♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐗𝐗𝐈𝐈
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
Janek
Minęły dwa tygodnie od prawie-pocałunku w schowku... A wydawało mi się, jakby to było ledwie dzień temu. Ach, czas przed maturą płynie zdecydowanie zbyt szybko...
Spojrzałem na kartkę kalendarza wiszącego przy wejściu sali chemicznej — 23 marca.
Za miesiąc zakończenie roku, a za niecałe półtora matura.
Matura.
Krótkie, przyjemne w wymowie słowo, a jednak wzbudzające tyle niepokoju i stresu. W dodatku ciągle ślęczałem przed książkami, by wszystko sobie należycie powtórzyć. Przez to nie miałem czasu by spotykać się z Tadeuszem, nad czym bardzo ubolewałem. Pocieszałem się myślą, że już po egzaminie dojrzałości i moich urodzinach, w maju, będę miał aż trzy miesiące (no, właściwie to ponad dwa, gdyż wyjeżdżam na obóz harcerski), w trakcie których będę mógł nasycić i nacieszyć się obecnością Tadzia. W wakacje będziemy mogli spotykać się parę razy w tygodniu!
Dziś Tadeusz znalazł dla mnie trochę czasu, a ja pozwoliłem sobie oderwać się od książek. Widział moje podkrążone oczy i zdenerwowanie, więc poprosił mnie, bym trochę odetchnął w jego towarzystwie.
Ja zaś zaproponowałem mu, byśmy wyszli na miasto, pomalować razem kotwice i żółwie. Na początku nie wydawał się być przekonany, mówiąc, że nie powinienem się znowu stresować, na co ja odparłem, że adrenalina dobrze mi zrobi, a czując ją trochę się rozerwę.
Czekałem teraz na Tadeusza w sali chemicznej — za moment miał do mnie przyjść, bo w chwili obecnej sprzątał na zapleczu po eksperymencie chemicznym, co wywnioskowałem słysząc brzęk szklanych kolb i szmer strumienia wody.
Po krótkim czasie wyszedł, a gdy tylko mnie zobaczył, jego oblicze rozjaśniło się. Kochałem to, że zazwyczaj jedynie się "pół-uśmiechał", a mi posyłał piękne, szerokie uśmiechy.
— Serwus, Janku — stanął tak blisko mnie, że zetknęliśmy się nosami. Popatrzyłem mu w oczy, nasycając się ich czułą głębią, z jaką na mnie patrzyły.
Co prawda mieliśmy spotkać się dopiero za murami szkoły, by nie wzbudzać podejrzeń, ale ja nie mogłem wytrzymać i chciałem go zobaczyć już teraz.
— To co, gotowy? — spytałem.
— Tak — potwierdził. — Choć już teraz proszę cię, byś był ostrożny. Nie szalej — przestrzegł mnie, a ja tylko przewróciłem oczami.
— Wyjdź pierwszy z sali, a ja wyjdę parę minut po tobie, żeby nie wyglądało to podejrzanie. Kraise zapewne kręci się gdzieś w pobliżu — przestrzegł mnie.
Ach, ta głupia baba... Wszystko musi psuć! Szkoda, że nie umie pilnować końca własnego nosa, tylko wtrąca się do żyć innych ludzi.
Zazwyczaj nie życzę innym źle, ale w tym przypadku chciałbym, by przydarzyło się jej coś naprawdę niemiłego... I mam dziwne przeczucie, że to życzenie może się niedługo spełnić...
Wyszedłem przed szkołę i czekałem przez parę minut, stojąc parę metrów od bramy szkoły. Tadeusz dołączył do mnie kilka chwil później, tak, jak zapowiadał.
Rozejrzeliśmy się by zobaczyć, czy przypadkiem nie ma nikogo w pobliżu, kto mógłby nam zagrozić, na przykład Kraise lub jakiejś jej koleżanki.
To okropne, że musimy się tak kryć...
My się przecież tylko kochamy, a miłość to tak cudowne, pięknie opisywane uczucie...
Mam nadzieję, że kiedyś będzie nam łatwiej.
Przystanek tramwajowy był blisko, nie musieliśmy także długo czekać na tramwaj.
Podróż do Starego Miasta również minęła nam szybko i bez przygód.
Już znajdując się w otoczeniu starych kamienic odczułem to samo wzruszenie i pogodę ducha, co zawsze, kiedy tu byłem.
Śliczna, kochana starówka... A będzie jeszcze piękniejsza, kiedy Niemcy się stąd wyniosą i będzie można ją odbudować.
Kiedy skończy się wojna...? Za rok? Dwa? Może pięć...? To kawał czasu... Ale przecież kiedyś musi się skończyć! Przecież nic nie trwa wiecznie.
Właśnie... czyli że moja miłość do Tadeusza znajdzie kiedyś swój koniec. Czuję jednak, że ja nigdy nie przestanę go kochać. Może się wydawać, że to tylko lekkomyślne, szczeniackie oświadczenie, ale ja wprost czuję w mych kościach, że ogień mojej miłości jest wieczny i niezgaszalny.
Rozdzielić nas może tylko osłabienie jego płomienia, lub... śmierć któregoś z nas.
Ta myśl zmroziła mnie, bo wiedziałem, że tak może się stać. W końcu Śmierć czyha na każdym rogu, czasem nawet przystawia swą kosę do szyj nieszczęśników, którzy chcą żyć, bo mają po co... A zostawia w spokoju największych nikczemników.
Z ponurych rozmyślań wyrywa mnie dopiero Tadeusz, który zaproponował, byśmy przespacerowali się do miejsca, w którym w listopadzie, owego pamiętnego dnia, gdy miałem imieniny, namalowaliśmy wspólnie kotwicę.
Ciekawe, czy nadal tam jest...
Humor powrócił mi, gdy wspominałem najpierw swój dziwny sen o Tadeuszu całującym mnie w otoczeniu gwiazd, później moje zestresowanie, gdy chciałem zaprosić go na wspólne wyjście na miasto... Szal, który mi wtedy zawiązał na szyi, a który dalej mam... A wreszcie naszą ucieczkę przed granatowym policjantem i chwilę wytchnienia na ławce w parku Krasińskich, kiedy to moje serce zabiło szybciej...
Te wspomnienia malowały uśmiech na mojej twarzy.
Doszliśmy do zaułka, w którym malowaliśmy kotwicę. Była tam. Lekko przetarta, ale wciąż widoczna.
Wyciągnąłem z plecaka puszkę farby i dwa pędzle. Uśmiechając się, namalowaliśmy na tym samym miejscu ─ ja "w", on "P". Jak wtedy... Zupełnie, jakby to był jakiś rytuał, a raczej jego odnowienie.
Przed nami była barierka obwieszona kłódkami miłosnymi, a pod czarna, świeżo namalowana kotwica. Namalowanie jej tu ponownie było prawie jak powiedzenie "kocham cię". Większość zakochanych rysuje serduszka lub wieszają kłódki, a my malujemy razem kotwicę.
Pomyślałem sobie, że wtedy stworzyliśmy coś wspólnego, coś, co jednak zatarło się nieco... A jednak przetrwało, a my przyszliśmy ponownie i odnowiliśmy to.
Tak, jak nasza relacja — wpierw rozkwitała, a później przywiędła, ale w końcu odrodziła się.
Non omnis moriar...
Nie wszystko umiera.
A moja miłość do Tadeusza także nigdy nie umrze... Przetrwa w tej kotwicy, dopóki czas i deszcz jej zupełnie nie zetrą, albo w naszej pamięci... Myślę też, że jakiś jej pierwiastek zostanie, zawiśnie w powietrzu.
Bo coś tak pięknego nie może zniknąć bez śladu, na wieki.
Wychodzimy na ulicę Krzywe Koło. Przechodzi parę osób, ale mimo to zamaczam pędzel w farbie i maluję żółwia.
Festina lente... Spiesz się powoli.
Żółw jest symbolem, by ludzie pracowali wolno, by dostarczyć szwabom jak najmniejszych zysków.
Tadeusz stoi na straży, choć nic się nie dzieje. Przechodnie albo udają, że mnie nie widzą i odchodzą spiesznie, albo spoglądają na mnie życzliwie, uśmiechając się delikatnie.
Jak dobrze, że wśród rodaków niewiele jest sympatyków Niemców.
Lawirujemy między uliczkami; czasem w jakimś wyeksponowanym miejscu namalujemy kotwicę, żółwia lub niepochlebne komentarze na temat szkopów.
Ale mnie jest mało...
— Chodźmy na Krakowskie Przedmieście — mówię nagle.
— W porządku. Chcesz się przejść, czy może usiądziemy gdzieś na herbatę? — pyta Tadeusz.
— Nie — przeczę. — Nie chcę iść na spacer. Chcę namalować tam kotwicę — naciskam, wbijając w niego stanowcze spojrzenie.
Patrzy się na mnie z niedowierzaniem, po czym prycha głośno.
— Zwariowałeś?
— Mówię zupełnie serio — moja twarz jest kamienna, gdy wypowiadam te słowa.
— Janek, ty wiesz, jaki tam jest ruch? Zdajesz sobie sprawę, ile Niemców, a zwłaszcza policjantów się tam kręci? Cholera, przecież nawet nasi mogą narobić szumu, przez co zwrócilibyśmy na siebie uwagę!
Ale ja pozostaję nieugięty.
— Na pewno nam się uda, jest nas dwóch! Uwiniemy się, rach ciach! — gestykulowałem żywo, wyrażając moją ekscytację tym pomysłem. — I nim ktoś nas zauważy, my będziemy już daleko! A co do wykonania mojego planu, możemy na przykład podeprzeć ścianę i udać, że na kogoś czekamy i szybko coś namalować, gdy będziemy odwróceni tyłem do ulicy. Albo ty mnie zasłonisz sobą i—
— Nie, nie ma nawet mowy! — ucina szybko.
— Tadeusz, proszę cię...
— Twoje błagania na nic się zdadzą.
— Ale przecież Grupy Szturmowe wykonują znacznie poważniejsze akcje, niż malowanie jakiejś głupiej kotwicy na Krakowskim Przedmieściu! A wysadzanie, torów, a...
— Po pierwsze, nie należysz jeszcze do Grup Szturmowych, tylko do Bojowych Szkół, nie masz jeszcze osiemnastu lat—
A, wyhuśtaj się! Możesz ze mną romansować, ale pozwolić mi zrobić coś poważnego już nie!
— Przecież skończę osiemnastkę za półtora miesiąca! — parsknąłem.
— Nie przerywaj mi. I nie pyskuj — mówi z naciskiem. Wygląda teraz nie jak Tadeusz, którego kocham, a jak zwykły, ale stanowczy nauczyciel wykłócający się z uczniem. Chociaż... w sumie ta jego stanowczość też w jakiś sposób na mnie działa. — Po drugie, szeregowy Rudy, jako Zośka, twój dowódca, kategorycznie ci tego zabraniam — mówi z zupełną powagą.
Chcę dalej walczyć o swoje, ale usta mi się zamykają. Kiwam tylko głową i z ponurą miną idę za Tadeuszem, znowu zagłębiając się we mniej uczęszczane uliczki.
Czuję irytację. Czemu Tadeusz zabrania namalowania mi zwykłej kotwicy? Fakt, może i Krakowskie Przedmieście jest dość ruchliwe, ale przecież bylibyśmy ostrożni! Zresztą, przecież nie poszedłbym tam sam, bylibyśmy we dwoje! Poza tym, Tadeusz ma broń. Czemu od razu zakłada najgorsze, że coś musi się nam stać?
Mam prawie osiemnaście lat i wiem, co to odpowiedzialność i uważność! [a/n meanwhile janek w piatym rozdziale gubiacy ulotke antyniemiecka w szkole albo zaciagajacy tadka do schowka gdy kraise go sledzila X D]
A kiedy myślę sobie, żeby "Tadeusz przestał traktować mnie jak dziecko!", przychodzi mi do głowy pewien pomysł.
Gdy Tadeusz maluje kotwicę na ścianie jakiejś kamieniczki, ja mam robić za ubezpieczenie i ostrzec go, gdyby ktoś niebezpieczny tędy przechodził, choć to raczej mało prawdopodobne.
Oddalam się po cichu, powoli, korzystając z jego zaabsorbowania malowaniem dużej, kształtnej kotwicy.
Udało się! Zostałem niezauważony przez Tadeusza, a gdy już odszedłem od niego, szybko, bo przecież mógł się zorientować, popędziłem do wyjścia na Krakowskie Przedmieście. Serce niespokojnie tłukło mi się w piersi i co chwilę zerkałem za siebie.
Wiedziałem, że postępuję wbrew woli Tadeusza, ale przecież nie robię nic złego! Dzięki malunkowi w ruchliwej części miasta Niemcy i rodacy zobaczą, że "jeszcze Polska nie zginęła!", a w dodatku utrę Tadziowi nosa. Niech zobaczy, na co mnie stać!
Wyszedłem akurat przy pomniku Mikołaja Kopernika. Wmieszałem się w tłum i przestałem tak nerwowo się rozglądać, w końcu nie mogę wzbudzać niczyich podejrzeń. Jestem tylko zwykłym, szarym przechodniem, nie mającym nic za uszami.
Idę dalej, prosto, przechodząc przez skrzyżowanie, jednocześnie rozglądając się z miejscem, w którym mógłbym coś namalować.
W końcu zauważyłem budynek piaskowej barwy, w którym była także kawiarnia. Przed wejściem rozstawione były stoliczki i krzesła, gdzie ludzie raczyli się napojami.
Stanąłem blisko ściany, tyłem do ulicy.
Odetchnąłem urywanie, ręce mi drżały, ale wyciągając z torby pędzel i puszkę farby starałem się, by moje ruchy były opanowane i powolne. W końcu, winny i podejrzany wydaje się być nie ten, kto jest spokojny, a ten, kto przejawia nerwowość i pośpiech!
Czułem na sobie wzrok klientów kawiarni i przechodniów, ale nie zamierzałem się wycofać. Z natury jestem bardzo uparty i jak już w coś wchodzę, to na całego.
Zdecydowałem się, że namaluję coś innego niż kotwicę. Spod mojej ręki wyszło coś na kształt szubienicy — pionowa i pozioma kreska i mniejsza, będąca linką, na której wisiała nazistowska swastyka.
Z dumą patrzyłem na swoje dzieło, kiedy poczułem szarpnięcie za rękę.
— Rudy, do cholery jasnej, co ja ci mówiłem? — warknął Tadeusz tuż przy moim uchu, widocznie zziajany i zły. Pewnie przetrząsał szybkim krokiem całą długą ulicę, próbując mnie znaleźć. — Czyś ty rozum postradał? Kurwa, przecież w pobliżu jest posterunek policji—
Nie dokończył mnie łajać, po przerwał mu okrzyk i huk wystrzału.
Ktoś znowu krzyknął, pewnie wystraszeni goście kawiarni. A może to z moich ust wyrwał się zaskoczony jęk boleści..?
Odczułem wstrząs zarówno psychiczny, jak i fizyczny. A zaraz potem ból rozlał się po całym moim boku.
Odruchowo przyłożyłem do niego rękę, która pokryła się czymś lepkim i czerwonym.
Krew.
Zostałem trafiony.
Podbiegł do nas granatowy policjant, mierząc bronią to we mnie, to w Tadka, ale on był szybszy i oddał strzał ze swojego pistoletu prosto w serce nazisty, który po chwili padł bez życia na ziemię.
Ludzie wokół uciekali lub krzyczeli, co niestety przykuło uwagę kolejnego policjanta, który patrolował okolicę.
Tadeusz z widocznym przerażeniem, ale i determinacją złapał mnie pod łokieć i spytał:
— Możesz biec?
Ja, w dziwnym transie, otumaniony, zapewne przez szok, wciąż dotykałem klejącego się od krwi boku. Pomyślałem sobie, że chyba czeka mnie śmierć, że chyba zaraz tu umrę, nawet nie wyznawszy Tadeuszowi, że go kocham.
Zabawne... ze trzy kwadranse temu myślałem sobie, że moja miłość do Tadeusza nigdy nie umrze, a przecież ja umrę teraz wraz z nią...
A może to nie było trzy kwadranse temu, tylko dawno, dawno temu, w innym życiu...? Czułem zimno i dziwnie spokojną pustkę.
— Tak... mogę — wychrypiałem mimo tych wszystkich myśli.
Tadeusz bez wahania pobiegł przed siebie, trzymając mnie za łokieć.
— Halt! — rozległ się okrzyk niemieckiego policjanta, który zaczął nas gonić.
Choć czułem ból w boku i było mi słabo, to radziłem sobie całkiem nieźle. Na nasze szczęście policjant wkrótce zrezygnował z pościgu, a my dobiegliśmy do sklepu jubilerskiego, w którym znajdował się także konspiracyjny magazyn broni.
Właściciel sklepu, bardzo miły pan Ignacy Pakauer, od razu ukrył nas na zapleczu, po chwili przynosząc także niezbędne środki do udzielenia mi pierwszej pomocy: wodę utlenioną, gazę i bandaże.
Usiadłem na szezlongu, oddychając ciężko. Bok piekł mnie lekko.
— Rozbieraj się — rozkazał stanowczo Tadeusz.
— Naprawdę tego chcesz...? — uśmiechnąłem się szelmowsko, poruszając znacząco brwiami.
— Widzę, że nawet w takiej sytuacji humor ci dopisuje — syknął Tadeusz, po czym nie czekając na moją reakcję, sam zaczął ściągać ze mnie zakrwawiony płaszcz i koszulę. W milczeniu przypatrywałem się jego długim, zręcznym palcom, zdejmującym ze mnie kolejne warstwy odzieży.
Tadeusz przyjrzał się fachowym wzrokiem (w końcu na froncie musiał się napatrzeć na obrażenia), po czym ocenił:
— Rana jest niegroźna. Straciłeś trochę krwi, ale kula jedynie otarła się o twój bok i poleciała dalej. Przemyję ją środkiem dezynfekującym i opatrzę.
Poczułem, jak moją twarz oblewa rumieniec. Czułem taki wstyd; praktycznie rozmyślałem o tym, że umrę, kiedy kula tak naprawdę tylko mnie drasnęła...!
Tadeusz namoczył szmatkę w wodzie utlenionej, po czym bez ostrzeżenia przyłożył ją do rany.
— Aua! — wydałem z siebie zaskoczony okrzyk. Czułem bardzo nieprzyjemne szczypanie, a w dodatku rana pokryła się szumiącą, białą pianą.
— Skoro byłeś taki mądry, żeby nabawić się tej rany, to teraz musisz wytrzymać — burknął Tadeusz, nie przerywając swojej czynności. Jedynie przytrzymał mnie mocniej w talii.
Poczułem się głupio i spuściłem swój wzrok. Tadeusz opatrywał mnie w milczeniu — gdy skończył przemywanie, przyłożył do mego boku gazę, po czym zaczął go obwijać bandażem. Jego ruchy były opanowane i precyzyjne.
Gdy już skończył, spojrzałem na niego. Jego spojrzenie było stalowe, a wyraz twarzy kamienny.
— Och... Jesteś... zły — wybąkałem.
— Nie — wycedził cicho, przybliżając swą twarz do mojej. — Jestem wściekły.
I choć wyglądał na spokojnego — siedział na miejscu, nawet się nie ruszając, a oddech miał miarowy, to i tak bardziej bałem się go teraz, niż gdyby zaczął krzyczeć i rzucać przedmiotami leżącymi w pobliżu. A to dlatego, bo w jego oczach ujrzałem błękitne, lodowate płomienie, których ziąb zdawał się przenikać mnie aż do szpiku kości. Nie mogłem wytrzymać chłodu tych przerażających, płonących ogni, więc spuściłem wzrok.
— Przepraszam... — mój głos był żałośnie cichutki i łamliwy.
— Przepraszam. Przepraszam — powtarzał po mnie Tadeusz, i choć jego głos nadal był niski i spokojny, to wyczułem w nim nutę wściekłości. — Po tym, jak opuściłeś mnie, przypominam, swojego dowódcę, by uczynić coś bez mojej zgody, co było niezwykle nieodpowiedzialne, gówniarskie wręcz, po czym prawie straciłeś własne życie, narażając także moje, ty myślisz sobie, że zwykłe "przepraszam" wystarczy? — jego ton przybiera na ostrości, a spojrzenie mnie miażdży.
— Nie... naprawdę jest mi teraz głupio... Przepraszam najmocniej, że się ciebie nie posłuchałem i wywołałem niebezpieczną sytuację — mruknąłem ze skruchą. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że przeze mnie Tadeuszowi mogło się coś stać! Jak mogłem być tak lekkomyślny... — Ja po prostu... Chciałem ci udowodnić, że wcale nie musisz mnie niańczyć i że sam umiem dać sobie radę....
— Coś ci chyba w takim razie nie wyszło — prychnął cynicznie. — I co? Udowodniłeś tym czynem cokolwiek? Nie! Dowiodłeś jedynie swej lekkomyślności, nieposłuszeństwa i braku odpowiedzialności! — choć jeszcze nie krzyczał, to skuliłem się. Słowa Tadeusza trafiały we mnie jak sztylety. I wiedziałem, że ma rację.
Usłyszałem, że jego oddech przyspiesza i spostrzegłem, że jego dłonie trzęsą się. Wyraz jego twarzy zmienił się z rozeźlonego na ten wyrażający pełnię trosk i zgryzot.
— Tak cholernie się martwiłem... Boże, myślałem, że cię stracę... A przecież straciłem już tak wielu: siostrę, ojca, Jacka... Tak bardzo bałem się, że ty także odejdziesz, że znowu nie będę mógł uratować osoby, którą kocham... Janeczku, nie zniósłbym tego, wolałbym nie żyć...
Tadeusz płakał.
Płakał jak małe dziecko.
Łzy zalewały jego twarz, poczerwieniał, głos stał się łamliwy. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim scenie, chociaż już parę razy rozklejał się przy mnie.
Nagle przytulił mnie mocno, wtulając twarz w moje włosy i obejmując ciasno (nadal jednak uważając na mój bok), jakby bał się, że ktoś może mnie mu odebrać.
— Tadziu... Tadziu, już dobrze — szeptałem uspokajająco, choć mój głos był nie mniej drżący od jego, a oczy wypełniały łzy.
— Januś... Janeczku... Proszę, obiecaj mi... Że coś takiego się już więcej nie powtórzy — poprosił błagalnie.
— Obiecuję... Ty nie stracisz mnie... A ja ciebie.
Zacisnąłem powieki i przylgnąłem do niego mocniej, gładząc go po plecach.
Wiem, że muszę żyć. Dla Tadeusza.
A on musi żyć dla mnie.
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
2806 slow.
hej misieee!
przepraszam was, ze rozdzialu nie bylo tak dlugo, ale najpierw byl wyjazd, a potem szkola sie zaczela...
sami wiecie, jak to jest we wrzesniu: brak checi do zycia, wkurwiajacy ludzie i nauczyciele wymyslajacy sobie juz na poczatku kartkowki. dlatego musze was poinformowac, ze niestety rozdzialy nie beda sie pojawiac z taka regularnoscia, jak w wakacje, czyli srednio co tydzien, a co dwa lub trzy tygodnie.
zaczynam trzecia klase i wiem, ze bede miala ogrom nauki, bo nauczyciele juz strasza mnie matura, wiec z pisaniem bedzie slabiej, choc oczywiscie bede starac sie pisac dla was!! jak nie w szkole na nudniejszych lekcjach, to zarwe chociaz ze dwie godziny snu zeby cos napisac.
na koniec mam dla was jeszcze cudowny rysunek naszych ukochanych golabkow autorstwa nieocenionej Kaughton , jeszcze raz bardzo dziekuje!!!!
czyz to nie jest piekne?? :,33
8 wrzesnia 2024.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro