ROZDZIAŁ 20
Słońce niemiłosiernie paliło grzbiety Lilli i Różyczki. Mimo zmęczenia kotki czujnie wypatrywały poszukiwanych lekarstw. Jednak roślinność nie była tam zbyt bujna; rozległe pogórza zrujnowane przez dwunożnych i surowy klimat raczej przypominały sawannę, na której nie padało całe dekady.
Uzdrowicielka wraz z uczennicą wyruszyły dwa wschody słońca temu, a już miały serdecznie dość. Dobrze wiedziały jednak, że od ich wędrówki zależą losy Potoku, a może nawet reszty kotów. To dodawało im motywacji.
- Widzisz coś? - zagadnęła Różyczka, wlekąc łapy po jałowej ziemi.
- Tylko drzewa. No i trawy, a tam są jakieś krzaki. Nie tego szukamy - westchnęła Lilia.
- Mam już dosyć. Czuję się, jakby cały wszechświat był zwrócony przeciwko nam - burknęła uczennica, kopiąc łapami leżące dookoła kamyki.
Uzdrowicielka nie odpowiedziała, chociaż podzielała poczucia młodszej kotki. Nagle poczuła zimniejszy powiew powietrza; zdała sobie sprawę, że wchodzą na coraz wyższe partie górzystego terenu.
„Przynajmniej jest chłodniej" - pocieszała się w duchu Lilia.
Do uszu kotki dobiegł szum.
Szum wody?
- Różyczko, słyszysz? - zapytała uzdrowicielka, z oczami rozszerzonymi do granic możliwości wpatrując się w stronę, z której dochodził dźwięk.
- Tak. Czy to woda?
- Nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy - skwitowała Lilia. - No chodź!
Kotki zapomniały o zmęczeniu. Z całych sił gnały przed siebie, nie zważając na rozsypywane kopce ziemi i liści. Przeskakiwały ze skały na skałę; o dziwo im wyżej, tym roślinność stawała się bardziej żywa.
W końcu podróżniczki wychyliły się zza łuku skalnego. Różyczka nie mogła powstrzymać zachwyconego westchnienia.
Przed kotkami rozpościerała się pionowa półka skalna, z której szczeliny wodospadem lała się woda, prosto z górskiego źródła, która potem wpadała do krystalicznie czystego, lazurowo błękitnego jeziorka.
Bujne krzewy i niedostępne klify ochraniały mistyczną oazę przed niszczycielskimi żywiołami dwunożnych; w przeciwieństwie do niższych partii góry natura była tam nienaruszona.
Spragnione i zmęczone podróżniczki natychmiast rzuciły się w stronę jeziorka i zaczęły łapczywie chłeptać opalowo mieniącą się wodę. Przez ciało Lilli przebiegł lodowaty dreszcz orzeźwienia.
Kątem oka uzdrowicielka zauważyła poruszenie pod półką skalną. Myszy i inne małe zwierzątka prawdopodobnie zadomowiły się w szczelinach i dziurkach licznych skalnych formacji.
- Spróbuję zapolować - oświadczyła, liżąc Różyczkę po uchu.
Rudawa sierść Lilli idealne zlewała się ze skalnym podłożem usłanym kurzem i piachem. Kotka szurając brzuchem o ziemię brnęła w stronę szczeliny. Kiedy znajdowała się o długość skoku od prawdopodobnej rezydencji zdobyczy, podłęłzła pod krzak i przycupnęła w cieniu roślin.
W takim ukryciu pozostała, dopóki pulchna mysz nie wychyliła łebka z dziurki. Zawęszyła, stając na tylnich łapkach, ale wiatr wiał w przeciwną stronę, co uniemożliwiło wyczucie łowczyni. Uzdrowicielka poczekała jeszcze chwilę, aż mysz straci czujność i zajmie się grzebaniem w ziemi.
Kiedy ten moment nastąpił, kotka wykonała nieco koślawy skok, ale na tyle skuteczny, aby złapać mysz w swoje zabójcze pazury. Przeturlała się, wzbijając tumany kurzu i złapała zdobycz w zęby.
Po udanym polowaniu, dumna z siebie Lilia z ogonem uniesionym wysoko podreptała do Różyczki.
- Proszę. Myszy tutaj są bardzo pulchne, starczy na mały obiad dla nas dwóch.
- Świetna zdobycz, umieram z głodu - uczennica oblizała pyszczek i odgryzła kawałek.
Gryzoń okazał się dosyć sycący; najwidoczniej zwierzyna miała tam idealne warunki do życia. Po skończonym posiłku zmęczone podróżniczki ułożyły się do snu w cieniu głogu.
Wstały dopiero następnego dnia. Lilia uświadomiła sobie, że nie powinny się obijać ani chwili dłużej. Szybko obudziła Różyczkę i rozpoczęła poszukiwania ziół.
Na polanie w bród było pospolitych roślin, a co za tym idzie, pszczół także. Uzdrowicielka wyśledziła owady aż do ich ula. Na szczęście, nieco miodu kapało z otworu pszczelej konstrukcji. Kotka podłożyła w miejsce przecieku gruby liść i poczekała, aż napełni się złocistymi kropelkami.
Obie podróżniczki zrywały wszystko, co wydawało się być przydatne. Takim sposobem już niebawem na polanie pojawiła się okazała sterta lekarstw. Lilia z zadowoleniem rozdzielała zioła rodzajami i pakowała w małe paczuszki za pomocą liści.
- Lilio.. - zagadnęła Różyczka, wyglądając na przygnębioną.
- O co chodzi?
- Co jeśli się spóźnimy?
- Im szybciej się z tym uwiniemy, tym lepiej. Zamiast zadręczać się czarnymi myślami lepiej pomóż mi zapolować. Trzeba zanieść coś do reszty Wędrowców; nie jedli nic od kilku wschodów słońca - odparła twardo Lilia, przystępując do węszenia w poszukiwaniu zdobyczy.
☆☆☆
Odkąd podróżniczki wyruszyły z powrotem do grupy minął już jeden wschód słońca. Tym razem wędrówka szła im szybciej, bowiem niedawno dostarczyły sobie energii z tłustych myszy i lodowatej wody źródełka. Lilia już zatęskniła za falującą, szmaragdową taflą, poruszaną licznymi strumykami wody spływającymi spomiędzy skał. Różyczka dziarsko maszerowała przy boku uzdrowicielki, dumnie niosąc w pyszczku dwie myszy. Lilia opóźniła proces ich rozkładu, smarując je okładem z mięty i zakopując pod ziemią na noc. Tym sposobem muchy i inne stworzenia zajmujące się rozkładaniem padliny nie wyczuwały woni zabitego gryzonia.
Żar lał się z nieba, jednak kotki nie czuły zmęczenia. Przedzierały się przez zmarniałe krzewy jakby nic to dla nich nie znaczyło.
Słońce zniżyło się ku horyzontowi, zapowiadając nadejście nocy. Lilia zauważyła w oddali poruszenie. Ciemne sylwetki na tle krwiście czerwonego światła zachodzącego słońca. Różyczka wydała z siebie cichy okrzyk. Czarna kotka zwinnie rzuciła się na przód. Uzdrowicielka ruszyła tuż za nią, dźwigane zioła powiewały w jej pysku. Usłyszała piski pełne wzruszenia i radości.
Lilia rzuciła się Chmurze na grzbiet, przewracając ją w udawanej szamotaninie. Przewodniczka zaczęła szczęśliwie wylizywać uszy przyjaciółki.
- Macie zioła i jedzenie! Jesteśmy uratowani! - wykrzyknęła Paproć, wdzięcznie ocierając się o przybyszów. Uzdrowicielka ze smutkiem zauważyła, że przez cztery wschody słońca jej nieobecności towarzysze zdążyli nieźle zmarnieć. Ich futra były zakurzone i posklejane, oczy załzawione i poduszki popękane, a jednak byli w stanie się cieszyć.
Kocięta odzyskały blask w maleńkich oczkach, skacząc Lilli koło łap. Nawet pochmurny zwykle Sowa przymrużył oczy i uniósł kąciki pyska, mrucząc pod nosem.
- Chodźcie wszyscy, mamy trzy myszy. Może nie są najświeższe i smakują miętą, ale musicie coś zjeść - ogłosiła Różyczka, wypluwając ogony trzymanych zdobyczy. Wszyscy rzucili się do jedzenia, dzieląc myszy na kawałki i łapczywie przełykając nawet najmniejsze chrząstki i żyłki.
- Gdzie jest Potok? Jak się miewa? - zagadnęła Lilia, kierując się przede wszystkim do Paproci.
- Właśnie miałam zanieść mu kawałek myszy. Chodź ze mną - kremowa kotka machnęła puszystym ogonem i skierowała się w stronę spróchniałego drzewka. Przy pniu leżał zwinięty w kulkę, brudny od kurzu łowca. Jego rany nie wyglądały pięknie, ale takie bywają procesy gojenia. Lilia z zadowoleniem zauważyła, że zaczynały formować się strupy, a poparzona skóra była mniej zaczerwieniona i opuchnięta.
- Wygląda naprawdę dobrze. W takim tempie stanie na nogi może już za dwa wschody słońca - oznajmiła uzdrowicielka, rzucając kremowej kocicy łagodne spojrzenie. Na te słowa Paproć przymrużyła radośnie oczy i pochyliła się nad Potokiem w celu wręczenia mu zdobyczy.
Uzdrowicielka chodziła od kota do kota, sprawdzając ich stan. Okazało się, że przeżyli dzięki wykopywaniu glizd z ziemi, przez co większość Wędrowców miała uszkodzone poduszki łap i obolałe pazury. Wraz z Różyczką przygotowała okład z krwawnika na obolałe łapy i podała każdemu potrzebującemu.
Może to nie koniec, może jeszcze mamy szansę. Wieczni wędrowcy czuwają nad nami.
1116 słów
A więc tak... 4 miesiące nieobecności i braku weny. Zdarza się, to fakt, ale nareszcie powracam z już 20 rozdziałem. Mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieliście ;D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro