Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐗𝐕𝐈𝐈𝐈


═════ஓ๑♡๑ஓ═════


Janek


Dziś był ważny dzień, a raczej wieczór — studniówka. Była to nie tylko rzadka w tych strasznych czasach okazja do zabawy, ale także przypomnienie, że już za około sto dni matura. Jeszcze tylko nieco ponad trzy miesiące, a będzie czekał mnie egzamin dojrzałości, od którego przecież zależy moja przyszłość!
No chyba, że powiedzmy jutro zabiją mnie podczas łapanki, albo zginę na jakiejś najbliższej akcji. Kto wie. Ale, nie czas teraz na takie smętne myśli, bo czeka mnie chwila wytchnienia na parkiecie!

Przyglądam się sobie krytycznie w lustrze. Muszę przyznać, że wyglądam naprawdę dobrze. Postać odbijająca się na tafli szkła wygląda na nieco dojrzalszą, niż jestem naprawdę. I przystojniejszą. 
Na taką okazję ojciec pożyczył mi swój najlepszy garnitur, w którym prezentuję się naprawdę nieźle. Może rękawy są ciut za długie, ale poza tym frak leży na mnie jak ulał. 
Cały lśnię — a to od srebrnych spinek na mankietach rękawów, a to od wypastowanych lakierek, czy włosów zaczesanych na żel, wreszcie od migoczącego ekscytacją spojrzenia.

— Ah, jakiego ja mam pięknego syna — wzdycha moja matka, gdy wreszcie pozwalam jej wejść do mojego pokoju, by zobaczyć efekty moich przygotowań.

— Po kimś odziedziczyłem tą urodę, mateńko — śmieję się ciepło.

— Ależ, Zdzisiu, Janku. Przecież mój syn to wykapany ja — słychać głos ojca w przedpokoju. — No, no — cmoka z uznaniem po tym, jak już wkradł się do mojej sypialni. — Zapewne adoratorki ciągną się za tobą murem.

— Za mundurem panny sznurem! — chichocze moja siostra, która także wściubiła swój nos za drzwi. 

— Tak, jest taka jedna. Nazywa się Zośka — żartuję i aż sam staram się nie roześmiać. Rodzice biorą mnie jednak na poważnie.

— Nie przypominam sobie, by przychodziła do nas jakakolwiek Zośka, nawet mi o żadnej nie wspominałeś — moja siostra marszczy nos i mruży oczy, tkwiąc w głębokim zastanowieniu. — Opowiadałeś mi tylko innej Zośce, o tym... 

Już prawie oblałem się zimnym potem, ale na szczęście Dance przerwał wesoły szczebiot mamy.

— Oh, jak cudownie! Musisz ją kiedyś do nas przyprowadzić na obiad, z chęcią poznamy tą panienkę — wzdycha zachwycona mama. Pewnie już wyobraża sobie, jak będą wyglądały jej wnuki. 

— A ładna jest? — tato przybliża się, szepcząc konspiracyjnie i poruszając jednoznacznie brwiami. 

— Jak najbardziej, tatku — kiwam z powagą głową, choć w środku ta sytuacja niezmiernie mnie bawi. 

Później jeszcze ojciec popsikał mnie swoją drogą wodą kolońską, a Danka zdobyła się nawet na pochwalenie mojego wyglądu. A to oznacza, że wyglądam naprawdę dobrze, bo zazwyczaj tylko cały czas sobie dogryzamy, choć tak naprawdę robimy to głównie dla żartu.

— Muszę już iść, spóźnię się — mówię w końcu.

— Baw się dobrze, synku. Uważaj na siebie! — moja mama całuje mnie w czoło. 

Narzucam na siebie elegancki płaszcz, który również podkradłem ojcu, oraz kapelusik w modnym teraz fasonie bym nie zmarzł w głowę, oraz by fryzura mi się nie zepsuła.

— Dziękuję, mateńko. Obiecuję, że będę uważny. Do zobaczenia! — żegnam się z rodziną i po chwili zbiegam po schodach jak na skrzydłach.

Choć dochodzi prawie wpół do czwartej, to zaczyna się już ściemniać — uroki zimy. 

Zabawa zacznie się krótkim, uroczystym apelem o godzinie szesnastej. Później czeka nas odtańczenie poloneza, a potem możemy bawić się do godziny dwudziestej. Nie później, żeby każdy mógł wrócić do domu przed godziną policyjną. Dla tych, którzy wiedzą, że nie zdążą, w jednej z sal rozłożono śpiwory. Ja powinienem wrócić do domu przed dwudziestą pierwszą, więc noc spędzona w zatęchłej klasie raczej mi nie grozi. 

Pogrążony w myślach nawet nie zauważam, jak docieram jak docieram do budynku szkoły. Rychło w czas, bo za parę minut wybije szesnasta. 
Odświętnie ubrane pary już gromadzą się na sali gimnastycznej. Chociaż panuje tu zaduch, a woń spoconych ciał nie zdążyła się całkowicie ulotnić, to nie jest źle. Okien nie trzeba było nawet zakrywać, bo i tak już się ściemnia, dzięki czemu zaraz zrobi się klimatycznie. 
Ze ścian zwisają kolorowe girlandy i inne sympatyczne dekoracje, które zapewne przygotowali gimnazjaliści. Na jednym końcu sali rozkładają swoje instrumenty — gitarę, skrzypce, perkusję, saksofon — najemni muzycy, dzięki którym będziemy bawić się w rytm muzyki. 
Na drugim krańcu rozstawiono stoły, na których czeka poczęstunek (od którego pani woźna na razie odgania każdego zainteresowanego), czyli jakieś biedne ciastka i owoce (każdy zapewne dostanie wydzieloną ilość), oraz woda i sok.

Alkoholu oficjalnie, rzecz jasna, nie ma, jesteśmy przecież w szkole. A nieoficjalnie znajdzie się kilka osób, które przemycą flaszkę za pazuchą, skarpetą, czy w spodniach lub pod sukienką. Mnie to jednak zbytnio nie interesuje, bo jak na harcerza przystało, do alkoholu mnie nie ciągnie. Czasem tylko na jakichś imieninach umoczyłem w kieliszku usta, albo spróbowałem łyk piwa, które proponował mi ojciec. 

Nagle czuję solidne klepnięcie po plecach.

— Rudy, mordo ty moja! Ale żeś się odwalił! — szczerzy się rozpromieniony Alek. Za rękę trzyma drobną, uśmiechniętą życzliwie szatynkę — to Basia, jego dziewczyna, dla której stracił głowę. Chociaż chodzi dopiero do pierwszej klasy gimnazjum, Aleksy mógł wziąć ją sobie za osobę towarzyszącą. 

— Jak szczur na otwarcie kanału — śmieję się. 

— O, proszę! Zjawiła się twoja Marynia — Maciek, który jest wysokim dryblasem, jako pierwszy wypatrzył w tłumie moją towarzyszkę. 

— Aluś, proszę cię. Nie żadna "moja", to tylko koleżanka, dobrze wiesz. 

— Widzę przecież, jak na ciebie leci. Idź już lepiej do niej, bo biedaczka nie wytrzyma bez ciebie — parska śmiechem. 

Opuszczam przyjaciół i kieruję się ku Trzcińskiej, która najprawdopodobniej próbuje odszukać mnie wzrokiem w tłumie. Dziewczyna ma na sobie pudrowo różową sukienkę w kwieciste wzory, nylonowe pończochy i lśniące nowością czerwone pantofelki na małym obcasie. Na szyi i w uszach błyszczą perły, które zapewne zabrała matce, a usta uszminkowała na czerwono. 

— Janku, jak ty wspaniale wyglądasz! — pieje z zachwytu Monia.

— Dziękuję, ty także — odpowiadam z grzeczności.
Dziewczyna nachyla się, by ucałować mnie w policzek, ale ja jestem szybszy — unikam jej ust i tylko szybko ją przytulam, starając się zdusić westchnienie ulgi. 

W tym momencie rozlega się gromki okrzyk dyrektora, który usiłuje uciszyć wszystkich zebranych. 
— Proszę o chwilę uwagi! — stopniowo gwar rozmów cichnie, a po chwili zapada całkowita cisza. — Drodzy uczniowie. Jesteście tu, by się bawić, ale wieczór ten ma wam jednocześnie przypomnieć, że już za sto dni czeka was najważniejszy egzamin w życiu...

Dalej nie chce mi się słuchać, bo to tylko jakaś nudna paplanina, którą dyrcio wymyślił, byleby tylko coś powiedzieć, bo tego w teorii się od niego oczekuje. W praktyce wszyscy starają się powstrzymać zniecierpliwione prychnięcia, bo chcą się już bawić, a nie słuchać tego, czym straszono ich od września. 

— I mam oczywiście nadzieję, że jesteście na tyle rozsądni, że nie wnieśliście tu żadnego alkoholu, który jest, rzecz jasna, jak słońce, niedozwolony. Klarując i uzupełniając: jeśli ja, lub ktoś z kadry nauczycielskiej wyczuje od kogoś nawet najsłabszą woń alkoholu, to taka osoba zostanie wyrzucona z zabawy i będzie trzeźwiała pod okiem pani Jadzi — ciągnął dyrektor, a pani Jadzia, zwana także Amebą Od Biologii, słysząc wzmiankę o sobie i swojej zaszczytnej roli, pokraśniała i łypnęła złowrogo żabimi oczkami na zebraną młodzież. — No, to by było na tyle. Poloneza czas zacząć!

Muzycy zaczynają grać melodię, przy której na kilku ostatnich lekcjach wychowania fizycznego uczyliśmy się tańca.  Choć jest to polski taniec, ku naszej radości władze niemieckie zezwoliły na tańczenie go na studniówce. 
Wszyscy łączą się w pary i ustawiają dwójkami gęsiego, jedna para za drugą. 
Jak przystało, wręczam Marynie kwiat róży, który z uśmiechem przyjmuje. Po chwili głośna, uroczysta muzyka dudni już w całej sali gimnastycznej, obijając się o ściany. Chłopcy ujmują dziewczęta za dłoń, potem wszyscy ruszają. Raz, dwa, dygnięcie. Raz, dwa, dygnięcie... Sznur tańczących krąży, robi ósemki i inne figury. Czasem partnerzy się zmieniają, choć ostatecznie zawsze wraca się do tego swojego, czasem tworzą się czwórki, a zaraz potem z rąk robimy tunel, pod którym przechodzą inni.

Wkrótce melodia poloneza cichnie, a po chwili słychać słowa popularnej piosenki "Szczęście raz się uśmiecha" Hanki Ordonówny. 

Przez moment chcę podejść do Alka, albo poszukać... Tadeusza. W ostatnich dniach nie mieliśmy w ogóle czasu dla siebie, musiały więc wystarczyć mi tylko ukradkowe spojrzenia i skradzione uśmiechy. Miałem nadzieję, że dziś tak nie będzie...

Ale wtedy przed sobą napotkałem intensywne spojrzenie Maryny, która w ten sposób niemo zapraszała mnie do tańca. A raczej zwracała mi uwagę, że to ja powinienem poprosić mnie o taniec. Niech będzie, co mi szkodzi. Bardzo lubię tańczyć, a Maryna jest ponoć niezłą tancerką. 

— Mogę prosić cię do tańca? — pytam z uprzejmości.

— Z przyjemnością — zgadza się od razu i uśmiecha się zalotnie, co oznacza, że odgadłem jej zamiary wobec mnie prawidłowo.

"Kochani, szczęście przejdzie obok nas tak blisko,

Że tylko ręką sięgnąć już je człowiek ma
I nie widzimy i tracimy wtedy wszystko
Chociaż to szczęście samo do rąk nam się pcha"

Słychać melodyjny głos śpiewaczki, która daje z siebie wszystko.

Ująłem Marynę za dłoń, a drugą rękę położyłem na jej talii. I choć dziewczyna naprawdę okazała się być dobrą tancerką, a ja jej dorównywałem, gdyż płynęliśmy gładko po parkiecie, to jakoś nie mogłem odczuć pełnej satysfakcji płynącej z tego tańca. A to dlatego, bo mój duch nie był obecny tu, w tańcu z Monią, a krążył gdzieś po sali, szukając swojej drugiej połowy, bez której był niekompletny. 

Jest!

Stoi w oddali, przy ścianie, ale jestem w stanie rozpoznać jego sylwetkę. Rozmawia z kilkoma nauczycielami, nie widzi mnie. Jaka szkoda...

"Odważnie podejdź wtedy — rzuć mu się w ramiona
Nie pozwól odejść — niebo, ziemię nawet rusz
Bo jak odejdzie, toś straciła, toś zgubiona
I nie naprawisz tego nigdy w życiu już."

Marynie w końcu udaje się ściągnąć swoim spojrzeniem moje. Nim zdołam mrugnąć, ona przybliża się do mnie, ewidentnie z zamiarem... pocałowania mnie! 

Oszołomiony, w porę cofam się o krok, unikając jej warg i staję jak wryty w miejscu. 
Trzcińska przez moment wygląda, jakby miała się zaraz rozpłakać, ale szybko odzyskuje panowanie nad sobą.

— Przepraszam — duka, zawstydzona.

— W porządku, nic się nie stało — uspokajam ją zdawkowo, starając zachowywać się tak, jakby nic tu nie zaszło, choć w środku skręca mnie od poczucia zażenowania.

— Nic się nie stało — powtarza bezmyślnie dziewczyna, wbijając wzrok w podłogę.

— Ja na razie idę, dobrze? Potem się jeszcze spotkamy — mówię cokolwiek, byleby tylko się od niej oddalić w trybie natychmiastowym. Wiem, że nie powinienem sobie tak po prostu od niej uciekać w takim momencie, ale naprawdę nie mogę już wytrzymać tej niezręcznej atmosfery! 
Dobrze byłoby, gdybym powiedział jej wtedy wprost, że nie liczę na coś więcej z jej strony, niż koleżeńską relację, ale dziś przecież jest wyczekiwana studniówka, do cholery! Nie chcę jej psuć doszczętnie tego wieczoru, który miał być dla niej spędzeniem czasu na udanej zabawie. 
Albo po prostu stchórzyłem.

W tłumie dostrzegam Alka i Basię. Podchodzę do nich, lecz oni zdają się być w zupełnie innym miejscu, pochłonięci sobą nawzajem.

— Ah, Maciusiu... za trzy miesiące skończysz szkołę, a potem zostawisz mnie tu samą... — wzdycha dziewczyna uczepiając się jego ramienia, gdy wykonywali powolny, stateczny taniec. 

— Nie smuć się, moja duszyczko — Alek spogląda na ukochaną łagodnie i ujmuje jej policzek. — Będziemy się spotykać, kiedy tylko da. A pamiętasz, jak pytałaś się mnie, czy byłem nad morzem, a ja zaprzeczyłem? Otóż, moje kochanie, kiedyś, myślę, że w wakacje, pojedziemy tam razem, tylko we dwoje. Będziemy siedzieć przytuleni do siebie na plaży, o zachodzie słońca, słuchać szumu fal i karmić łabędzie.

— Oh, Alusiu...! — zakrzyknęła uradowana i jednocześnie rozczulona Basia. — Jak ja cię kocham — te słowa są już cichsze, ale odczytuję je z ruchu warg dziewczyny. 

Basia zarzuca Maćkowi ręce na szyję, obaj patrzą sobie głęboko w oczy. On unosi ją, pokrzykującą radośnie, nieco nad ziemią, kręci nią parę obrotów i tuli mocno do siebie. Oboje wyglądają na takich szczęśliwych, tak bardzo zakochanych w sobie...
Rozczulony tą piękną sceną aż ocieram oczy z łez wzruszenia.

— Ale pamiętajcie, żeby wybrać mnie na ojca chrzestnego waszych dzieci. Oczywiście nie obrażę się też, jeśli swojego syna nazwiecie po mnie, to będzie dla mnie zaszczyt — odzywam się nieco żartobliwie, gdy staję przy parze.

— Oj, nie wybiegaj aż tak bardzo w przyszłość. Baś skończyła niedawno szesnaście lat... choć to nie zmienia faktu, że gdy tylko skończy osiemnaście lat, oświadczę się jej — mówi z dumą Maciej, spoglądając na swoją uroczo zarumienioną dziewczynę.

Widzę, że nie tylko ja czekam do osiemnastki... Tyle że Basia czeka, by stać się narzeczoną Maćka, a ja, bym mógł chociaż skosztować warg Tadeusza...

— Dobrze, moje gołąbeczki. Nie będę wam już przeszkadzać, miłej zabawy — macham im i odchodzę, trochę podniesiony na duchu po incydencie z Maryną. 

Rozmawiam z paroma kolegami, którzy akurat nie tańczą i robi się naprawdę miło. W sali rozbrzmiewają piękne, ulubione przez wszystkich piosenki, ludzie tańczą, rozmawiają, śmieją się, zakochani tulą się do siebie. 
Czasem łapię się na tym, że szukam wzrokiem Tadeusza, ale zawsze jakiś nauczyciel zajmuje go rozmową... Pani Bronisława wzięła go nawet do tańca, choć widać było, że był trochę oporny. A kiedy wreszcie zostaje sam, ja jakoś waham się, by do niego podejść, bo czuję dziwne onieśmielenie...

 A kiedy już decyduję się, by zbliżyć się do Tadeusza, plany krzyżuje mi Monia. 

Pijana, zapłakana, chwiejąca się na nogach Monia.

Wciska mi do dłoni różę, którą wręczyłem jej na początku imprezy.
— Proszę bardzo, wsadź sobie ten durny kwiatek w jedno miejsce — jej oddech śmierdzi alkoholem.

— Monia... co ty? — bąkam, przez szok nawet bardziej bezskładnie od niej. 

— A teraz udajesz niewiniątko, tak? NaPraWdĘ nIe WiEm, Co SiĘ sTaŁo — prycha, przedrzeźniając mnie i chwieje się lekko. Odruchowo łapię ją za rękę, by nie straciła równowagi, lecz ona wyszarpuje dłoń z mojego uścisku. 

— Miałeś być moim towarzyszem, a zatańczyłeś ze mną tylko do jednej piosenki. Mało tego: nawet nie raczyłeś na mnie spojrzeć, tylko gapiłeś się ciągle gdzieś w bok! Pomyślałam sobie, że może jesteś z tych wstydliwszych, więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i cię pocałować... A ty tylko się odsunąłeś, popatrzyłeś się na mnie jak na wariatkę i sobie poszedłeś... — podnosi swój głos coraz bardziej, przez co staje się cienki i piskliwy.

— Moniu, ja naprawdę...

— Zamknij się. Powinieneś mieć mnie gdzieś, jak zawsze.

— Maryna, jesteś pijana. Dlaczego, do cholery...

— Koleżanki mnie poczęstowały, widząc mój żałosny stan. I stał się jeszcze żałośniejszy! I piłam, by zapomnieć. O tobie. Chyba mi nie wyszło! — zaśmiała się histerycznie, czym zwróciła uwagę kilku osób w pobliżu, przyglądającym się jej ze zdumieniem. 

— Co za idiotka — syknąłem pod nosem. Przecież żaden z nauczycieli nie może dowiedzieć się o jej stanie!

Nagle zachwiała się. Szybko objąłem ją ramieniem, by nie upadła.

— Niedobrze... mi... — wybełkotała pijana dziewczyna. Choć było ciemno, spostrzegłem, że zrobiła się niezdrowo blada.

O kurwa. Ona się zaraz tu zrzyga, na samiuśkim środku na sali, pomyślałem, czując narastające we mnie przerażenie. Nie panikuj Janek, dasz radę... powiedziałem sobie, nie pozwalając, by rosła we mnie panika.

Wspierając dziewczynę na sobie, szybko zacząłem prowadzić ją ku wyjściu z sali modląc się, by nie zwymiotowała nagle na środku parkietu. Nauczyciel fizyki pilnujący wyjścia przypatrzył nam się podejrzliwie. 

— Idziemy do szatni, koleżanka zostawiła coś w płaszczu, zaraz wracamy — rzuciłem do belfra wymyślone na poczekaniu kłamstwo, starając się zasłonić sobą dziewczynę, by jej chorobliwie blada twarz i mętny wzrok nie rzucił mu się w oczy. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, my byliśmy już na korytarzu. Przynajmniej zignorował nas i nie szedł za nami. 

Maryna radziła sobie całkiem dobrze, choć widziałem, że walczy ze sobą, by nie zwymiotować. Całe szczęście, damska łazienka była położona bliżej niż męska, choć w obecnej, patowej sytuacji, to nie miało wielkiego znaczenia. Każdy kibel, od biedy nawet kosz, byłby dobry. 

W końcu przekroczyliśmy próg łazienki, a Trzcińska rzuciła się na chwiejnych nogach do najbliższego sedesu. W sumie dobrze, że nikt tu się nie kręcił. Jeszcze by ktoś sobie nie wiadomo co pomyślał, gdyby zobaczył, że ja i Monia wymknęliśmy się z imprezy, by zostać sam na sam w damskiej toalecie. 

Po chwili dało się słyszeć, jak zawartość żołądka Maryny ląduje w kiblu. Cała jej fryzura zepsuła się i uwolniła z upięcia, toteż uczynnie złapałem ją za jej blond włosy, kiedy ona rzygała.

— Puść mnie — syknęła, oddychając ciężko. 

— Jak chcesz sobie zarzygać włosy, to proszę bardzo — prychnąłem, wedle jej życzenia wypuszczając jej włosy z rąk. 

Już zaczęła coś mówić, nie wiem, czy były to kolejne zgryźliwości, czy może prośba, bym jednak potrzymał jej włosy, bo następna fala zniknęła w odmętach ubikacji. 
— Khuurrrwaaa... — wychrypiała z trudem. Wyobrażałem sobie, jak potwornie musiał ją drapać przełyk. Plasnęła na podłogę, opierając się o ścianę. Zacisnęła mocno powieki, z których zaczęły wypływać łzy, usta wykrzywiły się w płaczliwym grymasie. Wyglądała teraz jak najżałośniejsze stworzenie pod słońcem. Może i byłem na nią trochę zły, ale poczułem, jak robi mi się jej szkoda. Oczywiście nic nie usprawiedliwiało jej zachowania, do którego dopuściła się świadomie, jednak to ja byłem niebezpośrednią przyczyną jej obecnego stanu. 

— To było już wszystko? — spytałem cicho. Kiwnęła twierdząco głową. 

— Jaka ja jestem żałosna — zaszlochała, kryjąc twarz w dłoniach.

— Moniu, nie płacz, proszę. Chodź, obmyj sobie twarz i przepłucz usta, poczujesz się lepiej — dotknąłem jej ramienia, a ona o dziwo od razu dała pomóc sobie wstać i poprowadzić do umywalki. 

Odkręciłem kurek i z kranu zaczęła płynąć woda. Jej szum zagłuszał spazmatyczne szlochy dziewczyny, która najpierw przepłukała sobie nią usta, a potem obmyła twarz. Kiedy zrobiła kilka łyków, zakręciła kurek i przyjrzała się sobie w lustrze — oczy i noc zaczerwienione, rozmazana szminka, rozmyty tusz do rzęs. Kawałkiem papieru zaczęła ścierać resztki makijażu i krople wody. Choć zaciskała usta w wąską kreskę, widziałem, że jest załamana.

— Maryniu, jesteś taką wspaniałą, dobrą dziewczyną — próbowałem ją jakoś pocieszyć. — Naprawdę wiele chłopaków już to wie, na przykład taki Jasiek Wuttke, gdybyś tylko widziała, jak on się na ciebie patrzy...

— Chcę Jana Bytnara, nie Jana Wuttkego — ucięła zimno, ścierając szminkę z ust, nawet na mnie nie spoglądając. Choć i tak widziała moje zmieszane odbicie w lustrze. Czułem się bezradny. 

— Naprawdę jest mi przykro — westchnąłem, spuszczając wzrok. — Nie chciałem, byś tak spędziła swoją wymarzoną studniówkę. Wiedz, że mi na tobie zależy — po chwili spostrzegłem, że ściągnąłem na siebie jej uwagę — ale nie w taki sposób, jaki byś chciała. Chciałbym, byś była dla mnie tylko przyjaciółką — przez jej twarz przemknął grymas rozczarowania. — Jesteś naprawdę świetna, ale nie każdy pasuje do każdego. Czuję, że do mnie byś się nie dopasowała, tak samo, jak i ja nie dopasowałbym się do ciebie. Pomyśl, skoro jedna ze stron tego nie czuje, to czasem warto odpuścić, niż ciągnąć coś na siłę, bo obie strony byłyby wtedy nieszczęśliwe. Moniu... może to po prostu jest znak dla ciebie, że teraz nie wybrałaś dobrze. Ale kto wie, może ktoś, kto do ciebie pasuje, będzie na ciebie czekać, lub już czeka? Na pewno znajdziesz kogoś takiego z kim będziesz szczęśliwsza, niż ze mną, wierzę w to i życzę ci jak najlepiej. 

Trzcińska przez długi czas milczy, wpatrując się we mnie nieodgadnionym wzrokiem. 
— Z początku chciałam ci przerwać i wypomnieć ci, jak starałam się o twoje względy, jak o ciebie zabiegałam, jak mnie zraniłeś. Ale zaczęłam cię słuchać i zrozumiałam, że mówisz mądrze. Masz rację, Janek — mówiła powoli, ale z rosnącym przekonaniem. 

— Cieszę się, że też tak uważasz — odetchnąłem z ulgą, a na mojej twarzy zagościł delikatny uśmiech. Spodziewałem się, że będzie bardziej oporna i dramatyzująca. — To co... chcesz się ze mną przyjaźnić?

— To nie takie proste. Nie myśl sobie, że pstryknę palcami i szast prast, pozbędę się uczuć do ciebie, to będzie wymagało czasu. Ale... tak. Chcę zachować kontakt z tobą, być twoją przyjaciółką — wyciągnęła do mnie ręce, a ja pozwoliłem się jej przytulić. Śmierdziała trochę alkoholem i rzygowinami, ale dało się wytrzymać.

— Jak się czujesz? — spytałem z troską, kiedy już się od siebie odsunęliśmy. 

— Już dobrze. Chyba mój organizm pozbył się tego, co mu zaszkodziło i czuję się lepiej. Myślę, że możemy już wracać.

— Na pewno? Dasz radę dojść? — nie byłem przekonany. A co, jeśli któryś z nauczycieli, albo nawet uczeń zauważy, że Monia trochę wypiła? Nie chcę myśleć, co wtedy będzie ją czekało. Chciałbym oszczędzić jej konsekwencji tego wybryku. 

— Naprawdę, jest już dobrze — dla demonstracji przeszła się kawałek po łazience. Stwierdziłem, że nie chodzi już tak chwiejnie i da radę iść sama. — Tylko moje włosy... muszę coś z nimi zrobić — jęknęła, wskazując na roztrzepaną fryzurę, a raczej jej pozostałości. 

— Nie martw się, uplotę ci warkocz.
Przeczesywałem palcami jej blond włosy, były bardzo przyjemne w dotyku. Rozdzieliłem je na segmenty i zacząłem zaplatać w dobieranego warkocza. Gdy skończyłem, Monia uważnie przyglądała się sobie w lustrze. 

— Wiesz co? Mam teraz lepszą fryzurę, niż poprzednio — skonstatowała, patrząc się z uznaniem to na swoją nową fryzurę, to na mnie. — Chyba powinieneś zostać moim fryzjerem — zażartowała, po czym obaj się zaśmialiśmy. 

Przemknęliśmy się niezauważeni na salę gimnastyczną, gdzie zabawa dalej trwała w najlepsze. Podszedłem z dziewczyną do stolików z poczęstunkiem, nakłaniając ją, by napiła się porządnie wody, w końcu musi wypłukać pozostałe toksyny z organizmu i nawodnić się, dzięki czemu poczuje się lepiej. Przy stołach napotkaliśmy Jana Wuttkego. Zaczęliśmy rozmawiać, a po chwili, ku uciesze "Czarnego Jasia", przyłączyła się do nas także Maryna. Pomiędzy tą dwójką szybko nawiązała się przyjemna konwersacja, toteż gdy uznałem, że moja obecność nie jest już potrzebna do podtrzymywania rozmowy, opuściłem ich.

Ha... Czyżby w moich słowach pocieszenia Maryny było coś proroczego? Może coś nawet między nimi wykwitnie...? Życzę im wszystkiego, co najlepsze. 

Natknąłem się na Pawełka, do którego podszedłem.
— Serwus, Kaziu! Która godzina? — spytałem. Okularnik spojrzał na swój nadgarstek, gdzie błyszczała tarcza zegarka.

— Dziewiętnasta — odparł. 

Dziewiętnasta... Jeszcze tylko godzina, a ja nawet nie podszedłem do Tadeusza... Muszę to zmienić.

Zamieniłem z Pawełkiem jeszcze kilka słów, po czym ruszyłem w stronę, gdzie przebywało najwięcej nauczycieli. 

Był tam, przy ścianie, samotny.  Powoli, nieco ostrożnie, zbliżyłem się do niego. Zaparło mi dech w piersiach. 
Tadeusz był piękny: lśniące od brylantyny włosy zaczesane do tyłu jeszcze schludniej, niż zazwyczaj, wyostrzały rysy jego twarzy. Ubrany był w gustowny, idealnie dobrany garnitur barwy bardzo ciemnego, stalowego błękitu, a pod frakiem na białej koszuli była zapięta kamizelka koloru błękitu pruskiego.  Wszystko idealnie wyprasowane, leżące na nim jak ulał. A buty? Moje nowe lakierki przy tych  należących do niego, jasno lśniących, wyglądały na znoszone. 
Boże, jak on to robi, że wygląda zawsze tak idealnie?
A kiedy jego spojrzenie, mgliste i melancholijne, spotkało się z tym moim, rozjaśniło się. Uśmiechnął się do mnie, moje serce na moment zamarło. 

— Witaj, Janku. Jak się bawisz?

— Całkiem dobrze. Chociaż, z tobą byłoby lepiej — uśmiecham się lekko kokieteryjnie. Wyciągam różę, którą wcześniej wcisnęła mi rozgoryczona Maryna, a którą wciąż jakimś cudem miałem przy sobie. Zginam jej łodyżkę i wkładam do butonierki marynarki Tadeusza, który przygląda mi się z ciepłem w oczach. — No no, tobie pasuje nawet lepiej, niż mojej towarzyszce...

— A z kim przyszedłeś? — ciekawi się.

— Z Monią Trzcińską.

Tadeusz widocznie posmutniał.
— Jest coś między wami? — pyta, starając się przybrać beznamiętny, nieobowiązujący ton głosu. Ale mnie nie oszuka, nie zwiedzie, o nie. Widzę, że mu zależy. 

— Co? Nie, oczywiście, że nie! — wykrzykuję. Mój ty słodki durniu, wpierw prawie się pocałowaliśmy, a potem ty insynuujesz, że między dziewczyną, która jest dla mnie tylko koleżanką, a mną, jest jakieś uczucie? — To tylko moja koleżanka. Co prawda, coś do mnie czuje... — i opowiadam Tadeuszowi w skrócie to, co wydarzyło się pomiędzy mną, a Monią. Oczywiście pomijam wypity alkohol i wymioty, bo Tadeusz znany ze swojej obowiązkowości, mógłby by powiedzieć dyrektorowi o odpale Maryny, a tego bym dla niej nie chciał. Nawet, jeśliby tego nie zrobił, bo bym go o to poprosił, to i tak wolałem zachować to dla siebie. — Do sedna: to trochę tak, jakbym ja się spytał, czy pomiędzy tobą, a panią Bronią jest coś romantycznego — zakończyłem. — No bo raczej nic nie ma, prawda? — dodałem po chwili niepewnie.

— Oczywiście, że nie ma, głuptasie — śmieje się Tadeusz i kręci głową.

Któryś z muzyków ogłasza wolny taniec. Słyszę rozbrzmiewające słowa piosenki, którą bardzo lubię.

"Ja chwili tej już nigdy nie zapomnę
Gdy pierwszy raz podałaś usta swe
Pomnę jak dziś podeszłaś cicho do mnie
Sam księżyc chciał, bym pocałował cię"

— Chodź, zatańczmy! — łapię Tadeusza za rękę i ciągnę w stronę parkietu.

— Janek, to wolniejszy taniec... dla par — posyła mi spojrzenie pełne obaw. 

— No i? Ten jeden raz, proszę... Pójdziemy w ciemniejszy kąt sali, zresztą, wszyscy są zajęci sobą, nikt nawet nie zwróci uwagi...

— Nie umiem tańczyć zbyt dobrze — nadal nie daje się przekonać.

— Dasz radę, będę cię prowadzić! Tadziu, nie daj się prosić! 

W końcu zgadza się, a ja prowadzę go na densflor. 

"Twych słodkich ust już teraz nie zapomnę
I nocy tej, co lśniła blaskiem gwiazd
Bo serca nasze, choć biły tak spokojnie
Lecz wtedy miłość już wzywała nas" 

Ułożyłem dłoń Tadeusza na mojej talii; objąłem go i złączyłem nasze dłonie razem. Pokazałem mu kroki, nakierowując go: krok w przód, w bok, w tył, w bok. Raz—dwa—trzy, raz—dwa—trzy...
Szybko załapał, o co chodzi w tańcu, poruszaliśmy się w stałym rytmie.

"Pamiętam ciebie, jak teraz
W czarnej, obcisłej sukience
W parku siedzieliśmy nieraz
Tuliłem chłodne twe ręce"

Wyobraziłem sobie Tadeusza w "czarnej, obcisłej sukience" i aż parsknąłem śmiechem. 

— Co cię tak bawi, hm? — spytał Tadeusz, widząc moje rozbawienie. Przybliżył swoją twarz do mojej, wpił rozmigotane spojrzenie w moje.

— Ah, nic takiego. To — wskazałem ruchem brody jakiś losowy punkt za nim — mnie rozbawiło.

Zośka odwrócił twarz ku "temu", które było jednak przeze mnie wymyślone tylko po to, bym mógł złożyć szybki pocałunek na jego idealnie odsłoniętym policzku. 

— Janek... Jeszcze ktoś zobaczy — syknął cicho, choć po rumieńcu i uśmiechu cisnącym się na jego wargi widziałem, że mu się to spodobało. 

— Aj tam, nikt nie widział. Wszyscy są zajęci sobą — odparłem lekceważąco, choć w rzeczywistości buzowała we mnie adrenalina. 

Potem zaczęła się kolejna, spokojna piosenka, lecz ja i Tadeusz staliśmy kilka kroków od siebie, bujając się delikatnie w takt muzyki. I tak już wystarczająco kusiliśmy los.
Potem dyrektor ogłosił koniec imprezy, wybiła dwudziesta. Tłum zaczynał rzednąć, choć niektórzy zostali, gdyż rozmawiali ze znajomymi, bądź zamierzali nocować w szkole. My z Tadeuszem zaliczaliśmy się do tej pierwszej kategorii. Gadka była jak cukierek, i to roztopiony, bo się kleiła. Nie musieliśmy zresztą rozmawiać na poważne, ciekawe tematy — te błahe także mi wystarczyły, bo mi zależało tylko na spędzeniu czasu z Tadeuszem, nasyceniem się nim... Przy nim czas zdawał się dla mnie nie istnieć, dlatego później przeraziłem się, że nastała już godzina dwudziesta trzydzieści.

— Boję się, że nie zdążę wrócić do domu przed policyjną — jęknąłem strapiony. Sala gimnastyczna była już prawie pusta, oprócz nas zostało tylko kilka osób. — Chyba bezpieczniej będzie, jeśli przenocuję w szkole... Chociaż, nic nie mówiłem o tym moim rodzicom, pewnie będą się strasznie martwić — westchnąłem. 

Tadeusz zastanawiał się chwilę, po czym odparł:
— Wcale nie musisz zostawać w szkole. Mieszkam od niej kilkanaście minut na piechotę, zdążymy. Możesz zostać na noc u mnie, w domu zatelefonujesz do rodziców i powiesz, że przenocujesz u swojego nauczyciela, z którym się przyjaźnisz. Nie będą się martwili. 

Otworzyłem szerzej oczy. Nocować... u Tadeusza? W jego domu?
— Jesteś pewien? Nie chcę sprawić kłopotu ani tobie, ani twojej mamie... — dopytuję się niepewnie, wciąż trawiąc jego propozycję. 

— Moja matka chodzi wcześnie chodzić spać, więc o ile będziesz cicho, to się nie obudzi. A dla mnie nigdy nie byłeś i nie będziesz problemem — uśmiecha się ciepło. 

Wobec tego decyduję się pójść z Tadeuszem. Ogarnia mnie ekscytacja, której nie ostudza nawet mroźne, zimne powietrze — w końcu zostaję u niego na noc! 
Tak jak mówił Tadeusz, droga do jego domu, znajdującego się przy ulicy Koszykowej 75, była niedługa i nieskomplikowana. Mieszkanie Zawadzkich znajdowało się przy wydziale Politechniki Warszawskiej i mieściło się w całkiem ładnej (zapalone latarnie pomogły mi dokonać tego osądu) kamienicy, oddzielonej od ulicy wysokim, zdobionym ogrodzeniem. 
Tadeusz otworzył mi drzwi w klatce, prowadząc mnie potem do drzwi jego mieszkania. Było ono schludne i zadbane, ale i ciche, co stwierdziłem po znalezieniu się w jego środku. U mnie albo ktoś rozmawiał, albo szczekał pies, szumiało radio lub gwizdał czajnik. Ale co się dziwić... była tu tylko matka Tadeusza, która spała w swojej zamkniętej sypialni, więc staraliśmy się zachowywać możliwie cicho. 

Zośka poszperał trochę w szafach i wręczył mi potem parę przyborów: grzebyk, nową szczoteczkę do zębów, ręcznik, a także swoją flanelową piżamę. 
W łazience nie zagościłem raczej długo, byłem troszkę zmęczony dzisiejszymi przygodami, więc wziąłem szybki prysznic, umyłem twarz i zęby oraz rozczesałem sklejone żelem włosy. Ubrałem się w zimną (bo w końcu jeszcze przed chwilą leżała w szafie) piżamę, która szybko nagrzała się od ciepła mojego ciała. Była troszkę za duża, ale nie przeszkadzało mi to, zwłaszcza, że pachniała Tadeuszem. 

Po wyjściu z łazienki Tadeusz zaprowadził mnie do pomieszczenia, gdzie będę spał. Był to dawny pokój jego siostry, później przemianowany na pokój gościnny. Widać w nim jeszcze było ślady jej dawnej obecności, na przykład toaletkę pod ścianą. Trochę dziwnie będzie spać w pokoju, w którym wcześniej spała zamordowana siostra Tadeusza... 
Miałem zresztą cichą nadzieję, że będę spać z Tadeuszem, a tu się okazuje co innego. Chociaż może to i dobrze, bo biedna pani Zawadzka mogłaby sobie rano pomyśleć nie wiadomo co. 
Potem Tadek zajął łazienkę, a ja zamiast położyć się, wykręciłem najpierw w umieszczonym w pokoju dziennym telefonie mój numer domowy, aby poinformować rodziców, że jestem bezpieczny i mam nocleg. Zdziwili się trochę słysząc, że będę spać u mojego nauczyciela, ale nie byli zmartwieni, bo poznali już Zawadzkiego z moich opowieści, więc życzyli mi tylko udanej nocy. 

Udałem się w końcu do pokoju, w którym miałem spać. Było tu trochę obco, zimno, ciemno... Miałem nadzieję, że uda mi się zasnąć. 
Kiedy już układałem się w łóżku, w drzwiach pojawił się Tadeusz. 
— Przyszedłem, by powiedzieć ci dobranoc. 

Przywołałem go do siebie ruchem dłoni, by usiadł na skraju łóżka.
— Dobranoc — wtuliłem się w niego mocno, a on także mnie objął. Pachniał mydłem. — Dziękuję za nocleg — szepnąłem.

— Naprawdę nie ma sprawy...
Po chwili wyswobodził się z moich objęć, mówiąc:
— Idę już do swojego pokoju. Dobrej nocy.

— Nie, zaczekaj! — złapałem go za dłoń. — Zostań tu ze mną, dopóki nie zasnę. Proszę... — poprosiłem go błagalnie. Nie wahał się długo.

— I jak ci tu nie odmówić... — westchnął, z powrotem siadając przy mnie. 

— Połóż się obok — poklepałem drugą, pustą połowę łóżka.

 Zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu zsunął z nóg kapcie i ułożył się przy mnie, zachowując mały odstęp. Ja go jednak zniszczyłem, gdyż przysunąłem się do niego, nieśmiało przytulając się do jego piersi. On ostrożnie objął mnie. Zamknąłem oczy i poczułem, jak bawi się delikatnie moimi włosami. Było mi tak przyjemnie... Rozkoszowałem się jego dotykiem, ciepłem oraz kojącą bliskością, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy już odpływałem, ostatnim, co poczułem przed tym, jak zmorzył mnie sen, były miękkie wargi Tadeusza składające na moim czole czuły pocałunek. 

═════ஓ๑♡๑ஓ═════

5111 slow.

hejka misie!! przepraszam, ze rozdzialu nie bylo tak dlugo, ale chyba bylo warto czekac, w koncu 5,1k slow w jednym rozdziale to rekord tej ksiazki!!

specjalnie pisalam go dla was w nocy, bo w dzien nie mialam czasu i zeby przezyc jakos to az musialam w srodku nocy pic kawke, polecam (bylo pycha)

zreszta, ten rozdzial zawiera wszystko, co potrzebne.

✅roska
✅ monia robiaca z siebie klauna
✅ alek i basia

czego chciec wiecej do szczescia??


... a na przyklad cudownej ilustracji stworzonej przez czytelniczke tej roski! tworca tego pieknego rysunku przedstawiajacego zosie i janka na studniowce jest Kaughton , jeszcze raz bardzo ci dziekuje za to cudenko <33
mozecie takze zobaczyc jej inne prace na instagramie (_kaughton_), serdecznie polecam <33



<333


7 sierpnia 2024.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro