𝟎𝟎𝟕.
𝐏𝐎𝐆𝐎𝐃𝐍𝐀 𝐖𝐈𝐎𝐒𝐍𝐀 w rzeczywistości okazywała się być niewiarygodnie kapryśną ukochaną. Wszyscy zdawali się dostrzegać to, co najlepsze, same jej nadobne ozdoby. Zdesperowani brakiem ciepła, przylegali do jej pierwszego, marcowego słońca, które to idealizowane było do takiego stopnia, że zwyczajny człowiek w jej opisach nie potrafił już jasno stwierdzić czy jej przedstawianie było rzeczywistym ujęciem zielonej pory roku, następującej zaraz po osowiałej, znużonej zimie, czy kreacją wybitnego umysłu, mającego na myśli jakąś szczególnie utopijną krainę szczęścia. Wiosna w centrum swego liściastego serca, okrytego intensywną mieszanką połączenia błękitów zimnej nostalgii oraz żółci szczęśliwości, ciepła, nosiła ukochanie wobec pozorów.
Bo oprócz pobudzania krajobrazu do życia, wiosna przynosiła wraz ze sobą garść rześkiego, niespodziewanego deszczu, od czasu do czasu gwałtowną burzę, ale również pozostałości swojej poprzedniczki - powracające przymrozki. Aczkolwiek ludzie i tak rozpływaliby się tylko i wyłącznie nad wybuchem życia, okrzykując ów nieobliczalną panią rozkwitu królową czarów.
Wobec tego, szalenie ironiczną stawała się sytuacja, w której przychodziło ci obumierać, podczas gdy wszystko dookoła budziło się od nowa do życia. Jednak (Imię) (Nazwisko) ni razu nie wydobyła z siebie gorszących słów, wyklinających podłą wiosnę, albo głośnego szlochu ubolewania nad swoim losem. Przyswoiła sobie następna tajemną, ale i iście rzadką naukę - sztukę cierpienia w milczeniu. Z ciepłym uśmiechem na papierowym licu, który jednocześnie nie był w stanie dosięgnąć oczu. Remedium na jej osobistą zimę nigdy nie istniało.
Z podobnym wyrazem przyszło jej tamtego późno marcowego dnia żegnać prawie całkowicie jej obcego człowieka, który jednak zaskarbił sobie szacunek dziewczyny. Dlaczego? Równie dobrze mógł być osobą, którą tylko raz dane było jej spotkać w jakimś transporcie publicznym. Albo przechodniem, którego minęła kiedyś w drodze do jakiegoś wyższego celu. Z tą różnicą, iż tym razem przyszło jej zasłyszeć słowa mężczyzny, przyczyniające się do wzbudzenia rzewnych emocji wraz z pretekstem do rozmysłu nad sprawami codziennymi, które to w owej codzienności całkowicie ginęły. Tekada, którego nazwisko przyszło jej poznać dopiero w chwili, gdy ujrzała je wyryte na jego grobie, był zasłyszanym wyjątkiem, który za pomocą swoich wyjąkanych z trudem słów, skłonił (kolor)oką do refleksji, sprawiając, że była mu niesłychanie wdzięczna. Że już zawsze miała pamiętać o Tekadzie, którego odwagę skrycie podziwiała. Tak naprawdę podziwiała każdego z tych dzielnych ludzi.
Po zakończeniu ceremonii odzianej w ciągłe ronienie łez i pociągnie nosem jego bliskich, (Imię) wraz z Sanzu, który broczył za nią niczym drugi cień, wreszcie dopchała się do nowo ustawionego, zachowanego w ciemnym marmurze nagrobka mężczyzny. Skwitowała uśmieszkiem pod nosem fakt, że jej towarzysz zdawał się jedyną osobą, przywdzianą w coś kolorowego.
Dziewczyna z pomocą w postaci oparcia się na ramieniu mężczyzny, nie pośpiesznie przykucnęła przy ozdobnym kamieniu, chwilowo w całkowitym milczeniu skanując zamieszczone w jego centralnej części zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny. (Nazwisko), z ciężki sercem, tym razem nie potrafiła odpowiedzieć mu identycznym wyrazem. Jednak nie płakała nad jego niedolą. Po cichu scaliła swój palec wskazujący wraz z środkowym, składając na nich pocałunek, a następnie układając je na chłodnej powierzchni kamienia. Z pewnością nie zamierzała wyznawać tego stojącego za jej plecami Haruchiyo, być może w obawie przed wyśmianiem, lecz wprawdzie wybierała się na każdy z pogrzebów osób, uczęszczających wspólnie z nimi na którąś z grup.
Przyszło jej się w ten sposób przekonać, że grzebanie innych ludzi stanowiło najlepszą formę odpowiedzi dla jej spragnionego umysłu, na pytanie jak też miał potoczyć się jej własny pochówek. Jaka miała panować podczas jego atmosfera. Jak miał przebiegać. (Kolor)oka imała się w tejże dziedzinie już niemal rangi specjalistycznej.
— Oi, mam pytanie — nadal znajdując się w klęczkach, dziewczyna obróciła się do różowowłosego, który akurat wciągał przez jedno z nozdrzy jakąś zapewne niezbyt legalną, sproszkowaną substancję.
(Imię) nie skomentowała tego ani jednym słowem, a żadna konkretna emocja, spowodowana ów widokiem nie ujawniła się nagle na jej wychudzonej twarzy. Była krytyczna i wredna, ale Sanzu zauważył, że nigdy nie poważyła się na skomentowanie jego słabości wobec narkotyków. Jakby nie chciała go oceniać, nawet jeśli nie mógł się powstrzymać od dawkowania używki na pogrzebie. Nie ośmieliła się narzucać mu własnej woli. Jakby go nie potępiała. Niebieskooki po cichu to doceniał.
— W przerwach między robieniem za totalnego idiotę, jesteś kryminalistą, prawda? — zadała pytanie, akurat gdy Haruchiyo podtrzymywał ją przy wstawaniu. Zanim zdążył się powstrzymać, bez puszczania jej talii, przy której zahaczał palcami o wyraźnie zarysowane, wystające żebra, spojrzał jej prosto w oczy. Ich nosy się niemalże stykały i Sanzu był pewien, że dziewczyna czuła jego narkotykowy, ciepły oddech na swojej twarzy. Nawet jeśli - nie reagowała.
— ...Tak. Ale to-
— Nie potrzebuję twoich wyjaśnień — błyskawicznie mu przerwała, wyswabadzając się z uścisku jego ramion i łapiąc za plastikową rączkę etui swojej butli tlenowej. Jej brak natychmiast zastąpiła tęsknota. — Może nawet nie chcę wiedzieć? Chciałam cię tylko zapytać, czy postrzegasz mnie jako swoją rozrywkę?
— Rozrywkę? — zaskoczony mężczyzna przechylił niemal automatycznie głowę na bok w niezrozumieniu. Jego błękitne oczy ponownie osiadły bezpośrednio na (kolor) tęczówkach dziewczyn, poszukując desperacko odpowiedzi.
— Tak. Między tym wszystkim, co tam robisz. Czy moje życie jest dla ciebie chwilową zabawą? Jak taki film, który już się kończy i nie możesz doczekać się, aby na własne oczy ujrzeć zakończenie. Przez to chodzisz za mną krok w krok? — zbliżyła swoje lekkie, niezgrabne krok w jego stronę. Z postępem choroby coraz ciężej było jej się poruszać, jednak (Imię) nigdy nie była kimś, kto poddawał się bez wcześniejszej walki do ostatniej kropli krwi. Wobec tego bez śladu niepewności szła zawzięcie na przód, dodatkowo targając za sobą obciążającą butlę.
— Nie. Dlaczego miałbym tak uważać? Nie, (Imię). Poza tym, nie pisałem się nawet na ten przeklęty film! — błękitnooki pierwszy raz od bardzo dawna przypalał się na tym, że podniósł głos na (kolor)oką. Nie robił tego tak dawno, że już niemal wyszedł z wprawy. Natomiast sama oskarżona jak zwykle niewiele robiła sobie z jego zarzutów.
W reakcji na słowa wypowiedziane niemal krzykiem, Sanzu nieoczekiwanie zaczął kasłać, zakrywając usta w biały rękaw koszuli. Gdy ujrzał na nim niewielkie, szkarłatne kropki, sięgnął po dziwnie nieskończoną pstrokatą paczkę chusteczek, które dawno temu dostał od swojego śmiertelnego arcywroga. Dosłownie śmiertelnego.
— No widzisz. Ale jesteśmy. I do tego dostałeś jedną z głównych ról! Powinieneś się cieszyć — dziewczyna początkowo grała nieprzyjętą objawami swojego towarzysza. Jednocześnie jej zaniepokojenie zdradzał zmartwiony błysk w oku, czy wyraźnie zmarszczone czoło. — Zapytałam cię o to, ponieważ w ten sposób traktujesz własne życie. I nawet nie próbuj zaprzeczać — przemiała swoim zachrypniętym głosem nadzwyczajnie cicho, przylegając niewyraźnym spojrzenie (kolor) tęczówek wprost do sylwetki różowowłosego.
Blada skóra niemal odbijała wzmożone tamtego dnia promienie słońca, przyjemnie nagrzewając ciało, któremu coraz trudniej było zachowywać stałą, wysoką temperaturę. Fioletowe żyłki pod oczami, gdzie skóra była znacznie cieńsza, było widać na tyle wyraźnie, jakby znajdowały się na wierzchu, a nie pod jakąkolwiek warstwą. Spierzchnięte, nienaturalnie szkarłatne usta wyginały się w spokojnym, pogodnym uśmiechu. Ten wyraz ani trochę nie pasował do obrazu rozpaczy, który za każdym razem łamał mu domniemanie nieistniejące serce.
— Powoli kończy mi się czas, Haru.
— Zobaczymy co z tego wyniknie, (Imię). Wszystko zależy od zakończenia. Wtedy stwierdzimy, czy to wszystko miało sens. Cały ten seans. Ale nie twojego - naszego zakończenia — wypowiadając ostatnie dwa słowa, Haruchiyo gwałtownie zgiął się wpół, targany brutalnym, spazmatycznym kaszlem.
(Imię) zamierzała bezzwłocznie się do niego zbliżyć i jakoś pomóc, aczkolwiek zastygła w miejscu na widok wystawionej do niej szczupłej ręki mężczyzny. Ów atak, ku wzrastającemu niepokoju (kolor)okiej, trwał jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu ustał, kiedy różowowłosy wycharczał coś oblepionego krwią w chusteczkę. Zanim jednak zdołał jednym ruchem zgnieść chusteczkę, spostrzegawcze oko dziewczyny zawisło i rozpoznało drobne płatki niezapominajki. Napływająca do mózgu świadomość omal jej samej nie odebrała tchu.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐖𝐢𝐧𝐨𝐧𝐚 𝐎𝐚𝐤 - 𝐃𝐨𝐧'𝐭 𝐒𝐚𝐯𝐞 𝐌𝐞]
— Sanzu. Musisz być świadom, że nie zakocham się w tobie. Nie mogę się w tobie zakochać. Jeśli... — starała się za wszelką cenę nie zająknąć, przystawiając do swojej twarzy drżącą dłoń. Sama nie wiedziała dlaczego, ale niespodziewanie plastikowa rurka, z której stale czerpała tlen, zaczęła jej strasznie wadzić. Milczący Sanzu, z własną krwią na ustach, potrafił wyłącznie przyglądać się w szoku jej drążącej postaci. Nie przejął się słowami dziewczyny, a stanem, do którego świadomość tego, co się z nim działo, u niej spowodowała. — Może gdyby było normalnie, to właśnie w ten sposób wyglądałoby nasze zakończenie, jednak...
I w ten sposób między dwójką ludzi zaległa cisza. Jednak nie ta zwyczajna. Ba, była to ta mityczna, skrajna odmiana ciszy, w której każda miniona sekunda pozostawiała po sobie ślad w postaci nieprzyjemnego odczucia i dreszczy na całym ciele. Wychodziła z jakiegoś czarodziejskiego portalu, stając się materialna. A wszystko tylko po to, by mogła bezkarnie pozbawić pewną przypadkową dwójkę ludzi dźwięku. Ludzi, których połączyła wspólna, zbyt bolesna do wypowiedzenia na głos wiedza. Zabawne, czyż nie?
— Nie jest normalnie — to on był tym z ich dwójki, który rozwiał gęstniejącą z każdą sekundą ciszę.
Wypowiedział najbardziej jasną oczywistość, której jednak żadne z nich nie chciało się podjąć z braku odwagi. O dziwo, to on okazał się być tym odważniejszym. Uczynił jednocześnie coś, co zwyczajnie do niego nie pasowało. A może pasowało, natomiast nieczęsto wychodziło na światło dziwne? Smutny uśmiech zdecydowanie ozdobił jego zabliźnione wargi. (Nazwisko), ze łzami w oczach, stwierdziła, że nawet smutny - każdy uśmiech by do niego bezwarunkowo pasował.
— Wiem, zjebie. Nie potrzebuję odwzajemnienia tych uczuć.
— Właśnie, że potrzebujesz — wypaliła od razu oburzona, postępując krok na przód. W tym samym momencie prawie straciła równowagę, upadając na brudny chodnik. — Musisz czym prędzej usunąć tę roślinę. Inaczej-
— (Imię). Prędzej umrę, niż poddam się jakiejś jebanej operacji — dziewczyna wzdrygnęła się, zagryzając nerwowo dolną wargę na ton, który użył wobec niej po raz pierwszy. Był taki nieprzyjemny i szorstki. Chociaż znali się już od jakiegoś czasu i początkowo żyli ze sobą porównywalnie do przysłowiowego „psa i kota", jej Haru nigdy dotąd nie pokusił się na użycie wobec niej właśnie tej maniery. Aż do teraz. Do momentu, w którym nie krył niedowierzania na wieść, że samodzielnie nakazywała mu usunięcie swojej osoby z jego wspomnień. W imię czego? Życia?
Przywłaszczanie sobie ludzi, nawet tak po cichu, zawsze kończyło się wyłącznie nierozerwalną spiralą rozczarowań.
— Nie chcę, abyś umierał razem ze mną — jej rozpacz była namacalna. Mężczyźnie ciężko było obejść się z niewzruszeniem, gdy czuł jej rozgoryczenie, smutek i żal, a z (kolor) oczu niemalże wylewały się łzy. (Imię) nigdy nie płakała. Nawet za siebie. Co sprawiało, że chciała uczynić ten przywilej właśnie jemu? Nie mógł pozostać obojętny do tego spostrzeżenia.
— To już nie twoja cholerna decyzja. Należy tylko i wyłącznie do mnie. Jak niewiele rzeczy na tym świecie — jego ton na nowo stał się o wiele spokojniejszy, niemal dumny. Taki wyrozumiały i pogodzony z tragicznym losem, który czekał na niego za każdym zakrętem losu. — A tak się składa, że mógłby oddać każde z danych mi żyć, by chociaż raz móc umrzeć razem z tobą. Bo to tylko życie, (Imię). I tak minęłoby zanim bym się zorientował. Tylko, że w nieopisanym bólu samotności. Nawet, jeśli takim niewypowiedzianym na głos.
(Imię) z niemym szokiem doszła do wniosku, że jej towarzysz wyglądał niemal na szczęśliwego.
Sanzu właśnie odkrył, że jego wrogiem nigdy nie była (Nazwisko). Był nim czas.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro