Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟑.


[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐀𝐆 - 𝐓𝐞𝐫𝐫𝐢𝐛𝐥𝐞 𝐓𝐡𝐢𝐧𝐠]

𝐖𝐈𝐃𝐙Ą𝐂 𝐉Ą na piątym z kolei spotkaniu, wiedział, że już nie wytrzyma. I wcale nie pomagały środki odurzające, które skrupulatnie w siebie władował zaraz przed meetingiem. To był kres jego możliwości. Wszelkich oczekiwań. Ułudy. Nadziei. Czegokolwiek.

Jego organizm samowładnie przełączył automatycznego pilota, ruszając krok w krok za, tym razem czerwonowłosą, dziewczyną. Szedł za nią przez każde przejście, krzywy chodnik z brudnymi kałużami i uliczkę, zupełnie z czystego przypadku trzymając dłoń kurczowo zaciśniętą na rękojeści intensywnie ciemnego pistoletu, który na siłę upchnął w bocznej kieszeni eleganckich, fioletowawych spodni. Równie dobrze mógł go trzymać na wierzchu, jednak z jakiegoś powodu zdecydował się na umiejscowienie broni w niewidocznym miejscu przez godzinny meeting, a później całość drogi, którą pokonywał za swoją docelową ofiarą.

Celem, któremu pozwolił przesadnie zepsuć o wiele więcej krwi, niż kiedykolwiek powinien. Błękitnooki do końca nie skupiał się na tym, czym było to spowodowane. A przynajmniej w chwilach pościgu, w których to poziom ukochanej adrenaliny znacznie wzrastał w jego organizmie.

I nagle zatrzymała się plecami do niego, a on, nie wiedząc chwilowo co począć, z rozmachem wyciągnął pistolet. Stali tak na środku ślepej, krętej, okropnie ciemnej uliczki. Ona zgięła się wpół, przytykając dłoń do pokrytych czerwoną pomadką ust i walcząc z napadem okropnego kaszlu. On - ponownie zdezorientowany. A potem odwróciła w jego stronę.

Sanzu rozszerzył powieki w zaskoczeniu, widząc (kolor)oką z własną posoką zarówno na jednej z dłoni, jak i kapiąca z lewej dziurki jej nosa. W tak rozwiniętym studiu jej choroby nie było to jednak nic dziwnego - w przebiegu ostrej białaczki szpikowej powszechnie dochodziło do nieprawidłowej produkcji krwinek, co w rezultacie prowadziło chorego do niedokrwistości, małopłytkowości oraz neutropenii. Pierwsza dolegliwość typowo objawiała się znacznym osłabieniem, trudnościami w koncentracji, częstymi bólami i zawrotami głowy czy bladością skóry. Małopłytkowości wiązała się z kolei z rożnego rodzaju krwawieniami. Zaś neutropenia skupiała swoje działania na osłabieniu odporności. W rzeczywistości z tak pokaźnym katalogiem objawów człowiek dosłownie zamieniał się niemalże w żywego trupa.

Różowowłosy prawie krzyknął z zaskoczenia, gdy (Imię) podeszła do niego i docisnęła czoło do lufy. Kiedy woń wypalonych papierosów i tandetnych truskawek wtargnęła do jego nozdrzy, pomyślał, że ta dziewczyna była prawdziwie szalona i nic dziwnego, że żaden psychiatryk nie chciał jej przyjąć w takim skrajnym stanie obłąkania. Z całą pewnością mogła bez trudu stanowić poważne zagrożenie zarówno dla otoczenia, ale i samej siebie. Przede wszystkim dla samej siebie.

— Dalej. Wyświadczysz mi przysługę. — kusiła go niczym sam czart w dziewczęcej skórze, ciężko oddychając i nosząc przy tym zakrwawiony uśmiech, w którym to szkarłat jej krwi mieszał się ze sztucznie uzyskiwanym barwnikiem kosmetyku, godnym co najmniej świętego. Była szczerą anomalią. Zlepkiem największych kontrastów i niepasujących do siebie elementów jakiejś układanki. Dlaczego więc nagle zechciał zagłębić się w ten niepospolity nieład? Nie - naprawić, a bardziej - własnoręcznie odkryć. — Na co czekasz, Haruchiyo? Nie tego chciałeś? Żebym zniknęła? — jej usta najwyraźniej nie znały definicji zaprzestania, cały czas wysypując z siebie coraz to nowsze słowa, nawet pomimo tego, że napływała do nich świeża krew, ściekająca z jej nosa. Nie zamierzała najwyraźniej poświęcić chwili, żeby zetrzeć szkarłatną ciecz wierzchem dłoni. W zamian wyciągnęła jedną z nich przed siebie, docierając do trzymanej przez niego w miejscu broni i usiłując dotrzeć czubkami palców do spustu. Zachowywała się, jakby próbowała pomóc mu w morderstwie na samej sobie. — Oi, pociągnij że za ten zakichany spust, bo jeszcze pomyślę, że się we mnie zakochałeś. A tego byś nie chciał, pra-

Czy możemy umówić się, że pewne rzeczy dzieją się po prostu „tak jakoś"? Dobra, a więc pozwólcie, że zacznę. Usta Sanzu Haruchiyo „tak jakoś" znalazły się znienacka na ustach czerwonowłosej dziewczyny.

Bo to wcale nie tak, że Sanzu nienawidził tej pokręconej świruski. Oh, i tym samym, nie bierzcie i jego za pozbawionego nagle zdrowych zmysłów! Przecież fakt, że nieustannie po cichu ją wyzywał, przeklinał i zwyczajnie mieszał z błotem w swoich myślach, ani trochę nie musiał być równoznaczny z silnym odczuwaniem wobec niej nienawiści, prawda?

Otóż, Sanzu Haruchiyo u źródła sprawy wcale nie żywił nienawiści do (Imię). To było znacznie bardziej skomplikowane i kilkupoziomowe uczucie. Całkiem jak i ona.

Niebieskooki z pewnością odetchnął by z ulgą na wieść, że przestała przychodzić na spotkania grup wsparcia. Może nawet, że zwyczajnie przestała oddychać, zalegając kilka metrów pod ziemią. Z dala od niego. Wówczas nie musiałby panicznie obawiać się, że (kolor)oka ponownie go czymś zadziwi, wprawiając w osłupienie lub też zainspiruje, równocześnie skłaniając do przemyśleń. O zgrozo! A co gdyby jednoczenie przyczyniłaby się do zaprowadzenia zmian w jego nieistniejącym, owładniętym przestępczą działalnością i narkotykami grafiku?

Akashi przecież nie chodził na meetingi po to, żeby odmienić coś w swoim życiu, czy, tym bardziej, przejść jakąś absurdalną wewnętrzną przemianę. Były niczym więcej, jak durnym źródłem rozrywki.

No, przynajmniej dopóki na scenie nie pojawiła się wariatka z domniemanym rakiem. Osoba tak skrajnie niespełna zdroworozsądkowych władz umysłowych, że aż przemawiająca z większym sensem niż jakakolwiek inna, wyciągnięta żywcem z szarego tłumu sztywniaków w garniturach. Najbardziej nie podobał mu się w niej właśnie fakt, że potrafiła do niego przemawiać. Dlatego został zmuszony ją uciszyć.

Ponieważ zasadniczym problemem Sanzu był fakt, że wcale nie nienawidził (Imię). Próbował i tak jakoś mu nie wychodziło.

— Sanzu Haruchiyo. Ale ty jesteś, kurwa, pojebany. Co to miało być?! — krzykliwy, dziewczęcy głos szybko pobudził na nowo jego zmysły do bardziej prawidłowej pracy. Jej dłonie, umieszczone na jego klatce piersiowej i wykonujące żałośnie słabe, aczkolwiek ogniście stanowcze odepchnięcie, kontrastowo zadziałały na niebieskookiego jak kubeł przeraźliwie zimnej wody.

— Nie wiem, dobra?! Tak jakoś, kurwa, wyszło! — nie zastanawiał się zbytnio nad faktem, że również znikomo uniósł swój głos o przynajmniej jedną oktawę i kilka decybeli. Przy okazji ciężko dyszał, jakby co najmniej przebiegł jakiś maraton, a jego dość szerokie ramiona miarowo unosiły się i opadały. Stali tak więc we dwoje, naprzeciw siebie jak świetliste słońce i owiany mroczną sławą księżyc, sprzeczając się niezwykle żarliwie o to, kto tym razem miał objąć władzę nad nieboskłonem.

Haruchiyo automatycznie zawiesił błękitne tęczówki na ustach dziewczyny, z których wówczas za jego sprawą zniknęła większość czerwieni. Bez niczego wydawały się okropnie blade i sine. Czyżby dlatego ciągle je maskowała? Bo wstydziła się objawów swojego śmiertelnego stanu?

— Nie możesz tak po prostu najpierw ganiać po całym mieście kogoś w terminalnym stadium raka, okropnie nieumiejętnie usiłować go postrzelić, a później dodatkowo podejmować próbę uduszenia go własnymi ustami! — bezustannie, niemal bez tchu zarzucała mu jego domniemane winy. Była wręcz niemożliwa, nagle wyciągając przed siebie rękę, z wycelowanym w niego palcem wskazującym. Zachowywała się co najwyżej niczym wyrafinowana aktorka, doskonale przygotowana do swojej groteskowej roli, niżli realna osoba z krwi i kości. (Imię) górowała nad Sanzu na każdej możliwej płaszczyźnie. Stwierdził błyskawicznie, że to jej - tylko i wyłącznie jej, należało się całe niebo oraz znacznie więcej. W takim wypadku wielka szkoda, że już niedługo miała skończyć kilka metrów pod grubymi warstwami ciemnej ziemi. — Wiesz co? Spierdalaj.

— Co? — Sanzu zdawało się właśnie, że okrutnie się przesłyszał. Jego własne uszy postanowiły sprawić mu nieśmieszny żart, układając słowa tej niefrasobliwej dziewczyny w przekleństwo, które nigdy dotąd nie wypadło z jej ust. Musiał się upewnić. — Czy ty właśnie przeklnęłaś? — dopytywał, przyglądając się jednocześnie jak zaczęła go wymijać, prąc szybkim krokiem do wyjścia z uliczki. — Cholera, gdzie ty się niby wybierasz, kobieto?

— Z daleka od ciebie chodząca, czerwona flago. I przestań mnie już rozbierać wzrokiem, bo zaraz się przeziębię! — w jej głosie dało się niemal namacalnie wyczuć kpinę. W ogóle nie obróciła się do niego twarzą, zakańczając swój jakże krótki wywód wystawieniem w tył, na oślep, środkowego palca. Haruchiyo patrzył tylko na to nieprzeciętne zjawisko z wielkimi oczami, czując się jakby ktoś pokazał mu urokliwe zwierzątko, a później drastycznie wyjaśnił, że należy do gatunku jednego z najbardziej morderczych na ziemi. (Nazwisko) niezaprzeczalnie uchodziła za pierwowzór ów królika. — Do następnego meetingu, Larry.

— Garry! — znów ją poprawił odnośnie swojego zamyślonego imienia. Sam nie wiedział dlaczego pomyłki dziewczyny do takiego stopnia nieprzyjemnie raziły jego ego.

— Przypadkiem sam nie mówiłeś że Larry?! — była już na tyle daleko, że musiała porządnie się postarać, aby jej głos dotarł do oburzonego mężczyzny. W tamtym momencie jego jakakolwiek duma bardzo szybko przestała istnieć, gdyż doskonale wiedział, że miała rację. (Nazwisko) bezproblemowo, nawet z tak znacznej odległość, odczytała bezbłędnie zażenowany wyraz jego lica, w reakcji jedynie się uśmiechając. — Właśnie.

(Imię) (Nazwisko) była naturalnie przerażająco kuriozalnym zjawiskiem. I zupełnie tak, jak każde z nich - objawiała swoje piękno w mierze sekund, by potem umknąć niepostrzeżenie. No, może nie aż tak niepostrzeżenie, ponieważ umykając, Sanzu był niemal pewien, że widział jak prawie się wywróciła o własne nogi.

Kto był w stanie przewidzieć, czy dziewczyna w ogóle kiedykolwiek powróci?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro