𝟎𝟎𝟑.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐀𝐆 - 𝐓𝐞𝐫𝐫𝐢𝐛𝐥𝐞 𝐓𝐡𝐢𝐧𝐠]
𝐖𝐈𝐃𝐙Ą𝐂 𝐉Ą na piątym z kolei spotkaniu, wiedział, że już nie wytrzyma. I wcale nie pomagały środki odurzające, które skrupulatnie w siebie władował zaraz przed meetingiem. To był kres jego możliwości. Wszelkich oczekiwań. Ułudy. Nadziei. Czegokolwiek.
Jego organizm samowładnie przełączył automatycznego pilota, ruszając krok w krok za, tym razem czerwonowłosą, dziewczyną. Szedł za nią przez każde przejście, krzywy chodnik z brudnymi kałużami i uliczkę, zupełnie z czystego przypadku trzymając dłoń kurczowo zaciśniętą na rękojeści intensywnie ciemnego pistoletu, który na siłę upchnął w bocznej kieszeni eleganckich, fioletowawych spodni. Równie dobrze mógł go trzymać na wierzchu, jednak z jakiegoś powodu zdecydował się na umiejscowienie broni w niewidocznym miejscu przez godzinny meeting, a później całość drogi, którą pokonywał za swoją docelową ofiarą.
Celem, któremu pozwolił przesadnie zepsuć o wiele więcej krwi, niż kiedykolwiek powinien. Błękitnooki do końca nie skupiał się na tym, czym było to spowodowane. A przynajmniej w chwilach pościgu, w których to poziom ukochanej adrenaliny znacznie wzrastał w jego organizmie.
I nagle zatrzymała się plecami do niego, a on, nie wiedząc chwilowo co począć, z rozmachem wyciągnął pistolet. Stali tak na środku ślepej, krętej, okropnie ciemnej uliczki. Ona zgięła się wpół, przytykając dłoń do pokrytych czerwoną pomadką ust i walcząc z napadem okropnego kaszlu. On - ponownie zdezorientowany. A potem odwróciła w jego stronę.
Sanzu rozszerzył powieki w zaskoczeniu, widząc (kolor)oką z własną posoką zarówno na jednej z dłoni, jak i kapiąca z lewej dziurki jej nosa. W tak rozwiniętym studiu jej choroby nie było to jednak nic dziwnego - w przebiegu ostrej białaczki szpikowej powszechnie dochodziło do nieprawidłowej produkcji krwinek, co w rezultacie prowadziło chorego do niedokrwistości, małopłytkowości oraz neutropenii. Pierwsza dolegliwość typowo objawiała się znacznym osłabieniem, trudnościami w koncentracji, częstymi bólami i zawrotami głowy czy bladością skóry. Małopłytkowości wiązała się z kolei z rożnego rodzaju krwawieniami. Zaś neutropenia skupiała swoje działania na osłabieniu odporności. W rzeczywistości z tak pokaźnym katalogiem objawów człowiek dosłownie zamieniał się niemalże w żywego trupa.
Różowowłosy prawie krzyknął z zaskoczenia, gdy (Imię) podeszła do niego i docisnęła czoło do lufy. Kiedy woń wypalonych papierosów i tandetnych truskawek wtargnęła do jego nozdrzy, pomyślał, że ta dziewczyna była prawdziwie szalona i nic dziwnego, że żaden psychiatryk nie chciał jej przyjąć w takim skrajnym stanie obłąkania. Z całą pewnością mogła bez trudu stanowić poważne zagrożenie zarówno dla otoczenia, ale i samej siebie. Przede wszystkim dla samej siebie.
— Dalej. Wyświadczysz mi przysługę. — kusiła go niczym sam czart w dziewczęcej skórze, ciężko oddychając i nosząc przy tym zakrwawiony uśmiech, w którym to szkarłat jej krwi mieszał się ze sztucznie uzyskiwanym barwnikiem kosmetyku, godnym co najmniej świętego. Była szczerą anomalią. Zlepkiem największych kontrastów i niepasujących do siebie elementów jakiejś układanki. Dlaczego więc nagle zechciał zagłębić się w ten niepospolity nieład? Nie - naprawić, a bardziej - własnoręcznie odkryć. — Na co czekasz, Haruchiyo? Nie tego chciałeś? Żebym zniknęła? — jej usta najwyraźniej nie znały definicji zaprzestania, cały czas wysypując z siebie coraz to nowsze słowa, nawet pomimo tego, że napływała do nich świeża krew, ściekająca z jej nosa. Nie zamierzała najwyraźniej poświęcić chwili, żeby zetrzeć szkarłatną ciecz wierzchem dłoni. W zamian wyciągnęła jedną z nich przed siebie, docierając do trzymanej przez niego w miejscu broni i usiłując dotrzeć czubkami palców do spustu. Zachowywała się, jakby próbowała pomóc mu w morderstwie na samej sobie. — Oi, pociągnij że za ten zakichany spust, bo jeszcze pomyślę, że się we mnie zakochałeś. A tego byś nie chciał, pra-
Czy możemy umówić się, że pewne rzeczy dzieją się po prostu „tak jakoś"? Dobra, a więc pozwólcie, że zacznę. Usta Sanzu Haruchiyo „tak jakoś" znalazły się znienacka na ustach czerwonowłosej dziewczyny.
Bo to wcale nie tak, że Sanzu nienawidził tej pokręconej świruski. Oh, i tym samym, nie bierzcie i jego za pozbawionego nagle zdrowych zmysłów! Przecież fakt, że nieustannie po cichu ją wyzywał, przeklinał i zwyczajnie mieszał z błotem w swoich myślach, ani trochę nie musiał być równoznaczny z silnym odczuwaniem wobec niej nienawiści, prawda?
Otóż, Sanzu Haruchiyo u źródła sprawy wcale nie żywił nienawiści do (Imię). To było znacznie bardziej skomplikowane i kilkupoziomowe uczucie. Całkiem jak i ona.
Niebieskooki z pewnością odetchnął by z ulgą na wieść, że przestała przychodzić na spotkania grup wsparcia. Może nawet, że zwyczajnie przestała oddychać, zalegając kilka metrów pod ziemią. Z dala od niego. Wówczas nie musiałby panicznie obawiać się, że (kolor)oka ponownie go czymś zadziwi, wprawiając w osłupienie lub też zainspiruje, równocześnie skłaniając do przemyśleń. O zgrozo! A co gdyby jednoczenie przyczyniłaby się do zaprowadzenia zmian w jego nieistniejącym, owładniętym przestępczą działalnością i narkotykami grafiku?
Akashi przecież nie chodził na meetingi po to, żeby odmienić coś w swoim życiu, czy, tym bardziej, przejść jakąś absurdalną wewnętrzną przemianę. Były niczym więcej, jak durnym źródłem rozrywki.
No, przynajmniej dopóki na scenie nie pojawiła się wariatka z domniemanym rakiem. Osoba tak skrajnie niespełna zdroworozsądkowych władz umysłowych, że aż przemawiająca z większym sensem niż jakakolwiek inna, wyciągnięta żywcem z szarego tłumu sztywniaków w garniturach. Najbardziej nie podobał mu się w niej właśnie fakt, że potrafiła do niego przemawiać. Dlatego został zmuszony ją uciszyć.
Ponieważ zasadniczym problemem Sanzu był fakt, że wcale nie nienawidził (Imię). Próbował i tak jakoś mu nie wychodziło.
— Sanzu Haruchiyo. Ale ty jesteś, kurwa, pojebany. Co to miało być?! — krzykliwy, dziewczęcy głos szybko pobudził na nowo jego zmysły do bardziej prawidłowej pracy. Jej dłonie, umieszczone na jego klatce piersiowej i wykonujące żałośnie słabe, aczkolwiek ogniście stanowcze odepchnięcie, kontrastowo zadziałały na niebieskookiego jak kubeł przeraźliwie zimnej wody.
— Nie wiem, dobra?! Tak jakoś, kurwa, wyszło! — nie zastanawiał się zbytnio nad faktem, że również znikomo uniósł swój głos o przynajmniej jedną oktawę i kilka decybeli. Przy okazji ciężko dyszał, jakby co najmniej przebiegł jakiś maraton, a jego dość szerokie ramiona miarowo unosiły się i opadały. Stali tak więc we dwoje, naprzeciw siebie jak świetliste słońce i owiany mroczną sławą księżyc, sprzeczając się niezwykle żarliwie o to, kto tym razem miał objąć władzę nad nieboskłonem.
Haruchiyo automatycznie zawiesił błękitne tęczówki na ustach dziewczyny, z których wówczas za jego sprawą zniknęła większość czerwieni. Bez niczego wydawały się okropnie blade i sine. Czyżby dlatego ciągle je maskowała? Bo wstydziła się objawów swojego śmiertelnego stanu?
— Nie możesz tak po prostu najpierw ganiać po całym mieście kogoś w terminalnym stadium raka, okropnie nieumiejętnie usiłować go postrzelić, a później dodatkowo podejmować próbę uduszenia go własnymi ustami! — bezustannie, niemal bez tchu zarzucała mu jego domniemane winy. Była wręcz niemożliwa, nagle wyciągając przed siebie rękę, z wycelowanym w niego palcem wskazującym. Zachowywała się co najwyżej niczym wyrafinowana aktorka, doskonale przygotowana do swojej groteskowej roli, niżli realna osoba z krwi i kości. (Imię) górowała nad Sanzu na każdej możliwej płaszczyźnie. Stwierdził błyskawicznie, że to jej - tylko i wyłącznie jej, należało się całe niebo oraz znacznie więcej. W takim wypadku wielka szkoda, że już niedługo miała skończyć kilka metrów pod grubymi warstwami ciemnej ziemi. — Wiesz co? Spierdalaj.
— Co? — Sanzu zdawało się właśnie, że okrutnie się przesłyszał. Jego własne uszy postanowiły sprawić mu nieśmieszny żart, układając słowa tej niefrasobliwej dziewczyny w przekleństwo, które nigdy dotąd nie wypadło z jej ust. Musiał się upewnić. — Czy ty właśnie przeklnęłaś? — dopytywał, przyglądając się jednocześnie jak zaczęła go wymijać, prąc szybkim krokiem do wyjścia z uliczki. — Cholera, gdzie ty się niby wybierasz, kobieto?
— Z daleka od ciebie chodząca, czerwona flago. I przestań mnie już rozbierać wzrokiem, bo zaraz się przeziębię! — w jej głosie dało się niemal namacalnie wyczuć kpinę. W ogóle nie obróciła się do niego twarzą, zakańczając swój jakże krótki wywód wystawieniem w tył, na oślep, środkowego palca. Haruchiyo patrzył tylko na to nieprzeciętne zjawisko z wielkimi oczami, czując się jakby ktoś pokazał mu urokliwe zwierzątko, a później drastycznie wyjaśnił, że należy do gatunku jednego z najbardziej morderczych na ziemi. (Nazwisko) niezaprzeczalnie uchodziła za pierwowzór ów królika. — Do następnego meetingu, Larry.
— Garry! — znów ją poprawił odnośnie swojego zamyślonego imienia. Sam nie wiedział dlaczego pomyłki dziewczyny do takiego stopnia nieprzyjemnie raziły jego ego.
— Przypadkiem sam nie mówiłeś że Larry?! — była już na tyle daleko, że musiała porządnie się postarać, aby jej głos dotarł do oburzonego mężczyzny. W tamtym momencie jego jakakolwiek duma bardzo szybko przestała istnieć, gdyż doskonale wiedział, że miała rację. (Nazwisko) bezproblemowo, nawet z tak znacznej odległość, odczytała bezbłędnie zażenowany wyraz jego lica, w reakcji jedynie się uśmiechając. — Właśnie.
(Imię) (Nazwisko) była naturalnie przerażająco kuriozalnym zjawiskiem. I zupełnie tak, jak każde z nich - objawiała swoje piękno w mierze sekund, by potem umknąć niepostrzeżenie. No, może nie aż tak niepostrzeżenie, ponieważ umykając, Sanzu był niemal pewien, że widział jak prawie się wywróciła o własne nogi.
Kto był w stanie przewidzieć, czy dziewczyna w ogóle kiedykolwiek powróci?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro