𝟎𝟎𝟒.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐋𝐚𝐧𝐚 𝐃𝐞𝐥 𝐑𝐞𝐲 - 𝐂𝐢𝐧𝐧𝐚𝐦𝐨𝐧 𝐆𝐢𝐫𝐥]
— 𝐆𝐀𝐑𝐑𝐘? 𝐓𝐎 𝐓𝐘?
Sanzu Haruchiyo w jednej chwili doznał tak wzmożonej dawki przerażenia, że niemal wypuścił trzymany przez siebie miecz z dłoni. Prawdopodobnie był to jeden z bardzo nielicznych przypadków, kiedy to w ogóle było mu dane czuć się w ten sposób. Przestraszonym. Możliwie nawet zawstydzonym przez dokonany czyn, którego skutkiem było ludzkie, zimne ciało przed nim i krew pod jego stopami, która została rozlana wszędzie naokoło miejsca zbrodni. Truchło człowieka, którego nawet na dobrą sprawę nie znał z imienia. I posoką, która w konsekwencji ówczesnych czynów aktualnie broczyla jego oficjalny ubiór, ukochaną broń i, zgrozo, twarzy. Sytuacji nie poprawiała widniejący pod nosem ślad po niedokładnie wciągniętej białej, sypkiej substancji. Pozbawione życia, błękitne, niemal lazurowe tęczówki wpatrywały się uparcie w trupa, podczas kiedy ciemna podeszwa jego buta nadal na nim tkwiła, dotkliwie miażdżąc głowę.
Nie miał odwagi podnieść spojrzenia. Zwyczajnie tchórzył, słysząc ten głos, przez który poczuł się praktycznie jak buntowniczy nastolatek z burzą rozszalałych hormonów w krwioobiegu. Dzieciak, który został właśnie przyłapany przez własnego rodzica na popalaniu trwaki w rodzinnym domu.
To stawało się poniekąd ironicznie zabawne - różowowłosy połamał w swoim życiu mnóstwo kości, z czego znaczna większość bynajmniej nie należała do niego - jednak w tamtej chwili stał się wrażliwszy od każdego człowieka, którego kiedykolwiek było mu dane skrzywdzić w sposób fizyczny, bądź psychiczny.
Na tym etapie nie był już nawet w stanie zrozumieć uczuć, które przy (kolor)okiej budziły się na nowo do życia. Pobudzała jego emocjonalność lepiej, niż lekki, wiosenny deszcz oddziaływał na kwiaty, zachęcając je delikatnie do rozwoju.
Nie potrafił jej odpowiedzieć, czując się przytłaczająco odsłoniony z warstw fałszu, którymi zwykł się szczelnie nakrywać. Tym bardziej się odezwać. A więc, po prostu zastygł w miejscu, przemieniając się w żywą, marmurową statuę. Broń zawisła bezwładnie w jego dłoniach. Chciał uciec z miejsca zbrodni, kiedy tylko usłyszał jej lekkie, licznie wykonywane kroki i zaskakujący szelest jakiegoś plastiku.
— Oi, Larry — podjęła pierwszą, bez owocną próbę humorystycznego zwrócenia na siebie jego rozkojarzonej uwagi. (Imię) nie bała się wówczas czynu, którego się dopuścił, a bardziej - stanu, do którego go to doprowadziło. Czyżby się o niego martwiła? I to do takiego stopnia? — Haruchiyo, spójrz na mnie — jego własne imię w jej ustach za każdym razem sprawiało, że czuł się bardziej lekki, stąpając po tumanach kurzu, wiekami nawarstwiających planetę. Cztery słowa zadziałały wobec tego niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Nie minęła chwila, a wilgotne, intensywnie przekrwione, błękitne oceany przylgnęły do tego cudownego uśmiechu na jej twarzy. Uśmiechnęła się, widząc, że jej namowy w końcu podziałały. Całkiem jej ulżyło.
Tymczasem mężczyzna zwrócił szczególną uwagę na fioletowe, nieznacznie pofalowane włosy dziewczyny, sięgające jej do ramion.
— No już. To nic — usiłowała zapewnić go o swoim braku strachu, czy obrzydzenia wobec jego osoby. Chciała, aby mógł wyczytać to zaledwie z jej przyjaznej postawy, jednak postanowiła dodatkowo posiłkować się uwarunkowaniem słowami. — Znaczy, to jednak coś, bo zabiłeś właśnie człowieka z zimną krwią, albo raczej zaszlachtowałeś go niczym jakaś bestia pozbawiona sumienia i ludzkich odruchów... ale! To nic. Nie przeszkadza mi to.
— Nie prze... szkadza? — Sanzu nagle poczuł się nieopisanie szczęśliwy. Coś ciepłego po raz kolejny zalało jego wnętrzności.
[Optional| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐂𝐢𝐠𝐚𝐫𝐞𝐭𝐭𝐞𝐬 𝐀𝐟𝐭𝐞𝐫 𝐒𝐞𝐱 - 𝐇𝐞𝐚𝐯𝐞𝐧𝐥𝐲]
Mógł w tamtejże chwili ledwie się poznawać, przybierając postać zwiniętego do granic możliwości kłębka nerwów, któremu na okrągło plątał się język i nie potrafił nawet spojrzeć na osobę, która pobudzała jego serce do intensywniejszej pracy. Bardziej niż wszelkiej maści używki, które tak często masowo w siebie wtłaczał czy adrenalina, której zdawał się nieustannie spragniony. Ku czci której zamierzał mimowolnie na co dzień swoje marne jestestwo. Mógł zrobić to wszystko tylko i wyłącznie w celu uzyskania od niej akceptacji, którą, jak przejrzał na własne oczy, (kolor)oka dziewczyna podawała mu jak na tacy. W nieograniczonej ilości prosto pod kapryśny nos. Nie musiał nawet używać radykalnych środków, aby osiągnąć to, czego potrzebował. Absolutnie do tego nie przywykł, musząc zagryźć dotkliwie wnętrze swojego policzka, w celu potwierdzenia, iż naprawdę była to rzeczywistość.
— Nie, ćwoku. Nie mam czasu ani chęci na zamartwianie się o to, jakich czynów się dopuściłeś. Tym bardziej nie boję się tego, co możesz mi zrobić. Jak mówiłam w moim przypadku - będzie to tylko i wyłącznie przysługa — potwierdziła, na dodatek machając potakująco głową. Potem jednak na jej twarzy zawitało zaskoczenie, a Sanzu omal nie wytrzymał z nerwów, będąc przekonanym, że na jej bladym licu wykwitnie najokrutniejsza odmiana obrzydzenia. Nic bardziej mylnego. — Oh, masz tutaj rozcięcie — zauważyła, niespodziewanie wyciągając dłonie w kierunku jego zakrwawionej cudzą posoką twarzy i chwytając bez żadnego uprzedzenia oburęcznie za podbródek.
Ani trochę nie przejmując się szkarłatem, który przeszedł też na jej czystą skórę lub w żaden sposób nie komentując wyraźny ślad po używce pod nosem, delikatnym ruchem odchyliła jego głowę w bok. Miejsca, w którym jej palce stykały się z jego skórą, paliły Haruchiyo żywym ogniem, promieniujący na jego całą posturę. Jednocześnie nie mógł nadziwić się, nasycić maniera jej motylego dotyku, którego niemalże nie wyczuwał. Różowowłosy zauważył, że od dawna nikt nie zajmował się nim w ten sposób. W ogóle nie zwracał na niego większej uwagi, no chyba, że za odpowiednią wcześniejszą zapłatą. Za to (kolor)oka obchodziła się z nim ostrożniej, niż z jakimś dogorywającym w agonii, podczas gdy zdecydowanie tkwił w jednym kawałku. Onieśmielonym, zarumienionym, naćpanym jednym kawałku.
— Trzymaj tak głowę przez chwilę i się nie ruszaj — rozkazała stanowczo, nagle zabierając ręce, które zdążyły zahaczyć jeszcze i trochę rozczesać jego skołtunione, różowe kosmyki. Następnie zabrała się za energiczne myszkowanie w przewieszonej przez łokieć reklamówce.
— Niby dlaczego? Kto ci dał prawo aby nagle- — na marne próbował zgrywać pozory zirytowanego jej postępowaniem.
— Cicho ciołku! Bo dostaniesz ten brzydszy — uciszyła go, nawet nie spoglądając w górę. Było to z jednej strony strasznie niemądre, ponieważ równie dobrze w tej chwili mógłby ją banalnie prosto zaatakować.
— Co takiego?
— Przymknij się już, bo zepsujesz niespodziankę. A teraz, bum! Zmień się w kamień — różowowłosy przypomniał sobie dlaczego właściwie nazywał ją tak często wariatką, dostrzegając w jej prawej dłoni paczkę dziecięcych plastrów. Najwyraźniej pochodziły z jakiejś kreskówki, będąc w rożnych kolorach i z odmiennymi postaciami, które zapewne miały na celu przyciąganie wiecznie rozbieganej uwagi niesfornych dzieciaków. Nim nawet zdążył wyrazić swój głośny sprzeciw i protest wobec naklejenia tego badziewia na jego cudowną twarzy, fioletowowłosa zdążyła już wykonać ów czynność, lekko dociskając klejącą cześć do jego skóry, z której wcześniej starła krew rękawem swojego czerwonego swetra. — Miałeś zajebiste szczęście, że byłam akurat w aptece. Gotowe! — obwieściła, wgapiając się w swoje dzieło co najmniej jakby był to obraz, na którego wykonanie poświęciła pół swojego życia.
Uśmiech ani na sekundę nie odstępował jej na krok. Pomimo ludzkiej krwi, która znajdowała się wszędzie wokół. Pomimo zbrodni, której pierwszy raz w swoim życiu zaczął się wstydzić, może nawet żałować. Pomimo tego, jak obrzydliwie bezustannie zachowywał się w stosunku do dziewczyny.
— Ależ z ciebie wariatka — zawstydzony Akashi odwrócił od niej wzrok, w dalszym ciągu się czerwieniąc i przygrywając wewnętrzną stronę dolnej wargi, która już po momencie zaczęła obficie krwawić. Od pamiętnych czasów ból stanowił dla niego niezastąpione remedium, w którego łaskach zapragną zatonąć i w tym momencie.
Tymczasem (Imię) przekręciła swoimi (kolor) tęczówkami, kręcąc z politowaniem głową.
Sanzu zwyczajnie stał się totalnitarnie wytrącony z równowagi. Gest, który wobec niego uczyniła zdawał się absurdalnie błachy, acz unosił w sobie ciężar wielkich czynów, okraszonych jeszcze znaczniejszą emocjonalnością. Różowowłosy w tym samym czasie, kompletnie nieprzyzwyczajony, nie mógł odejść nagle od zasady, jakoby wszystko na tym zepsutym świecie opierało się na boleśnie prostej zasadzie Qui pro quo.
— W takim razie chyba kręcą cię wariatki. Na dodatek takie specyficzne. Łatające twoje rany bo krwawym morderstwie. Ale prędzej z takim zasobem wiedzy medycznej i chęcią do pomocy jest mi pisane zostać jakimś superbohaterem. No wiesz, po ilości promieniowania, które zażywałam, powinnam zyskać jakieś super moce — zaśmiała się pod nosem, przyciągając na nowo jego uwagę. W tym samym czasie zaczęła się już powoli oddalać z miejsca zdarzenia. — Może wtedy zostałbyś moim głównym celem. Arcywrogiem jak Joker i Batman. Do zobaczenia na nowotworach!
— Hej, Zelda! — wykrzyknął, sprawiając, że jej drobniejsza postać zatrzymała się w miejscu. Szczerze mówiąc, to po cichu chciał, aby odchodziła.
— Tak naprawdę nazywam się (Imię) — stanęła do niego bokiem, wyjawiając dane, które od tak dawna chciał poznać.
— (Imię)... Dobrze, że nie Beatrice. Poważnie się tym nie przejmujesz? Tym całym rozlewem krwi, który spowodowałem? Ludzką śmiercią? Tym, że jestem potworem? — czuł się desperacko zmuszony by upewnić się co do osądu (kolor)okiej na swój temat. Niewiedza zżerałaby go gorzej, niż niejedna choroba.
— Głupek. Mówiłam poważnie. Wszystko zależy od perspektywy, jaką obierzesz na daną sprawę. Jeśli uważasz się za potwora, to rzeczywiście się nim stajesz. Więc proszę, Haruchiyo, nie mów, ani nie myśl już tak o sobie, okej? — jej (kolor) tęczówki patrzyły na niego z ogromnym naporem, pod którym ledwo zdołał ustać fizycznie, zarówno jak przy własnej woli. Chyba pierwszy raz od początku ich znajomości przemawiała do niego w tak poważnej, zdecydowanej manierze. — Co ty masz do Beatrice?
— Długa historia. Ale zapewniam - to perfekcyjne imię dla dziwki.
pozdrawiam fanów Lucyfera, muah!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro