𝟎𝟎𝟖.
Ż𝐘𝐂𝐈𝐄 𝐂𝐙Ł𝐎𝐖𝐈𝐄𝐊𝐀 jest już od pierwszego oddechu nacechowane przemijalnością, a każdy kolejny tylko zbliża nas do tego, co nieuniknione. Zaczynamy się, trwamy przez ułamek sekundy tego świata, by na samiusieńkim końcu i tak stopnieć, niczym ten płatek śniegu pod wpływem dodatniej temperatury. W kwartale trwania doświadczamy. Jest to ta dziedzina zwana czasem osobistym, który z kolei ogniskuje na faktycznym doświadczaniu czasu. Poszukujemy, czując na czubku języka smak życia. Próbujemy stwierdzić jakie więc jest u swojego rdzenia - słodkie, kwaśne, lub gorzkie. Ostatecznie jesteśmy w stanie wywnioskować wyłącznie, że wszystkie odczucia smakowe, jak i te emocjonalne oraz psychiczne zlepiają się w jednolitą mieszaninę, z której ciężko cokolwiek wyodrębnić.
Czas, który od wieków tak trudno nam zdefiniować w kilku słowach, zdaje się być swoistą iluzją optyczną - której strony byśmy nie spojrzeli, możemy w tym samym czasie uznawać go za sprzymierzeńca, lecz również wroga. Możemy prowadzić z nim liczne wyścigi, za każdym razem ponosząc sromotną klęskę, za którą płacimy absurdalnie wygórowane ceny. Pozbawieni siły przebicia obserwować jego dwojaką walencję: jako cichego sprzymierzeńca działań, jak i ich nieprzyjaciela, posiadającego moc kreacji i destrukcji, obdarzanie i odbierania. Czas władający życiem i śmiercią.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐈𝐫𝐨𝐧 & 𝐖𝐢𝐧𝐞 - 𝐅𝐥𝐢𝐠𝐡𝐭𝐥𝐞𝐬𝐬 𝐁𝐢𝐫𝐝, 𝐀𝐦𝐞𝐫𝐢𝐜𝐚𝐧 𝐌𝐨𝐮𝐭𝐡]
Niektórym ludziom najzwyczajniej w świecie nie jest dane się zestarzeć. Odchodzą, zamrożeni w czasie i wieku, w którym przyszło im umrzeć. Tacy nieśmiertelni śmiertelni. W skutek tego powstają wieczne dzieci. Wieczni nastolatkowie. Wieczni dorośli. Niektórym po prostu nie było przeznaczone któregoś dnia założyć rodziny, osiąść w dwupiętrowym domu z ogródkiem i białym płotem, którego mógłby pozazdrościć każdy bardziej bucowaty sąsiad. Z pomarszczoną od tych dobrych, ale i złych chwil, twarzą poczuć promienie słoneczne, po raz ostatni spoglądając na dzieło swojego stworzenia. Niczym stary, dumny Deus, acz już nie ten artifex, a już tym bardziej nie ridens.
Umierając, przeistaczamy się w niepozorną, lecz śmiercionośną bombę. Bynajmniej, nie dotyczy to realnego rozsiewania zagłady przy wybuchu. Od momentu usłyszenia ostatniej diagnozy zostajesz ciepłym punktem, wokół którego gromadzi się agonia. A później, zanim się obejrzysz, zaczynasz nią promieniować, przenosząc smutek i negatywizm na każdego, który kiedykolwiek poprzysiągł zachowanie dla ciebie luki w swoim szybko bijącym sercu. To nie wybór własny. To wyrok - bardziej niż na twoich najbliższych, niż na ciebie.
Tym bardziej w takich sytuacjach trudniej przychodzi utrzymywać moralne granice etyki. Jednak w podejściu do ciężko chorych i umierających osób niezwykle istotne jest rozpoznanie punkt bez wyjścia. Momentu, który jest początkiem umierania - punktem na osi czasu, po którym przesadne stosowanie leczenia przybiera postać nieetyczną, nie prowadząc już ani trochę do wyleczenia. Zwana w ten sposób terapia uporczywa może wiązać się tylko ze wzmożeniem cierpienia chorego.
Dlatego pierwszym, podstawowym i nieodłącznym etapem umierania staje się akceptacja.
Krokiem, który (Imię) (Nazwisko) już dawno miała za sobą. A przynajmniej do chwili pojawienia się na horyzoncie jej zachodzącego słońca niejakiego Sanzu Haruchiyo. Kogoś, kto ukazał jej trudy ukierunkowania nienawiści w jednym punkcie. I nie tylko, jednak (kolor)oka nie chciała się dłużej nad tym zastanawiać.
— Ale masz dzisiaj dojebaną fryzurę, (Imię)! Przy tobie nawet choinka na święta ma poważną konkurencję — powiedział skrajnie spontanicznie któregoś razu, kiedy to po raz pierwszy przyszło mu odwiedzić ją w jej obskurnym miejscu zamieszkania.
Był to jednocześnie moment, w którym (Imię) przestała chodzić na grupy z powodu znacznego pogorszenia stanu jej zdrowia. W tej chwili leki, które zażywała tonami miały już jedynie na celu uśmierzenie bólu, spowodowanego przerzutami. Gdy rak atakował całość organizmu, zaś narządy kolejno się wyłączały. Kiedy kwiecień zdawał się być już w pełni rozkwitu, ona potrafiła ledwie przesiadywać bezwiednie w łóżku, z zawodem i cichą zazdrością wyglądając na piękno wiosny zza grubej szyby swojego okna. Tym bardziej zdziwiła ją nieoczekiwana wizyta różowowłosego. Nigdy nie udzieliła mu danych na temat swojego miejsca zamieszkania, tak więc bez problemu domyśliła się, iż zdobył ów informacje w nader nielegalny sposób. A i tak nie potrafiła być jakoś tak na niego zła.
(Nazwisko) była święcie przekonana, że Sanzu Haruchiyo ją sobie zwyczajnie odpuścił, zostawiając jednocześnie w spokoju, jak i na pastwę losu nieznającego litości czasu, który odnosił tylko następujące po sobie postępy w stadiach jej choroby.
Natomiast tamtego dnia, w samym środku kwietnia, Sanzu faktycznie tam był. Blady, z podkrążonymi oczami, co chwilę kasłający w chusteczkę. Ale był. A ona, równie albo i bardziej zmizerniała, nie potrafiła stać się już szczęśliwsza.
— Sanzu, przypominam ci, że to nie jest mój kaprys, tylko konsekwencja raka. Jebanej, śmiertelnej choroby — (kolor)oka starała się brzmieć jak normalniej, z niewyobrażalnym trudem podpierając się i podciągając na słabych, wiotkich rękach. Oparła się o zagłówek łóżka, nakrywając bardziej puchatym kocem okraszonym w maleńkie kwiaty różnorodnego gatunku podatne na szybką utratę ciepła ciało.
W tym stadium trudno jej było wydobyć z siebie coś więcej, niż niepewne, czasem przerywane charczenie. Aczkolwiek - starała się. I nie zapominajmy, że była niemożliwe uparta. Dążyła do ukrywania choroby chociażby przez fakt, że nadal uparcie znajdowała w sobie siłę aby naciągać codziennie na głowę kolejne kolorowe peruki. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że podekscytowanie jej gościa wynikało z różowego koloru tej, którą miała wtenczas na sobie.
Miewała co prawda lepsze i gorsze dni. Ten okazał się jednym z tej pierwszej kategorii.
— Oh... No to, do twarzy ci ze śmiercią? Kurwa mać, chciałem być miły, dobra?! — jego nie zdecydowany głos niemalże wprawił ją w rozbawienie. Dziewczynie niezwykle ciężko była patrzeć na uśmiechającego się w jej stronę Sanzu, który powoli zbliżył się i przysiadł na skraju łóżka. Kompletnie nie rozumiała z jakiego powodu był taki radosny. Ją przykładowo zżerały żywcem wyrzuty sumienia, ponieważ miała świadomość, że umierał przez nią. Różowowłosy zaś, niczym rzeczywisty człowiek niespełna rozumu, promieniował radością. Zawsze tylko warczał na wszystkich i wszystko. Aż przestał.
Czyżby i w tym przypadku ziarno prawdy tkwiło w powiedzeniu, jakoby umierając, mielibyśmy zaczynać tak naprawdę żyć? Czuć więcej. Kochać gorącej. Doceniać rzeczy niedostrzegalne.
W pewnym sensie była również o niego zazdrosna. Umierała z zazdrości o możliwość wyboru, którą miał, nawet jeżeli za wszelką cenę się jej wypierał. (Imię) nie przejawiała zawiści, aczkolwiek mogłaby zabić za możliwość wyboru życia. Zwłaszcza teraz, w tych okolicznościach.
— Założę się, że gdybyś ich nie podlewała, to ta zajebiście wielka dżungla by cię zjadła. Po prostu wchłonęła któregoś razu podczas snu. Po co ci tyle tych chwastów? — zapytał całkiem trafnie, wcześniej rozglądając się leniwie po niewielkim, przytulnym pomieszczeniu.
Nadając mu miano „dżungli", wcale aż tak nie mijał się z prawdą. Głównymi, ciemnymi meblami była niewielka, zdobiona w podobizny kwiatów, komoda, narożna szafa, spore łóżko i biurko pod oknem, zasłoniętym grubą, (ulubiony kolor) zasłoną. W tymże też kolorze oddane zostały ściany pokoju. Tymczasem główną, najliczniejszą atrakcję stanowiły rośliny, występujące tu praktycznie w każdym kącie. Wiszące rośliny, stojące rośliny, podparte czymś rośliny, rośliny w roślinach. Drugą największą grupą przedmiotów w pokoju (Nazwisko) były pomarańczowe, walcowate buteleczki po lekach, opatrzone w białe, okrągłe zakrętki. Sanzu przemknął swoimi błękitnymi tęczówkami na biurko, gdzie zdążył wypatrzeć zestaw drutów i turkusowej włóczki, z zaczątkiem kolejnego swetra, gdy pytana dziewczyna postanowiła w końcu udzielić mu odpowiedzi.
— To proste. Kwiaty może i nic nie mówią, ale są w stanie przekazać znacznie więcej od ludzi, którzy, zdawać by się mogło, tylko to potrafią robić. Albo mówią za dużo, albo nie mówią zupełne, okrągłe nic — jej z lekka patetyczny ton na końcu stał się niemal nostalgiczny, kiedy podnosiła głowę ku sufitowi, dostrzegając w jego miejscu najprawdziwsze niebo. Haruchiyo był pewien, że za ów słowami kryło się coś znacznie głębszego, być może związanego z jakimiś przykrymi wydarzeniami z przeszłości. Nagle nabrał ochoty na krwawe wypatroszenie każdego, kto kiedykolwiek skrzywdził (kolor)oką dziewczynę.
— Ciekawe założenie. A dlaczego tak śmierdzisz zawsze sztucznymi truskawkami? — niespodziewanie nachylił się w jej stronę, układając łokcie zaraz przy dolnych kończynach dziewczyny, okrytych kocem, przez co aż podskoczyła.
Opuściła bardzo wolno głowę do poprzedniej pozycji, mając widok na różowowłosego, który przypatrywał jej się intensywnie spod wachlarza niezwykle jasnych, gęstych rzęs, podczas kiedy jego głowa spoczywała na ustawionych wcześniej rękach. (Imię) poczuła się niemalże skrępowana naporem jego elektrycznych, błękitnych tęczówek, mimowolnie okrywając się jakimś nikłym odcieniem różu, na co mężczyzna zachichotał radośnie. (Kolor)oka w odpowiedzi tylko cisnęła lekko bezpośrednio w jego twarz jedną z licznych poduszek na swoim łóżku.
— Co to, zabawa w sto pytań? — dopytywała jeszcze niewyraźniej, pozbywając się uścisku na poduszce, która opadła bezdźwięcznie na jasny materac.
— Może być. Nie wolałabyś jakiś kwiatowych perfum skoro tak je uwielbiasz? — pytał nieustępliwe, nie przerywając natarczywego kontaktu wzrokowego, który się między nimi nawiązał. (Imię) mogła bez żadnej wątpliwości przyznać, że nie znosiła kiedy w ten sposób na nią patrzył. Jakby ją przejrzał. Znał każdy sekret, nawet ten skrywany najgłębiej. Jakby nie potrafiła przed nim nic ukryć. Jakby znał ją na wylot i był w stanie złapać za każdym razem, ilekroć umykała w niepewności. Tak strasznie nie cierpiała faktu, iż na tym świecie zaczęła istnieć osoba, która faktycznie mogła powiedzieć, że naprawdę ją znała. Może nawet lepiej od niej samej.
— To proste, głuptasie. Truskawki były tańsze — odpowiadając, nie umiała już powstrzymać bladego uśmiechu, ciągnącego się na jej blade, zsiniałe usta. Żywą, przejaskrawioną czerwień zastąpił wyrzekający się życia, złamany błękitem i żółcią fiolet.
(Nazwisko) patrzyła z rozbawieniem jak jej towarzysz wytrzeszcza oczy w skrajnym zdziwieniu. W oburzeniu.
— Poważnie?! I tylko dlatego?! — uniósł się do pozycji, w której podtrzymywał na rękach, opartych na materacu, całą ciężkość swojej górnej połowy ciała. Patrzył na nią w takim szoku, że gdyby rzeczywiście nie umierała, w tamtym momencie umierałaby ze śmiechu.
— I tylko dlatego. Ależ jesteś zdziwiony. Gdybyś tylko widział teraz swoją twarz! — układając palce uniesionych z trudem dłoni w sztuczny aparat, którym to niby zrobiła mu zdjęcie, czuła jak bardzo bolały ją policzki od nadmiernego uśmiechania.
Sanzu z grymasem niezadowolenia i iskierkami szczęśliwości w błękicie jego tęczówek, chwycił swoimi odpowiedniczkami jej dłonie, początkowo pozwalając dziewczynie oprzeć na nich ciężar górnych kończyn, a potem stopniowo jej obniżając aż opadły delikatnie na puszyste okrycie. Tym samym nie rozdzielił uścisku, w którym zastygły ich chude ręce.
Jeszcze nie teraz. Jeszcze trochę.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐁𝐨𝐛𝐛𝐲 𝐖𝐨𝐦𝐛𝐚𝐜𝐤 - 𝐅𝐥𝐲 𝐌𝐞 𝐓𝐨 𝐓𝐡𝐞 𝐌𝐨𝐨𝐧 (𝐈𝐧 𝐎𝐭𝐡𝐞𝐫 𝐖𝐨𝐫𝐝𝐬)]
— Gdybyśmy mieli więcej czasu, kupiłbym ci każde pieprzone perfumy kwiatowe, jakie tylko istnieją — wyznał z niesamowitą powagą, znów błądząc po jej niewyraźniej, opuszczonej twarzy.
— Gdybyśmy mieli tylko więcej czasu — powtórzyła raz jeszcze po nim, nareszcie unosząc głowę. Mimo, iż wypowiedziana przez nią sentencja spowodowała niekomfortowy uścisk na jej sercu, spowodowany żalem rozłąki, ponownie się uśmiechnęła. Dokładnie tym wyrazem, który zmiażdżył bezlitośnie serce niebieskookiego.
— Swoją drogą dziwi mnie dlaczego nigdy nie zrobiłaś sobie jakiejś przedśmiertnej listy albo nie zgłosiłaś się do tej fundacji, która załatwia ostatnie życzenia.
— Oczywiście, że tego nie zrobiłam. To stereotypowe i nudne. Raz, że takie listy zabierają cholernie dużo czasu, którego już praktycznie nie masz. A dwa - po co spisywać swoje ostatnie chwile w tabelki i za pomocą ponumerowania? Trzeba żyć spontanicznie. Zwłaszcza w ostatnich chwilach tego dennego życia — kończąc przydługą wypowiedź, dziewczyna musiała uzupełnić braku powietrza w płucach, biorąc dziwnie bolesny, głębszy oddech i przeciągłe wypychając nagromadzone w płucach powietrze. Nawet nieprzerwane mówienie w jej stanie można było bezsprzecznie uznać za nie lada wyczy. Przymknęłam na moment oczy. Tylko na krótką chwilę.
— A ty nie możesz choć raz poudawać kogoś normalnego, co? — nie musiała nawet uchylać powiek, aby wypalać wyraźnie rozbawienie z jego strony. Albo raczej takie przyjemne, nostalgiczne rozbawienie, wywodzące się z tytułu, że kogoś znasz i dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewałeś.
— Bingo. Do samego końca zamierzam być tak pokręcona, jak tylko mi się zechce.
— Ale gdybyś miała wybrać taki najważniejszy punkt, gdybyś jednak robiła listę. Co by to było?
— I mam ci powiedzieć, tak? Zapomnij. Musiałabym cię wtenczas bardzo brutalnie zabić. A potem poćwiartować i przerobić na nawóz dla roślin. Wówczas nareszcie byś się na coś przydał — groźba wysunięta w jego stronę sprawiła, że sama ponownie się uśmiechnęła. Nie potrafiła jednak uchylić oczu. Jeszcze nie teraz.
— ...Spędzasz ze mną zdecydowanie za dużo czasu. To chociaż gdybyś miała zaczynać tą listę... Co to? — gwałtownie uchyliła powieki, zaciągając jednocześnie znaczną dawkę powietrza, gdy poczuła jego dotyk na skrawku jej skóry po wewnętrznej strony nadgarstka, która została przyozdobiona podskórnym tuszem. Widząc dyskomfort (Imię), Haruchiyo dość szybko wycofał swoją rękę.
— Jesteś ślepy? Przecież widzisz, że to tatuaż — oświadczyła już mniej przyjemnie, przewracając oczami i znów podając na zagłówek.
— Jasne, kurwa, że widzę. Ale co oznacza?
— Chyba nic konkretnego. To niezapominajka. One z reguły mówią o pamięci, więc możliwe, że chciałam, by było to jakieś symboliczne upamiętnienie. Zrobiłam ją sobie po to, żeby zakryć wkłucia po dawkach chemii. Gdy skończyłam jej pierwszą turę i myślałam naiwnie, że choroba już nie wróci. Więc chciałam zakryć wszystko, co mi o niej przypominało. Niezapominajka. Banalne, co nie? — dziewczyna sama była pod wrażeniem tego, jak bardzo słowa same wypływały z jej ust. Spowiadała się mężczyźnie bez większego namysłu. Była po prostu szczera. Nie - zachowująca dystans, czy skrywająca się pod barwnymi pozorami oraz perukami.
— Oh. Ja też mam takie wkłucia, więc może też powinienem sobie coś takiego walnąć, co? Ale (Imię). Nie zmieniajmy tematu. Co byś wpisała jako pierwsze? — Haruchiyo, który znowu powrócił do wcześniejszej pozycji z opisaniem głowy na podporze z rąk, bez zbędnych ceregieli powrócił do wcześniejszego punktu zaczepienia. Chciał wiedzieć o niej jak najwięcej. Nawet rzeczy, które ją krępowały. Albo na które sala jeszcze nie znała odpowiedzi. Nie omieszkał się przed poznawaniem ów kłopotliwych zagadnień na równi z (kolor)oką. Ale czy właśnie nie na tym polegała wyniszczająca go miłość?
— Ja ci się tutaj spowiadam, a ty musisz wiecznie być upierdliwy. Chciałabym... — jej gwałtowne ruchy znacznie zaniepokoiły różowowłosego, który ze szczerym zmartwieniem patrzył jak nagle podniosła się do siadu. Zupełnie tak, jak gdyby zyskała nową dawkę nieskończonej siły. — nauczyć się tańczyć! — praktycznie wykrzyczała w jego stronę, uśmiechając się przy tym promiennie. Zahipnotyzowany, całkowicie zapomniał o jakichkolwiek bolączkach.
— Tańczyć? Kurwa mać. Poważnie, co jest z tobą nie tak? — pytał, marszcząc brwi. W tej samej chwili nie mógł zapanować nad kącikami opatrzonych w blizny ust, które pognały ku górze.
— No więc, poza tym, że umieram to... — zaczęła, jednak widząc jak Sanzu otwiera usta z jakąś niezbyt pozytywną intencją, natychmiast mu przerwała. — już, spokojnie. Żartuję. Nauka tańca jest chyba moim najnormalniejszymi marzeniem.
[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐌𝐢𝐭𝐬𝐤𝐢 - 𝐓𝐰𝐨 𝐒𝐥𝐨𝐰 𝐃𝐚𝐧𝐜𝐞𝐫𝐬]
Niespodziewane zjawiska napawają nas największą dawką entuzjazmu. Szczęśliwość, która przychodzi po błogiej nieświadomości, stanowi najczystszą odmianę pozytywizmu, który kiedykolwiek zdołalibyśmy z siebie wykrzesać. Najpierw nie wiemy nic, a później wiemy już wszystko. Na pustym, bezgwiezdnym niebie wybuchają miliony fajerwerek. A nie jest to nawet nowy rok.
W podobny sposób czuła się zapewne (Imię) (Nazwisko), widząc podnoszącego się i stającego przed nią z wyciągniętą do niej dłonią Sanzu Haruchiyo. Słowa w tamtejże chwili stały się zbędnym balastem. To ich spojrzenia wyrażały więcej niż tryliardy bez wyrazowych wyrazów, wyrzucanych na co dzień przez zwykłego człowieka. Błękit stanowił zaproszenie. W (kolor oczu) stanęły łzy wzruszenia, które wolno uległy bezwarunkowej sile grawitacji, kiedy dziewczyna przyjęła dłoń różowowłosego, podnosząc się z ogromnym wysiłkiem z łóżka.
Tamten moment należał do tejże dwójki pod absolutnie każdym znaczeniem owych słów. Nie stanowił rzeczywistości, a szczerą fikcję. Czarowne oderwanie od rzeczywistości, charakterów, blizn pokrywających ich niebieskie ciała i otwartych ran na duszy. Nikt nie zwracał uwagi na pokryte nowotworem lub kwiatami wnętrza. Niewielką powierzchnię, którą mogli wykorzystać do tej szalonej praktyki. Nawet na jutro, którego prawdopodobnie miało dla nich już nie być.
Tak oto ona i on - złączeni w tańcu w ciemnym pokoju, do nieistniejącej muzyki, podczas gdy ich organizmy trawiła postępująca choroba. Ona - z braku sił, całkowicie opierająca się na nim. I on - z czułością przyjmujący cały jej ciężar, jednocześnie pozwalając by umieściła swoje nagie stopy na wierzchach jego butów i układający swoją zmęczoną głowę w zagłębieniu jej szyi. Czując charakterystyczny zapach sztucznych truskawek, który z łatwością poprzysięgły wdychać hurtem już do końca swoich dni, oplatał swoimi rękami tak kurczowo, jakby mogła lada moment się rozsypać.
Oni - tête-à-tête, złączeni w niejednolitym i przelotnym pięknie tragikomedii.
Tragikomedii, której czar opadł równie szybko co (kolor)oka dziewczyna, tracąca przytomność w jego ramionach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro