Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐗𝐕𝐈𝐈


═════ஓ๑♡๑ஓ═════


Janek

Chyba jeszcze nigdy aż tak nie mogłem doczekać się końca ferii, co w tym roku. Oczywiście, cieszyłem się chwilami odpoczynku (choć większość wolnego czasu poświęcałem na naukę do matury), ale jednocześnie chciałem już móc spotkać się z Tadeuszem. Zresztą, nie wiedziałem nawet, w jakiej części miasta on mieszka, więc nie miałem żadnych szans na wcześniejsze zobaczenie się z nim. 

W czasie naszej rozłąki żywiłem się wspomnieniami z ostatniego dnia, w którym się widzieliśmy — jego piękną grą specjalnie dla mnie i elektryzującym dotykiem. 
Wiele zastanawiałem się nad tym, czy ta bliskość naprawdę coś znaczy. Wszakże, nie było to nic poważnego, to tylko muśnięcia szyi i gładzenie skóry opuszkami palców, ale dla mnie to było wszystkim. 
Może dziś, kiedy spotkam Tadeusza i będziemy mogli porozmawiać o tym, co wtedy między nami zaszło, to poczuję zawód, gdyż on nie będzie patrzył na to tak poważnie, co ja, ale pamięć o tej bliskości na zawsze pozostanie w mojej głowie. 

Kiedy idę korytarzem, mijam się z Maryną. Dziewczyna posyła mi filuterny uśmiech, a ja staram się, by kąciki moich ust także się uniosły. 

Ostatnio wszyscy maturzyści żyli tylko jednym: nadchodzącą studniówką. Naturalnie, większość drugoklasistów od razu zaczęła szukać sobie partnerów i partnerek. Ja zareagowałem nieco później, przez moje pochłonięcie pertubracjami z Tadeuszem. Kiedy już się ocknąłem, większość dziewcząt została już zaproszona przez innych chłopców, lub zostały takie, z którymi nie miałem wystarczająco dobrego kontaktu.
 Bardzo zależało mi na pójściu na tą studniówkę, a przez moment nawet bałem się, że nie będę miał pary, co w sumie było nieuzasadnione, gdyż było kilka dziewcząt, które patrzyły na mnie łakomym wzrokiem. Tyle że ja nie nawiązałem z nimi zbyt bliskiej relacji, a też nie chciałem pójść z byle kim — mojej parze mam przecież wręczyć różę, a potem zatańczyć z nią długiego poloneza. 

Okazało się, że wolna pozostała Maryna (jak się potem dowiedziałem, sporo chłopców nawet jej nie zapraszało, gdyż myśleli, że coś mnie z nią łączy... a było sporo chętnych, na przykład taki Jasiek Wuttke, z którym może i się koleguje, jednak za każdym razem gdy jestem przy Marynie, przygląda nam się z zazdrością w oczach). Nieco zrezygnowany, złożyłem jej propozycję wspólnego pójścia na studniówkę, na co ona rozpromieniła się i natychmiastowo ją przyjęła. 
W moim zamyśle miała mi ona towarzyszyć jedynie jako koleżanka, którą zresztą była, choć wiedziałem, że z jej punktu widzenia wygląda to zupełnie inaczej. 
Widziałem przecież te powłóczyste spojrzenia i uśmiechy, takie, jak ten sprzed chwili, które mi posyłała. Całe szczęście, obyło się bez incydentów pokroju tych buziaków, jakie dała mi przed przerwą świąteczną. 
Mimo wszystko lubiłem Marynę, nie chciałem więc łamać jej serca. Postanowiłem, że dopóki naprawdę nie przegnie z zalecaniem się do mnie, to ja nie zacznę poważnej rozmowy o tym, że niestety nic nie może między nami zajść, bo ja nie czuję tego, co ona. 

Na korytarzu zauważam Tadeusza. Na sam jego widok moje serce przyspiesza, a nogi delikatnie miękną. Mimo tej reakcji decyduję się do niego podejść, nie mogę przepuścić żadnej okazji!

Przez moment rodzi się we mnie obawa, że może znowu nic dla niego nie znaczę, a on zacznie mnie unikać, ale szybko zostaje ona zduszona w zarodku, gdyż wita się ze mną ciepło jako pierwszy. 

— Witaj, Janek — posyła mi czarujący uśmiech, na co rumienię się lekko.

— Serwus — odpowiadam lekko zduszonym głosem, po czym zaczynam szperać gorączkowo w moim tornistrze. Tadeusz przygląda się z zaciekawieniem moim poczynaniom. Ze środka wyjmuję pudełko, które mu podaję. — Przykro mi, że nie mogłem pozdrowić cię w twoje urodziny — mówię szybko — dlatego przyjmij ode mnie ten drobny, spóźniony prezent. Sam robiłem. 

Tadeusz podważa wieko i jego oczom ukazuje się spory kawał marchewkowego ciasta. Choć wiem, że miał urodziny ponad tydzień temu, dwudziestego czwartego stycznia, kiedy ja miałem ferie, to i tak uparłem się, że muszę coś dla niego przygotować. 

Zachodzi tu także zabawne nawiązanie: Marynie dałem kilka ciastek, a Tadeuszowi wielki kawał ciasta. To chyba pokazuje, kogo wolę, czyż nie?

Oczywiście, byłbym w stanie podarować mu całe ciasto, ale żeby nie było, poczęstowałem nim także rodziców i siostrę. Matka i ojciec trochę zdenerwowali się, że znowu zużywam mąkę i inne cenne składniki, jednak złość przeszła im po skosztowaniu mojego pysznego wypieku. 

— To naprawdę dla mnie? — oczy Tadeusza otwierają się szerzej. — O rety, dziękuję! Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczny! — rozpromienia się i obejmuje mnie jedną ręką, bo w drugiej wciąż trzyma pudełko. Jego twarz przyozdabia teraz jeden z jego najpiękniejszych, najszczerszych uśmiechów. 
Ja sam także szeroko się uśmiecham — widok Tadeusza, który tak bardzo cieszy się z kawałka ciasta, rozczula mnie i wzbudza ciepło przy sercu. 
Tą chwilę niestety przerywa nam dzwonek informujący, że właśnie skończyła się przerwa. 

— Leć już na lekcje, nie spóźnij się — mówi. — Możesz dziś zostać chwilę po lekcjach? — pyta, a kiedy ja potakuję, kontynuuje: — Przyjdź do mnie proszę jak już skończysz lekcje, będę na ciebie czekał w sali chemicznej. Oczywiście, jeśli chcesz ze mną porozmawiać... o nas — ostatnie słowa są niepewnym szeptem. 

— Chcę — zapewniam cicho, choć gorliwie.
Nasze spojrzenia krzyżują się z intensywnością, Tadeusz skina powoli głową. 

— No, zmykaj już. Do zobaczenia później.


═════ஓ๑♡๑ஓ═════


— No i słuchaj, nie wiem czemu, ale zawsze pod prysznicem jak chcę się umyć, to przypadkowo biorę szampon, a jak chcę umyć włosy, to biorę mydło do ciała w płynie. Okropne, mówię ci... Czemu to ja tak mam? 
Po skończeniu ostatniej lekcji kieruję się z Alkiem ku wyjściu ze szkoły. 

— Założę się, że to Baśka tak ci zawróciła w głowie — mruknąłem. Nagle znaleźliśmy się na piętrze, gdzie na końcu korytarza znajdowała się sala chemiczna. 

— Słuchaj, Alek, ja muszę jeszcze zostać w szkole. Do zobaczenia jutro! — już chciałem odejść w moją stronę, ale on odezwał się, unosząc brwi. 

— Ale po co? — zdziwił się.

— Nie ważne. Takie tam—

— Aha, wiem! Czyżbyś jednak znowu miał dobre relacje z Zawadzkim? — spytał zaciekawiony, choć z ostrożnością, wciąż pamiętając mój mały wybuch przed feriami. 

— Zgadłeś — przyznałem i zacisnąłem usta.

— Ale co wy tam w ogóle będziecie robić? 

W mojej głowie pojawił się obraz mnie muskającego ustami szyję Tadeusza.
— Nic! W sensie, wiesz, organizacyjne sprawy... konspiracja... — ściszyłem głos.

— Aha. Że też akurat sobie ciebie wybrał, mamy tu też innych konspirantów, na przykład mnie, Pawła... — przewrócił oczami, choć widziałem, że się naigrawa. — Nie, żebym zazdrościł, bo z całym najwyższym szacunkiem dla Zośki, ale mi osobiście wydaje się być troszeczkę nudny i sztywny.

Gdybyś wiedział, jak bardzo się mylisz, Alusiu...

— Nie jest taki zły — mruknąłem pod nosem. 

— Dobra, to ty leć i załatw, co musisz. Miłego spotkania, czy czego tam. Serwus!
Żegnamy się, a ja idę w swoją stronę.

Serce trzepocze mi w piersi — to z podekscytowania, jak i nerwów. Wchodzę do pustej sali i widzę, że drzwi od zaplecza są lekko uchylone. Przechodzę między półkami z odczynnikami chemicznymi oraz najróżniejszymi sprzętami. Choć w środku panują ciemności, orientuję się tu bardzo dobrze, bo bywałem tu już więcej razy, stanowczo więcej, niż przeciętny uczeń tej szkoły. 
Natrafiam na drzwi łączące to pomieszczenie z zapleczem sali muzycznej. Naciskam klamkę, nie wyczuwając żadnego oporu. 

Tadeusz już siedzi na krześle obok fortepianu, przy nim znajduje się także miejsce dla mnie, jak zawsze. Na taborecie, pełniącym funkcję stolika, stoją dwa parujące kubki.

— Miło cię ponownie widzieć. Usiądź, herbata powinna zaraz nieco ostygnąć. Zaraz przyniosę nam ciasto, to od ciebie — odwraca się ku mnie i uśmiecha zapraszająco.

— Mi nie przynoś, to ciasto jest w całości twoje! 

Siadam na moim miejscu, Tadeusz decyduje się nie iść po wypiek, więc siedzimy w ciszy. By zająć się jakoś dłońmi, chwytam ciepły kubek. 
Ja milczę, a Tadeusz najprawdopodobniej szuka słów, bo wpatruje się ze skupieniem w jeden punkt.

— Jak mniemam, przyszedłeś tu, bo chcesz porozmawiać o tym, co między nami zaszło — jego głos brzmi głucho. 

— Tak — potwierdzam cicho, spoglądając na żółtawo—brązowy napój w kubku. 

— Powiedz mi — spogląda na mnie — co wtedy tobą kierowało. Co o tym myślisz. Co sądzisz o mnie — mówi z powagą, ściągając brwi. 

Zagryzam wargę, patrząc na niego niepewnie. Mam niczego nie omijać, powiedzieć dokładnie to, co czuję? A jeśli on nie myśli tak samo, jak ja? Co, jeżeli zniszczę tym wszystko pomiędzy nami, albo w jego oczach będę wyglądał na godnego pożałowania dzieciaka?

— Powiedz mi, proszę, wszystko. Bądź ze mną szczery — dodaje, kiedy widzi, jak się waham. — Nie będę cię oceniać.

Biorę głęboki wdech. Przecież moje uczucia do niego są tak skomplikowane, mam taki mętlik w głowie, gdy o nim myślę! Mimo to, gdy otwieram usta, wychodzą z nich właściwe, niosące prawdę słowa. 
— To, co do ciebie czuję, może nie jest dla mnie czymś oczywistym, ani do końca zrozumiałym, ale wiem, że jest to szczere. Wtedy, przed feriami, kierowało mną to właśnie uczucie, które mną wówczas zawładnęło. Ale to wcale nie była nieprzyjemna niewola, tylko coś uskrzydlającego, wprawiającego mnie w niemal euforyczny stan. Myślę... myślę, że to może coś lekko nietypowego, ale na pewno nie niedobrego! Wcześniej miałem sporo wątpliwości, ale wtedy zrozumiałem, że coś tak pięknego nie może być złe! A ty... chyba nie muszę ci mówić, co o tobie słyszę. Gdybym myślał o tobie jakkolwiek źle, nie siedziałbym tu teraz z tobą i nie rozmawiał na ten temat — stopniowo się ożywiam, nagła odwaga dodaje mi sił. 

Tadeusz jednak wydaje się nie podzielać mojego entuzjazmu. 
— Tak, jak myślałem. Tego właśnie się obawiałem... — wzdycha ciężko. Mój zapał nagle stygnie podobnie jak herbata w trzymanym przeze mnie kubku. 

— Czemu... czemu wydajesz się być niezadowolony z tego powodu? — mój głos brzmi naprawdę żałośnie. 

— Nie! — wzdryga się. — Nie o to mi chodziło. Po prostu... Nie chcę, byś miał przeze mnie problemy. Jesteś młody, to może cię zepsuć — Zepsuć? Co on wygaduje? — I najprawdopodobniej nawet nie zdajesz sobie sprawy, co tak naprawdę czujesz—

— Wiem, co czuję — mówię twardo. — Mam siedemnaście, a nie pięć lat, i wyobraź sobie, że wiem trochę o świecie i samym sobie. 

— Przepraszam, nie chciałem potraktować cię protekcjonalnie. Po prostu... nie wiem, do czego to zmierza. I czy to będzie dla ciebie dobre — mówi, a w jego oczach widzę żal i niepewność. 

— A ty? Co czujesz? — pytam.

— Dokładnie to samo, co ty — mówi z powagą, a ja czuję, jakby serce robiło w mojej piersi salta. On... naprawdę mnie... Czuje to samo, co ja! 

Żeby nie zrobić jakiejś idiotycznej miny, szybko wypijam wielki łyk herbaty. To nie był jednak dobry pomysł, bo zachłysnąłem i rozkaszlałem się, walcząc o życie. Tadeusz uczynnie zaczął klepać mnie po plecach, kiedy ja, cały czerwony ze wstydu i braku powietrza, czułem się jak ostatni kretyn.

— I to właśnie jest problemem.

— Co? To, że się zachłysnąłem? Bez przesady, jest już w porządku, naprawdę—

— Nie — ucina. — To, że odwzajemniamy swoje uczucia. 

Otwieram oczy szerzej.
— Dlaczego mówisz tak okropnie, że to problem? — pytam z urazą. 
Kto by nie chciał, by jego uczucia zostały odwzajemnione? Ja na przykład nie posiadam się z radości, ledwo w to wierzę! A on...?

— Nie jest to wielka zagadka — prycha z przekąsem i pociąga kilka łyków herbaty. — Już na samo trzymanie się za dłonie ludzie patrzą się tak krzywo, jakby ktoś dopuścił się masowego ludobójstwa na cywilach. Już nie mówiąc o tym, że w tych czasach idzie się za to do obozu — prycha cierpko.

Spuszczam wzrok. Ma rację.

— A... spotkało cię kiedyś prześladowanie za to?

— Nie. Kryłem się z tym.

Podnoszę twarz, która rozjaśnia się od nadziei. 

— To możesz tak zrobić i teraz, to przecież wykonalne!

— To nie takie proste — wzdycha.

Przez długą chwilę milczymy. Zastanawiam się. 

— Chyba miałeś już... kogoś? — spoglądam na niego z zaciekawieniem. On milczy, dość długo, ale w końcu udziela odpowiedzi na moje pytanie.

— Tak. To był Jacek. Ten, o którym ci opowiadałem — wyznaje. 

Dobrze, że nie mam herbaty w ustach, bo znowu zacząłbym się krztusić.

— Jacek?! — wytrzeszczam oczy ze zdumienia. — No tak... mówiłeś, że byliście ze sobą bardzo. Mogłem się domyślić. Jak... jak to się w ogóle zaczęło?

— Poznaliśmy się w wojsku. Gdy tylko zaczęła się wojna, uciekł z rodziną do Francji. Ale nie oznaczało to, że zamierzał tylko bezczynnie czekać z założonymi rękoma, o nie. Gdy tylko usłyszał o formującym się polskim legionie w armii francuskiej, natychmiast się zgłosił. A potem dołączyłem ja. Wyobraź sobie, że nasza znajomość zaczęła się pewnego grudniowego wieczora, kiedy na kolacji on zwrócił się do mnie: "Panie Tadeuszu, poda mi pan sól?" a mnie z jakiegoś powodu to rozbawiło, więc odparłem: "Oczywiście. Ale dla jasności, jestem Zawadzki, a nie Soplica". Durne jak nie wiadomo co, ale on załapał i odpowiedział: "Miło cię poznać. Ja jestem Jacek". "Soplica?" spytałem. A on na to: "Nie, Tabęcki" i obaj zaczęliśmy się głupio śmiać. Nigdy nie przypuszczałem, że Adam Mickiewicz może łączyć ludzi... a jednak — uśmiechał się pod nosem na to wspomnienie, a ja sam nie mogłem powstrzymać uczucia rozbawienia.

— Zaprzyjaźniliśmy się właściwie od razu. Towarzyszyliśmy sobie gdzie tylko się dało. No i jeszcze te zimne noce, w trakcie których przytulaliśmy się do siebie, by nie zmarznąć... Nie trzeba było długo czekać na rozwój wypadków. Potajemnie zostaliśmy parą.

Obaj tak szybko weszli w związek... Zupełnie, jakby od razu mieli pewność swoich uczuć, oraz orientacji. Ja długo myślałem o tym, co czuję, w końcu wcześniej interesowały mnie tylko dziewczęta. 

— Kryliśmy się, rzecz jasna, więc nasi koledzy myśleli, że po prostu jesteśmy dla siebie bardzo bliskimi przyjaciółmi, dlatego prawie się nie rozstawaliśmy. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu sam na sam, więc gdy tylko wysyłano nas po coś lub na patrol, skrzętnie wykorzystywaliśmy każdą minutę, jaką mieliśmy dla siebie. Wśród wojny, pełnej krwi, bólu i strachu, on był moim promykiem słońca, swym ciepłem i jasnością kojącym mnie i zsyłającym nadzieję. Liczyłem, że może wojna niedługo się skończy, albo że uda nam się przeżyć to piekło i wkrótce potem będziemy razem w pełni szczęśliwi i bezpieczni... Ale nie było nam to dane. Straciłem go, sam wiesz, w jakich okolicznościach — westchnął ciężko. 

Pokiwałem ze smutkiem głową. Wcześniej myślałem, że Zośka stracił tylko przyjaciela, a tu się nagle okazuje, że był to dla niego ktoś znacznie, znacznie ważniejszy.

— Wiesz — zaczął Tadeusz po tym, jak musiał ochłonąć w chwili ciszy — trochę mi go przypominasz. Zwłaszcza twój uśmiech... jest taki podobny do jego...

— Czyli że zadajesz się ze mną tylko dlatego, bo przypominam ci twojego zmarłego kochanka? — pytam nagle, nieco niedelikatnie.

— Nie — przeczy. — Zadaję się z tobą, bo jesteś sobą. Jesteś Jankiem, nie Jackiem. On jest już, niestety, ale przeszłością — mówi zdecydowanie. — Kocham to, jaki jesteś. Życzliwy, empatyczny, piękny: w środku i na zewnątrz, i mądry, nawet jeśli to, że zdałeś z chemii jest cudem. I to chyba dlatego, czuję to uczucie, którego imię ciężko jest mi wymówić — mówi cicho, a ja, zahipnotyzowany głębią błękitu jego oczu, czuję, jak przyciągany jakąś niewidzialną siłą, zbliżam się do niego coraz bardziej.
Jego przyjemnie chłodna dłoń ujmuje mój policzek, a ja rozchylam wargi i przekrzywiam leciutko głowę. Nasze usta już mają się złączyć, kiedy... on odsuwa się ode mnie. 
Pąsowieję ze wstydu i siłą zmuszam się, by nie odwrócić od niego mojego wzroku. 

— Dlaczego...? Myślałem... — jąkam się bezradnie.

— To nie tak, jak myślisz, Janeczku. My po prostu... Nie możemy — mówi z trudem i rezygnacją, spuszczając oczy na swoje dłonie.

— Ale czemu? Nie widzisz, że w ten sposób ranisz mnie... i siebie?

— Nie możemy — powtarza z uporem, kręcąc głową. — Dobrze, już nawet nie chodzi o to, że obaj jesteśmy tej samej płci, to już przegadaliśmy. Dlatego, primo, jesteś zbyt młody, masz zaledwie siedemnaście lat, nie jesteś jeszcze nawet mężczyzną, tylko...

— Nie jestem dzieckiem — przerywam mu ze złością.

— Tego nie powiedziałem, jednak należy zwrócić uwagę na to, ile masz lat, a ile ja mam — przemawia ze spokojem. 

— To wcale nie jest tak dużo, nie przesadzaj — prycham. — Zaraz ze mnie zrobisz mlekosysa, a z siebie starego dziada. 

— To osiem lat — mówi surowo. — Gdy ty miałeś dziesięć lat i kopałeś szmacianą piłkę z innymi dzieciakami lub buszowałeś w krzakach, ja miałem osiemnaście, osiągając tym samym pełnoletniość. Ba, nawet gdy poznałem Jacka, miałem lat prawie dwadzieścia i trzy, podczas gdy ty byłeś czternastoletnim podrostkiem.

— Bywają gorsze przypadki, na przykład młodziutkie dziewczyny wydawane za mąż za o dwa razy starszego od nich mężczyznę. Ty zaś jesteś ode mnie na ten moment straszy o mniej niż jedną trzecią mojego życia, a proporcja ta będzie szybko maleć — udaje mi się szybko znaleźć dwa sensowne argumenty.

— Widać, że matfiz — mówi żartobliwie, ale zaraz poważnieje.

— Tu chodzi o to, że ty jesteś młodziutki, niedoświadczony, dopiero odkrywasz siebie i świat... Nie patrz tak na mnie, sam wiesz, że mam rację. A ja jestem dorosły, mam sporo nie zawsze dobrego doświadczenia, jestem zresztą w takim wieku, w którym mógłbym wychowywać już własne dzieci, gdybym takowe posiadał. Ty jesteś delikatną istotą, która wciąż się jeszcze kształtuje, a ja nie chcę cię skazić, zniszczyć. Rozumiesz?  Ustalmy tak: żadnych pocałunków, dopóki nie skończysz osiemnaście lat, lub najwcześniej do zakończenia roku szkolnego, w kwietniu. Ja po prostu... Czułbym się z tym bardzo źle...  — zawiesza głos.

Zaciskam usta w wąską kreskę. Jego słowa brzmią racjonalnie, ale ja wciąż nie daję za wygraną. 

— Już nie przesadzaj, to miał być tylko głupi całus, już nawet dzieciaki na podwórku sobie takie dają!

— Powiedziałem to, co powiedziałem, zamierzam się do tego stosować. Kontynuując.. Secundo, jesteś moim uczniem. To z boku wygląda na faworyzację. Co pomyślą sobie inni—

— Właśnie, że nic sobie nie pomyślą, przecież nie będziemy sobie razem paradować na ich oczach!  — przerywam mu, wzburzony. — Zresztą, jaka do cholery faworyzacja? Przecież nie proszę cię o podwyższanie mi stopni, a ty nie bacząc na naszą relację, oceniasz mnie sprawiedliwie, jak każdego. Przecież skończyłem z dwóją na koniec semestru, sam zapracowałem sobie na taką, a nie inną ocenę!

— Ale po prostu niemoralna jest sama koncepcja związku nauczyciela i ucznia! Moim zadaniem jest przecież uczyć młode osoby, sprawować nad nimi pieczę, nie uwodzić je...

— Brzmisz, jakbyś wyrzekał się własnych uczuć. Jakbyś próbował mnie do siebie zrazić, pozbyć się... — po dłuższej chwili milczenia zdobywam się na drżący szept. 

— Nie, to nie tak! Ja po prostu... chcę dla ciebie tego, co najlepsze. Nie chcę cię skrzywdzić — odpowiada, patrząc na mnie z bólem w oczach. Bierze moją dłoń i zamyka w swoich. 

— Nie skrzywdzisz mnie, jesteś na to zbyt dobry — zaprzeczam. 

— Ale... ja już to zrobiłem — wzdycha z wyraźnym poczuciem winy. — Wiesz, muszę ci się do czegoś przyznać — mówi, a we mnie coś ściska się z niepokoju. 

— Wtedy unikałem cię specjalnie, taki był mój cel. Robiłem to bo liczyłem, że nie mając ze sobą tak długo kontaktu, ty zapomnisz o mnie, a w końcu ja o tobie — wyznaje ze skruszoną miną. 
Otwieram szeroko wilgotniejące oczy, podrywam się niespokojnie na krześle i zaciskam drugą dłoń na naszych już splecionych. 

— Dlaczego, Tadeusz, dlaczego? — moje wargi drżą.

— Przepraszam cię, naprawdę przepraszam! — woła, widząc rosnący zawód w moich oczach. — Teraz pojmuję, że było to głupie, ale wtedy myślałem, że robię to dla twojego dobra, że dzięki temu nie skuszę cię zejściem na złą drogę...

— Oh, Tadziu... zarzucam mu rękę na szyję, a on obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. — Oby już nic podobnego nie przyszło ci do głowy...

— Masz rację. Powinienem wreszcie w pełni zacząć cieszyć się szczęściem, jakie mam, mimo przeszkód. Ty jesteś moim szczęściem, Janeczku.

Wtulam twarz w jego ramię i tak przytuleni do siebie, w kojącej ciszy nie potrzebującej słów, spędzamy jeszcze kilka długich chwil, ciesząc i nasycając się sobą wzajemnie, z marzeniem, by już nic nie stało nam na drodze.


═════ஓ๑♡๑ஓ═════


3263 slowa.

czesc duszyczki! oto kolejny rozdzial, ktory, tak jak obiecalam, pojawil sie szybko (w miare moich mozliwosci)

co o nim sadzicie?

mam juz napisany w zeszycie kolejny rozdzial, prawie juz skonczony, ale niestety nie bede miala jak go przepisac, bo jutro rano (w nocy...) wyjezdzam, totez pojawi sie na poczatku sierpnia, zapewne.

do nastepnego!


24 lipca 2024.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro