𝟎𝟎𝟎. prolog
𝐒𝐀𝐍𝐙𝐔 𝐇𝐀𝐑𝐔𝐂𝐇𝐈𝐘𝐎 od zawsze czuł, że tonie.
Na każdym kroku towarzyszyło mu nieprzerwane wrażenie, że jego płuca wypełniają się wodą, a niemożność oddechu nie istnieje zaledwie w jego nie najzdrowszym mózgu. Tylko, że topił się latami. Żył dekadami bezdechów, będąc pewien, że umiera. Dlaczego więc nadal odnajdywał w sobie siłę, aby w końcu wziąć kolejny oddech? Był takim bałaganem. Nieidealnym szeregiem mięśni, ścięgien i kości, które jeszcze jako jedyne trzymały go ledwie w pionie. W ów kwestii mógł zawierzyć jedynie swojemu kręgosłupowi i, bynajmniej, nie temu moralnemu, który już od dawna wiódł los drobnoziarnistego kruszca.
A co, jeżeli była to zaledwie kolejna rola? Tylko taka, niezwykle osobliwa - o odkrywaniu której nigdy nie miał prawa sobie uświadomić, bo w sukurs nie istniał też nikt, kto mógłby mu to przekazać.
W życiorysie nie poszukiwaliśmy banałów ani anomalii. Chcieliśmy jasno, czarno na białym, grać w kropki i kreski, albo kółka i krzyżyki. Lubiliśmy mieć świadomość tego, gdzie zmierzamy - do wygranej, czy też przegranej. Kto jest naszym przeciwnikiem oraz kogo w ostateczności będziemy mogli bezceremonialnie uznać za wroga, pozbywając się nie lekkiego, gorzkiego ciężaru poczucia winy lub wyrzutów sumienia z namiętnie kochających nieważkość ramion. A były nadmiernie kapryśne, niczym pani żona w małżeństwie znającym wspólnie niejedną niesprzyjającą wiosnę i każdy chłód lodowatej zimy, który ostatecznie rozciągał się, zamieszkując na stałe w ich sercach przez cały sezon.
Pani żona nie znosiła sprzeciwów, ramiona - nie znosiły ciężarów.
Gdyby jednak ująć to w ten sposób - uwielbiamy odnajdywać we wszystkim zależności przyczynowo-skutkowe, rozwiązywać dotąd nie rozwiązywalne zagadki losu. Zaokrąglać liczby do wartości całkowitych - nie idealne połówki lub, o zgrozo, ćwiartki od zawsze jakoś tak bardziej raziły oko. Wiedzieć, że coś wynika z czegoś; ma zarówno swój początek, eskalację, jak i koniec.
Wobec tego nazywając żywot teatrem, wcale aż tak bardzo nie odbiegaliśmy przesyconą wymyślnością wizją od boleśnie prostego oryginału. Czy definiując teatr jako rodzaj sztuki widowiskowej, w której to aktorzyna, albo też cała ich grupa, na żywo przedstawiała sztukę dla zgromadzonej publiczności, wcale nie przywodziła na myśl człowieczej egzystencji? Tylko, że nigdy nie było nam dane nauczyć się pytać, pozostając utkwionym w słodkiej wizji niedoli. Nie potrafiliśmy zadawać pytań odpowiednich. Nie wiedzieliśmy nawet, kto w tym przypadku objął rolę okrutnej publiki. Nieświadomi, coraz dalej zagłębialiśmy się w obłęd Theatrum mundi. Stawialiśmy kolejne elementy ma zapoczątkowanym Kulcie Dionizosa. Czyż nie dążyliśmy do szaleństwa?
Rodząc się wchodziliśmy ciężkim, topornym krokiem na wiekowe, porysowane z powodu tak częstego użytku, deski teatru życia. Przychodziliśmy na ten świat ciężcy. Nie zatapialiśmy się w niekończącym się oceanie myśli o tym, ile będzie nam dane na nich pozostać. Osoba wybierająca zawód aktora, była zmuszana do objęcia sobie za szarą, niosącą zagładę kreatywności rutynę, w której mierzyła się z milionami ról, stanowiących kwintesencję kreatywności ambitnych scenarzystów, na co dzień ubierających się w jeszcze wymyślniejsze szaty, niby to czując pod nosem kuszącą woń debiutu. W takich przypadkach scenariusz przybierał kształt nie lada wyzwania.
Nawet aktorstwo podchodziło swym całokształtem postaci do banalnego wyścigu szczurów. Nikt nie chciał przecież zostać zepchnięty na bok, zostając zmuszonym do odgrywania ról drugoplanowych, czy nawet gorzej - epizodycznych. Wszystkich opanowywała ambicja, rozrastająca się za plecami człowieka i w ostateczności - stająca znacznie większa od niego.
Do niektórych roli zostajemy zaś wręcz przymuszeni. Pozbawieni momentu wytchnienia do indywidualnej afirmacji.
Sanzu Haruchiyo i (Imię) (Nazwisko) nigdy nie zapisywali się na casting żadnego przedstawienia.
Nie kształcili w tym kierunku, a tym bardziej - nie marnowali swojego domniemanie kuriozalnie cennego czasu na wielogodzinne harówki, zwane również próbami aktorskimi. A jednak zarówno on, jak i ona znaleźli się na podwyższeniu, ślepnąc od bezdusznych świateł reflektorów.
On i ona - nieprzygotowani, tak boleśnie niepospolici.
On i ona - ciągle rozgwizdywani przez zniechęconą widownię, gdyż nigdy nie było im dane przyuczyć się własnych ról. Stali w miejscu bez tchu, nie wiedząc co ze sobą począć. A tłum złowróżbnie ryczał jak wzburzone podczas sztormu siły oceanu.
Oni - złączeni katastrofą nowicjuszy, pięknym szykiem kropek i kresek, odciśniętych piętnem czasu, podobno zdolnego do zabliźniania ran. Drżeniem kącików ust o najdziwniejszych porach doby. Topografią dusz.
Życiem, które uchodziło za niefrasobliwy teatr. Miejscem, gdzie na płaskiej powierzchni w towarzystwie krwistych kurtyn tragedia mieszała się z farsą. Za zapisywanie scenariusza często odpowiadali sami aktorzy. Przyciszonym głosem suflera było sumienie. I wszyscyśmy na samą, bezdenną śmierć zapomnieli o uwzględnieniu końca przedstawienia.
Oni - tête-à-tête, złączeni w niejednolitym i przelotnym pięknie tragikomedii.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro