𝟎𝟎𝟐.
𝐊𝐀Ż𝐃𝐘 𝐙 𝐙𝐄𝐁𝐑𝐀𝐍𝐘𝐂𝐇 zapewne poczuł dotkliwy ból zębów, kiedy dokładnie w środku spotkania dla gruźlików, po ówczesnym przeraźliwe głośnym trzasku metalowych, dwuskrzydłowych drzwi, jedno z tanich, metalowych krzeseł z turkusową odpadającą farbą, zaskrzypiało donośnie, sygnalizując przybycie kolejnej osoby. Pech chciał, że ów ostatnie wolne miejsce znajdowało się akurat tuż przy tym, zajmowanym przez Sanzu. Błękitne tęczówki wykonały powolny obrót dokładnie o trzysta sześćdziesiąt stopni, ostatecznie i tak spoglądając w bok na nowo przybyłą osobę, która najwidoczniej uwielbiała dramatyczne wejścia.
A wtedy omal nie spadł z owego obrzydliwego, starego krzesła z farbą w stanie intensywnego rozkładu.
— Macie gruźlicę, tak? — zapytała dokładnie ta sama „Zelda" ze spotkania z grupą raka jąder. Jednak w tym przypadku była już „Stefanie", zaś jej czupryna zmieniła się z tęczowej i długiej, na granatową i krótką z grzywką. Na nosie miała czarne, kwadratowe, przeciwsłoneczne okulary, w wychudzonej dłoni biały, papierowy kubek okolicznej, parującej kawy, a w przejechanych koślawo czerwienią ustach, jakby nigdy nic tkwił wetknięty do połowy wypalony papieros. Z kolei jego niezbyt regularnie strzepywana końcówka obecnie w pokaźnych ilościach kruszyła się prosto na już i tak dość zabałaganioną podłogę publicznej instytucji. Chyba w ogóle nie obchodził ją fakt, że paliła na grupie wsparcia dla ludzi chorych na gruźlicę. To jakby wejść z rozmachem na spotkanie osób po amputacji górnych kończyn tylko po to, aby chwalić się swoimi wystawionymi w ich stronę środkowymi palcami.
I jasne, może nikt nie miał na tyle odwagi, interesu lub przyzwoitości, aby zwrócić jej uwagę, aczkolwiek Haruchiyo znał jeszcze gorszą prawdę na temat tej bezwstydnej dziewczyny, która co rusz kryła się za nowym imieniem i efektywniejszą fryzurą. Osobliwej osoby, która podsuwała mu przemyślenia na temat tego, czy zmieniając imię i charakterystykę wyglądu faktycznie można było stać się „nowym" człowiekiem.
Otóż rzeczona w rzeczywistości chodziła na każdy dostępny meeting z szerokiej puli, które oferowało to miejsce. Dokładnie tak, jak i on była turystką, uczęszczającą zarówno na spotkania dla zdiagnozowanych z rakiem jąder, na którym to ujrzał ją pierwszy raz, przechodząc przez ofiary kazirodztwa, poprzez jeszcze kilka innych kategorii, a kończąc na obecnym - dla chorych na gruźlicę.
Może i tym razem nie było to spotkanie dla osób z nowotworem, aczkolwiek jeżeli Sanzu kiedykolwiek miał mieć jakikolwiek nowotwór, to z całą pewnością nadałby mu każde z imion, którymi dotąd posłużyła się nieznajoma. Swoją nieznośną obecnością na okrągło go rozkojarzała sprawiając, że nie mógł już tak samo jak wcześniej cieszyć się darmowymi bufetami i rozrywką tańszą od kina, którą zapewniały mu wypełnione łkaniem sesje pseudoterapeutyczne. To wcale nie tak, że udał się tam początkowo w jakimś konkretnym celu. I absolutnie z powodu czystego zrządzenia losu szerokim łukiem omijał meetingi dla narkomanów.
Ta nietypowa nieznajoma miała równie specyficzny sposób na zatruwanie innym ludziom powietrza swoją obecnością. Sanzu zauważał to doskonale, gdyż zazwyczaj machał na wszystko ręką. Pozostawał nieustannie w stanie błogości, nie przyjmując się nawet najbardziej dokuczliwymi, irytującymi ludźmi, których w ostateczności po prostu częstował niezwykle łaskawie dorodną kulką w głowę. Ale (Imię) była inna. Miała z nim styczność na dobrą sprawę tylko raz, a mimo to, mężczyzna zdążył z całą świadomością wyrobić sobie o niej koszmarnie niepochlebną opinię oraz żywić do niej najszczerszą niechęć. Potem nie zwracała się już do niego bezpośrednio, jednakże działała na jego nerwy, będąc non stop w pobliżu. Była małym, nieznośnym szkodnikiem, na którym nie potrafił nie zawiesić wzroku kiedy tylko pojawiała się w zasięgu wzroku.
Poważnie. Po jednym ze spotkań obserwował jej odchodzącą sylwetkę tak długo, iż został jedynym, naocznym świadkiem tego jak potyka się o własne nogi i omal nie upada na twarz. Później, rzecz jasna, natychmiast wstała i rozglądając się nerwowo dookoła, ruszyła dalej jakby nigdy nic.
Początkowo Haruchiyo chciał wybrać się z wycieczką na onkologię, jednak stwierdził, że na grupy wsparcia było mu bliżej. Poza tym, niezbyt podobała mu się wizja przebierania za klauna, a nie wiedział w jaki inny sposób mógłby się dostać na owy szpitalny rewir.
— Wiecie na co przyszła teraz pora, prawda, kochani? — blondynka prowadząca zajęcia klasnęła w dłonie z taką dawką entuzjazmu i mocy, że niemal zmiotła nią z powierzchni zmieni swoich zmizerniałych słuchaczy. — Wybierzcie sobie dzisiaj jakiegoś wyjątkowego partnera.
Oj, Sanzu zdecydowanie podjął oryginalny, szczególny wybór.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐅𝐥𝐨𝐫𝐞𝐧𝐜𝐞 + 𝐓𝐡𝐞 𝐌𝐚𝐜𝐡𝐢𝐧𝐞 - 𝐊𝐢𝐬𝐬 𝐖𝐢𝐭𝐡 𝐀 𝐅𝐢𝐬𝐭]
— Hmm, czy ja ciebie już gdzieś nie widziałam? — osobliwa palaczka ledwie zareagowała na dość brutalny gest Sanzu, który złapał ją za ramię, gdy stała przy bufecie i brutalnie, w jednym, płynnym ruchu odwrócił twarzą do siebie. (Kolor)tęczówki, okraszone w rozmazany wszędzie naokoło tusz do rzęs, patrzyły na niego bez większego zainteresowania, co chwilę zbaczając na darmowe przekąski, umieszczone na ciemnym stole. Co jak co, ale one wydawały jej się znacznie ciekawsze. Poza tym -
każdy miał w życiu jakieś priorytety.
— Przejrzałem cię. Jesteś przebrzydłą oszustką, suko — od razu zaczął przemawiać w jej stronę wrogim, złowróżbnym tonem, wypełnionym taką dawką pogardy, iż gdyby możliwie zmaterializował się w żywą istotę, natychmiast przeszedłby do realizacji krwawego mordu na tu obecnej dziewczynie. Dziewczynie, która uniosła na niego prawą, mocno zarysowaną brew w zdziwieniu i prawie parsknęła śmiechem w reakcji na słowa.
— Słucham? Rany, co za masa negatywnej energii... — stwierdziła, wycierając wierzchem dłoni niewielkie łezki, nagromadzone w kącikach jej oczu. Tusz do rzęs, znajdujący się wszędzie w pobliżu oka tylko nie na rzęsach, został jeszcze bardziej rozmazany.
— Ty nie umierasz, do cholery — niebieskooki w dalszym ciągu zawzięcie stawiał na swoim, nieznacznie nachylając się w jej stronę górną partią ciała. Całkiem tak, jakby chciał w ten sposób pokazać jej kto tu ma przewagę. Sanzu zdążył już wielokrotnie wyobrazić sobie śmierć tej przebrzydłej dziewuchy ze swojej ręki. Ów obrazy miały jeden, wspólny mianownik - wszystkie były wykonywane niezwykle wolno i jak najbardziej boleśnie dla ofiary.
— Wiesz, tak właściwie to wszyscy cały czas umieramy. Ale doceniam! Ciekawe, bardzo skrupulatnie sporządzone spostrzeżenie. Z całą pewnością poczyniłeś w tym celu długotrwałe obserwacje — sarknęła na niego bezceremonialnie, przewracając oczami i kiwając głową ze złudnym uznaniem. Jednak pozostawała dzielnie przez cały czas w tym samym miejscu, nawet nie siląc się na wyrywanie z morderczego uścisku jego dłoni, której wierzchołkowe paliczki boleśnie wbijały się w jej podatną na zasinienia skórę. Na twarzy dziewczyny brakowało skrzywienia bólem, którego Sanzu cierpliwie wyczekiwał. Najwyraźniej nie miał się doczekać. — Coś jeszcze?
— Widziałem cię na każdym ze spotkań. Nowotwory, pasożyty, traumy. Byłaś wszędzie. Jak ten jebany pasożyt — wypływał po kolei kolejne zarzuty, z których dziewczyna nie robiła sobie absolutnie nic. W jej mniemaniu utożsamiał tak przykry przykład oskarżyciela, że równie dobrze w sądzie rzeczywistości mogłaby się bezproblemowo sama wcielić w rolę obrońcy. Ale po cóż to, gdy nawet jego słowne były godne wyłącznie politowania? Gdy skończył, odpłaciła mu się tylko złośliwym, ironicznym uśmieszkiem, przymykając chwilowo oczy.
Haruchiyo nawet nie zwrócił większej uwagi na fakt, że wobec odpowiedniej konkurencji, stał się przesadnie pozostawmy wobec grup wsparcia, które wcześniej doprowadzały go stopniowo do szału albo śmierci ze znudzenia.
— No właśnie. Wszędzie tam gdzie i ty... — przerwała, zniżając wzrok w poszukiwaniu, a następnie zatrzymując go na badziewnej plakietce, która tym razem okazała się niezwykle pomazana. Całkiem jakby ktoś kilka razy poprawiał znajdujące się na niej imię. Czyżby kwestia niezdecydowania na jedno? — hipokryto Larry. Ah, to już nie Korneliusz? — zadała pytanie konspiracyjnym, trochę przyciszonym tonem, nagle nieco nachylając się w przód i jednocześnie zbliżając do jego postury. Wyciągnęła przed siebie palec wskazujący, błyskawicznie umieszczając go na klatce piersiowej mężczyzny. Jej przydługi, krwiście czerwony paznokieć lekko wbił się w materiał białej koszuli i jego skórę. Absolutnie by tego nie przyznał na głos, jednak podobało mu się odczucie, które wówczas mu zapewniła.
— Zdemaskuję cię — zagroził jej już trochę mniej zdecydowanym tonem. W błękicie dostrzegła wątpliwość i swoją szansę.
— Odwdzięczę się tym samym. Chociaż i tak nic mi tym nie zrobisz. Składasz meble na Titanica, któremu i tak jest przeznaczone zatonąć podczas dziewiczego rejsu.
— Co ty niby masz na myśli przez tę głupkowatą, pokręconą aluzję? — dopytywał już o kilka decybeli głośniej, nagle cały się wyprostowując i sztywniejąc w miejscu. Próbował wyczytać jakikolwiek wzór prawy z tych (kolor) oczu, acz na próżno. Świetnie, na dodatek potrafiła diabelnie dobrze skrywać swoje emocje. Już zaczął zawzięcie przeklinać ową pokerową twarz.
— A no. Mam raka — wyznała szybko, jednocześnie wzruszając ramionami, a następnie zmieniając pozycję. Uśmiechnęła się do niego pogodnie, z przymkniętymi oczami, krzyżując ręce za plecami. Waga wypowiedzianych słów całkowicie nie zgadzała się z jej niewinnym ustawieniem drobnej postury.
— Czekaj... Poważnie? — całkowicie wytrącony z równowagi Haruchiyo przypatrywał się jej z góry, z całkowicie rozwartymi w szoku powiekami. Był tak poruszony, że nie wiedział nawet jak powinien się zachować. Chyba po raz pierwszy w swoim przydługawym, przynajmniej według niego, życiu stanął przed osobą, która stale umierała. Nawet w tej minucie. Sekundzie. Miał styczność z kimś, komu na próżno było grozić uśmierceniem, ponieważ mało mu już brakowało do rzeczywistego dostania się na drugą stronę. Wyostrzył wzrok, przyglądając się tej żywej, ludzkiej anomalii bliżej, dokładniej.
— Nie, na niby — odparła dobijające poważnie, niespodziewanie uchylając oczy. — No już, nie patrz tak! Żartuję — zaśmiała się pogodnie, a ów dźwięk dzwonił jeszcze na długo w jego własnych uszach. Jakim cudem była jeszcze w stanie w ogóle utrzymać pogodę ducha? Wstać następnego dnia i iść dalej? Pogrążony w podobnych przemyśleniach, nawet nie zwrócił większej uwagi, kiedy osobliwa dziewczyna się zamachnęła, uderzając go swoją drobną, złożoną w pięść dłonią w ramię. — Znaczy. Chodzi mi o to, że poważnie mam raka. Więc z naszej dwójki to ty będziesz miał większe problemy po zdemaskowaniu. Dziewczyna w stanie agonalnym i... zwariowany Garry?
— Larry — poprawił ją wręcz automatycznie, nadal jeszcze tkwiąc zakopanym po uszy w krainie przemyśleń. Może wypłynęło to z niego ze względu na to, jak długo męczył się tamtego poranka z wymyśleniem tego upierdliwego imienia?
— Kogo to obchodzi? a) Nie lubię cię. b) I tak to zmyśliłeś. Tak jak i Korneliusza, Juliusza, Boba lub Trevora. Nie próżnujesz w imionach, mój drogi. Tylko tytuł niezrównoważenia pozostaje niezmienny — znów, jakby nigdy nic, posłała mu wielki, szeroki uśmiech, który poruszył coś w jego wnętrzu. Coś ciepłego, co do złudzenia przypominało erupcję wulkanu i gorącą, powolnie rozlewającą się lawę zaraz po erupcji ogromnego wulkanu. Czyżby jej uśmiech wywołał u niego formowanie się własnego nowotworu?! Wtedy to Sanzu otrząsnął się z dziwacznego rozkojarzenia, które mu zaserwowała.
Był to pierwszy raz, gdy Haruchiyo zapragnął własnoręcznie, bezlitośnie i tu i teraz udusić (Imię) (Nazwisko). Tylko, że jeszcze nie wiedział o jej prawdziwym imieniu i nazwisku.
— Wiesz co? Nie obchodzi mnie twój rak. To są moje grupy wsparcia, więc możesz z nich łaskawie wypierdalać w podskokach. Znajdź sobie własne, czy coś. Dlaczego tak właściwie chodzisz na każdą? A nie ograniczysz się tylko do swoich nowotworów.
— To proste, Garry. Kiedy ludzie są przekonani, że umierasz na każde z tych uroczych choróbsk, dopiero wtedy zaczynają cię naprawdę porządnie słuchać. Nawet jeśli nic nie mówisz, to spodziewają się najgorszego, rozdając ci nieskończone masy słodkiej czułości i współczucia. A czego innego pragnąłby bardziej człowiek, któremu śmierć codziennie głośniej puka do drzwi? — zakończyła swoją długą wypowiedź, kwitując ją długim, dużym łykiem przerażająco czarnej kawy, prosto z papierowego kubeczka, pochodzącego z kolei z bufeckiego stołu. — Ale to już chyba wiesz z doświadczenia, co?
— Dobra, racja. Jakimś cudem sprawia to, że faktycznie słuchają, a nie tylko czekają ze sztucznej grzeczności na swoją kolej — niemal obrzydzony, przyznał jej rację, dopowiadając jeszcze kilka uzupełniających sentencji od siebie, czego prawie nigdy nie miał w zwyczaju robić. Co się z nim tak właściwie działo? — Od tego można się uzależnić, wiesz? — dziewczyna odpowiedziała na jego pytanie kolejnym pociesznym wyrazem, kiwając wolno głową. Niebieskie kosmyki zafalowały w powietrzu. Jeden z nich bezczelnie dostał się do kącika jej rozweselonych, wściekłe czerwonych ust. Różowowłosy z przestrachem przyłapał się na potrzebie usunięcia owego intruza.
— Wiem. Dzięki nim odnalazłam wolność. Zdradzić ci moją małą tajemnicę? Jest nią nic innego, jak brak wszelkiej nadziei. Zwłaszcza, jeżeli jesteś w ostatnim stadium nowotworu. Nie polecam. Chociaż akurat ty może byś się pokusił. Jak już wspominałam - wyglądasz na okropnego czubka — przyznała, wcześniej przenosząc swój ciężar bardziej na lewą nogę i mierząc go z ukosa badawczym spojrzeniem. Znów wzięła łyk kawy. Tak śmiało zwala go wariatem, a z perspektywy Sanzu to ona zachowywała się niczym pozbawiona każdej z pięciu klepek. Chociaż może na odwrót - miała ich aż zanadto? — A tak i jeszcze tak przy okazji. To smutne, że aż tak chcesz przywłaszczyć sobie nawet grupy wsparcia. Uważaj, bo podobno to człowiek staje się własnością tego, co posiada — wzruszyła ramionami, raz jeszcze popijając z papierowego naczynia. Po chwili zaskoczona spojrzała do jego wnętrza, marszcząc brwi i wzdychając niemalże z rozczarowaniem, najprawdziwszym smutkiem. Początkując swoją drogę do kosza na śmieci, spojrzała jeszcze przelotnie na Sanzu. Następnie, jakby nigdy nic, skierowała swoje kroki do wyjścia z budynku. — No to do następnego spotkania, Garry.
— Sanzu Haruchiyo — nie miał pojęcia co podkusiło go do zdradzenia (kolor)okiej swojego prawidłowego mienia. Dziewczyna zatrzymała się w jednej trzeciej trasy, odwracając głowę w jego kierunku.
— Co?
— Tak się nazywam. Sanzu Haruchiyo. I mam nadzieję, że już się nie zobaczymy, bo tak się składa, że cię nienawidzę — oświadczył, a na jego ozdobionych w diamentowe blizny ustach wykwitł najprawdziwszy, od tak dawna nieobecny uśmiech.
— Oh. Fajnie? W takim razie pewnie spotka cię niesłychany zawód, Bob — odpowiedziała mu tym samym, znów powracając do wcześniej zatrzymanej czynności. — Ale cieszę się, że mnie nienawidzisz. Przynajmniej sprawiłam, że czujesz cokolwiek — dodała, nawet nie przystając. Może nawet nie chciała, aby podobna sentencja dostała się do uszu odbiorcy? Aczkolwiek niebieskooki zdecydowanie ją zasłyszał, później przez długi czas nie mogąc wytępić ze swojego opustoszałego umysłu.
— Nie zdradzisz mi nawet jak naprawdę się, kurwa, nazywasz?! — krzyknął jeszcze za nią, po cichu nie dowierzając w bezczelność niebieskowłosej.
— Nie zamierzam ci psuć niespodzianki, wulgarny Garry — odparła dość głośno, nie racząc go już nawet jednym spojrzeniem. W jej głosie natomiast istniało wyraźnie zarysowane rozbawienie.
W ten sposób Sanzu prawie poznał bliżej gadatliwą dziewczynę, nosząca akurat wtedy jakże wdzięczne imię „Stefanie", a nieprzerwanie od tamtego dnia - czerwień na ustach. I jak później miał się przekonać - zagorzałą zwolenniczkę wizji, w której w każdej chwili spodziewała się śmieci. Może nawet pragnęła? W rezultacie cały jej osobisty dramat odgrywał się dokładnie w centrum kondensacji tego, że kostucha jakoś wyjątkowo nie spieszyła się z zabraniem jej na drugą stronę.
Czy ze względu na to, postanowiła w zamian zadręczać właśnie jego? Litości, niech ktoś ją w końcu stąd zabierze! Było mu obojętne, czy miałaby to uczynić szkielet z kosą, czy kilku mężczyzn w kitlach lekarskich.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro