się ode mnie uwolnić.
— Nie ma mowy! — skrzyżowałam ręce na piersi. — Co z ciebie za siostra, ciągle mnie zostawiasz...
— Nie marudź — weszła mi w słowo. — Z tobą jest gorzej, niż z małym dzieckiem.
Aż się we mnie zagotowało. Już miałam ochotę jej coś odpowiedzieć, ale nie dała mi dojść do słowa.
— Pewnie już się więcej nie spotkamy, dlatego chciałabym, abyś zapamiętała sobie moje słowa. Szukaj drogi do domu. Szukaj drogi przez mrok. Szukaj prawdy, bo ona jest kluczem.
Po tych słowach postać mojej siostry jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozpłynęła się we mgle. Do chuja. Dlaczego te wizje muszą kończyć się w kulminacyjnym momencie i pozostawiać za sobą tysiące pytań bez odpowiedzi...
( Z punktu widzenia Brennera )
Wracałem właśnie z partyjki pokera w towarzystwie młodych szeregowych, którzy schalni w cztery świnie śpiewali żołnierskie pieśni. Myślałem, że ich uduszę. Sam nie wiem, co mi do łba strzeliło, żeby zabierać się z tymi półgłówkami. Nagle w maskę samochodu coś uderzyło i rozległ się huk.
— Matko Boska, chyba przejechałem dziewczynę — wydukał kierowca.
Zamaszyście otworzyłem drzwi od samochodu i wysiadłem na zewnątrz. Kierowca mówił prawdę. Na środku jezdni leżała młoda dziewczyna, prawie naga. Miała na sobie jedynie białą, delikatną koszulę nocną. Na twarz opadły długie, blond włosy, które sklejone były od krwi. Właśnie, na całym jej ciele były liczne rany. Musiały powstać już wcześniej, przed wypadkiem. Mimo to wyglądała obłędnie... Jak jakiś anioł z pokrwawionymi skrzydłami. Ukląkłem nad nią, przykładając palce do jej szyi. Było tętno, jeszcze żyła. Wziąłem ją delikatnie na ręce, żeby niczego jej bardziej nie uszkodzić. Była drobna i lekka niczym piórko. Spoglądając na tę niewinną twarzyczkę przeczuwałem, że jeśli postanowię jej pomóc, ściągnę na siebie jedynie kłopoty. Musiała przed czymś uciekać. Jest dotkliwie pobita. Wiedziałem, że będzie dla mnie tym, czym dla Midasa skarb. A mimo to jakaś dziwna siła sprawiała, że chciałem wziąć za nią odpowiedzialność.
— Zaopiekuję się tobą — wyszeptałem jej do ucha i zamierzałem dotrzymać słowa, choćby nie wiem co.
— Panie Brenner to, co robimy? Jeśli umrze, będzie na nas. Może lepiej ją zostawić, nikt się wtedy nie dowie.
— A chcesz wpierdol, Wagner? — warknąłem wściekły.
— Nie, nie. Oczywiście, przepraszam — mówił pośpiesznie ze spuszczoną głową. — To jedziemy do szpitala, tak?
— Nie. Prosto do mojej willi. Po drodze sprowadzisz lekarza.
— Ale jest noc, kogo niby mam załatwić?
— To już twój problem, Wagner. Masz poruszyć niebo i ziemię, bylebyś tylko sprowadził doktora, zrozumiano?
— Tak jest, Panie Poruczniku — stuknął obcasem i szybko odmaszerował w stronę samochodu.
— A ty dokąd Wagner... Ustąpisz grzecznie miejsca tej nieprzytomnej damie, a sam będziesz z buta zapieprzał, zrozumiano?
SS-Oberscharführer cały poczerwieniał ze złości. Rozkaz to rozkaz, nie mógł go zlekceważyć. A ja wprost uwielbiałem wkurwiać tego człowieka.
( ... )
Dni mijały i układały się w tygodnie. Bezimienna dziewczyna leżała nieprzytomna w mojej sypialni, dochodząc do zdrowia. Lekarz zadecydował o śpiączce farmakologicznej, gdyż jej stan był naprawdę ciężki. Pokryłem wszelki koszty leczenia. Codzienne kroplówki, wizyty pielęgniarek, świeże opatrunki na rany i antybiotyki na zakażenie, które wdało się w jedną z ran. I to dla kogo? Dla zupełnie przypadkowej dziewczyny, której nawet nie znam imienia i z którą nie mam nic wspólnego. To jednak nic. Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o niej. I to był karygodny błąd. Dowiedziałem się bowiem tego, czego wiedzieć nie powinienem. Jest ona poszukiwana przez policję za zabójstwo Hansa Clauberga. O dziwo w aktach nie było ani imienia, ani nazwiska, tylko sam rysopis. A ten idealnie odzwierciedlał tę bezbronną istotę, która smacznie spała w moim łóżku. Boże, w co ja się wpakowałem. Nie mogłem jej jednak zostawić. Właściwe nie to, że nie mogłem, po prostu tego nie chciałem, bo za każdym razem, kiedy przychodziłem nocą, aby na nią popatrzeć, czułem jakieś przyjemne ciepło w środku. Tak jakbym znalazł brakującą część siebie. Postanowiłem jednak niczego jej nie mówić, tylko zrobić mały sprawdzian i przekonać się, czy sama się przyzna. I przerażało mnie to, że mam ochotę ją wydać policji, a zarazem zamknąć w piwnicy, żeby nikt jej nie skrzywdził. Tak jakby kochać i nienawidzić. Dwie sprzeczności, które ze sobą w ogóle nie współgrają.
( Z punktu widzenia Nadii,
kilka tygodni później. )
Czułam się jak w trasie. Jakbym balansowała nad krawędzią gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią. Jakbym zapadła w zimowy sen, z którego wybudzę się dopiero, kiedy nadejdzie odpowienia pora.
Otworzyłam oczy, gwałtownie łapiąc oddech. Pierwsze, co poczułam zaraz po przebudzeniu, to potworny ból. W gardle czułam ogień, a w kącikach oczu zebrały mi się łzy. Miałam ochotę krzyczeć, ale głos zamarł mi w gardle. Nie mogłam mówić! Spanikowana wyskoczyłam z łóżka, odpinając kroplówkę. Byłam śmiertelnie przerażona. Nawet nie zwracając uwagi na to, gdzie jestem, po prostu wyszłam z pomieszczenia. Dalej ciągnął się długi korytarz przyozdobiony licznymi obrazami i roślinami. Na jego końcu były ogromne, marmurowe schody z przepiękną poręczą przypominającą węża. Czując zimny kamień pod swoimi stopami, całe moje ciało przeszył nieprzyjemny dreszcz. Kiedy byłam w połowie schodów, na ich początku pojawił się jakiś mężczyzna. Miał typowo nordycką urodę, chociaż jego włosy z biegiem czasu musiały stracić swój głęboki, blond odcień. Był średniego wzrostu, a sylwetkę również miał raczej przeciętną. A mimo to biła od niego jakaś dziwna siła, jakby schowana gdzieś wewnątrz. Najbardziej jednak interesująca była jego twarz i ten błysk w oku. Zaraz... Czemu on się tak na mnie patrzy, jakby... Spóściłam wzrok i dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem całkiem naga. Poza kilkoma bandażami na ranach. Zakłopotana chciałam się odwrócić się i uciec, ale wtedy poślizgnęłam się i zaczęłam spadać. Mężczyzna kilkoma dużymi krokami znalazł się przy mnie i złapał mnie na czas. Boże, co za wstyd. Zupełnie naga, głupia, bezbronna znalazłam się w ramionach nieznajomego faceta. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
— P-p-prze... — zaczęłam głośno kaszleć, całkowicie zdzierając sobie gardło.
On wziął mnie na ręce i zaniósł do sypialni. Gdyby istniał jakikolwiek wskaźnik zażenowania, jestem pewna, że w tym momencie po prostu znalazłby się poza skalą.
— Poczekaj tu — polecił, a sam zniknął za drzwiami.
W mgnieniu oka opatuliłam się kołdrą po samą szyję. Po chwili wrócił, niosąc w dłoni szklankę z wodą.
— Pij.
Jednym duszkiem wychyliłam całą zawartość naczynia, mając nadzieję, że w magiczny sposób na nowo się ona napełni. Byłam strasznie spragniona, jakbym nic nie piła przez kilka tygodni.
— Poczekaj, przyniosę ci jeszcze — odparł rozbawiony całą tą sytuacją. Jemu było do śmiechu, a ja miałam ochotę spalić się ze wstydu.
Po wypiciu drugiej szklanki wody poczułam się o wiele lepiej. Już nie pamiętam, żeby ktokolwiek się tak o mnie troszczył. Pytanie tylko — dlaczego mi pomaga? Przecież nie jest mi nic wienien, sama wbiegłam pod ten samochód. Po chwili przyniósł mi talerz wypełniony po brzegi zupą i świeży chleb. Miałam wrażenie, jakbym nie jadła całą wieczność. Chyba nawet zapomniałam jak smakuje zwykłe, pszenne pieczywo. Ze smakiem zjadłam wszystko do czysta, nie zostawiając ani jednej okruszki.
— Lepiej?
— Tak, dziękuję — o dziwo powrócił mi głos. Boże, dziękuję!
— Jak masz na imię?
Zamarłam. Nie wiedziałam czy powiedzieć prawdę, czy skłamać. Claubergowie z pewnością postawili na nogi całą III Rzeszę, byleby tylko mnie znaleźć i odpowiednio ukarać. Chwilę się wahałam. Stwierdziłam jednak, że jestem mu winna prawdę. Nie chcę, żeby ktokolwiek miał przeze mnie kłopoty.
— Nadia.
— To dosyć niespotykane imię. Jesteś Niemką?
— Oczywiście. Nie widać? — powiedziałam lekko zirytowana. Za każdym razem to pytanie wywoływało we mnie negatywne uczucia.
— Prawdę powiedziawszy? Nie. Wyglądasz na Słowiankę. Nie masz typowo jasnych włosów, ale złote jak pszenica.
— Blond to blond. Pan też wcale nie wygląda na Niemca z tym otwartym sercem dla każdego i chęcią niesienia pomocy — żachnęłam się.
— Jeszcze w życiu nie spotkałem się z równie serdecznym podziękowaniem za uratowanie życia —;spojrzał na mnie lodowato, a ja wtedy poczułam się naprawdę głupio.
— Zawsze musi być jakieś dno. W dzisiejszych czasach nikt nie robi nic bezinteresownie — stwierdziłam ze szczerym smutkiem.
Wyraz jego twarzy diametralnie się zmienił. Chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał.
— A więc? Ile warte jest moje życie?
— Jest bezcenne — powiedział i wyszedł, zostawiając mnie całkowicie zbitą z tropu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro