♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐗𝐕𝐈
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
Tadeusz
Stoję przed lustrem w mojej sypialni i zapinam guziki mojej nieskazitelnie białej koszuli, moje nagie ciało stopniowo znika pod materiałem. Szykując się do pracy, wylewa się ze mnie gorycz.
To trwa już zbyt długo.
Muszę spojrzeć prawdzie w oczy.
Muszę spojrzeć sobie w oczy.
Patrzę w lustro, widzę tak dobrze mi znaną twarz, która od jakiegoś czasu ma zmęczony i nieszczęśliwy wyraz.
Nie mogę już dłużej siebie okłamywać. To bez sensu. Krzywdzę tym i jego, i siebie.
Myślałem, że postępuję dobrze, unikając go, że robię to dla jego dobra i dzięki temu on nie zejdzie przeze mnie na złą drogę.
Nie mogę dłużej uciekać od prawdy głoszącej, że go kocham.
Nie chcę dłużej udawać, że on dla mnie nie istnieje, kiedy czuję na sobie jego spojrzenie, pełne urazy.
Sądziłem, że to, co robię, płynie z mojej mądrości, mojej miłości do niego. Ale tak naprawdę byłem i jestem głupcem, który zamiast stanąć twarzą w twarz, wycofuje się i dystansuje, bo tylko to umie robić najlepiej.
Nie, nie mogę przed nim już dłużej uciekać. Zamiast tego powinienem wrócić do niego i przeprosić... O ile zostało cokolwiek do odbudowania, bo możliwe, że on już włożył naszą relację do zakładki ,,przeszłość" i nie chce mieć ze mną do czynienia.
Ta myśl sprawia, że czuję się okropnie źle, bo wiem, że to ja wszystko zepsułem. A przez moją pseudo ,,mądrość" i chęć zapewnienia mu tego, co najlepsze, dzieje się zupełnie odwrotnie, niż zamierzałem. On najpewniej nie wie, co stoi za moim zmienionym nagle zachowaniem, czuje się odrzucony, niechciany... widziałem to w jego oczach, gdy unikałem go po raz kolejny, wymyślając głupią wymówkę. A ja tęsknię, tak bardzo mi go brakuje...
Nie, tak nie może już dłużej być. Muszę wreszcie stawić czoła, a nie odchodzić, jak dotychczas. Musi być coś, co mogę zrobić, by chociaż spróbować uratować sytuację.
Odchodzę od lustra, znajduję kawałek papieru, pióro i atrament, po czym piszę krótki liścik. Po wyschnięciu składam karteczkę na pół i chowam ją do kieszeni spodni.
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
Janek
Ostatni dzień przed feriami! Czy człowiek może pragnąć czegoś więcej do szczęścia?
Tak, na przykład tego, by lekcja chemii się wreszcie skończyła. Zwłaszcza, kiedy jest ona prowadzona przez nauczyciela, w którym jestem beznadziejnie zauroczony, podczas gdy on mnie za nic, wręcz mnie unikając.
Starałem przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości, jaką miał być brak Tadeusza w moim życiu i uważanie go za jedynie mojego nauczyciela (którym pobędzie sobie jeszcze nieco ponad trzy miesiące) i komendanta Grup Szturmowych, do których niebawem dołączę. Nie mam jak zupełnie wyrzucić go z mojego życia, ale mogę przecież o nim zapomnieć. Potrzeba tylko czasu, by moja rana się zagoiła... bo przecież to właśnie czas je leczy, prawda?
Wbrew pozorom ignorancja wobec Tadeusza wcale nie była taka łatwa, jak mogło się zdawać. Często łapałem samego siebie na stanowczo zbyt długim przypatrywaniu mu się, albo na słuchaniu cichutkiego, tęsknego głosiku z tyłu mojej głowy mówiącego, że wszystko się jeszcze ułoży, a którego nijak nie mogłem zdusić.
Jeszcze trochę, mówiłem sobie, muszę jeszcze trochę wytrzymać. Potem to uczucie osłabnie i będę mógł o nim zapomnieć...
Tadeusz przechadza się po klasie, rozdając uczniom ostatnio pisane przez nich klasówki. Przechodzi także obok ławki mojej i Alka, oddając nam nasze prace.
Trója, uśmiecham się sam do siebie.
Piękne zakończenie pierwszego semestru. Dzięki niej mam niezachwianą pewność, że zdaję semestr z oceną dopuszczającą. Kto wie, może na świadectwie będzie stopień dostateczny...? O ile nie będzie to wymagało to zbyt wielu interakcji z Tadeuszem.
Przewracam klasówkę na drugą stronę, ot tak, by zobaczyć, w których zadaniach zrobiłem błąd. Moim oczom od razu rzuca się mała, przypięta karteczka, zapisana schludnymi literami opatrzonymi zawijasami, które niechybnie wyszły spod dłoni Tadeusza.
❝𝒵𝑜𝓈𝓉𝒶𝓃' 𝒹𝓏𝒾𝓈' 𝓃𝒶 𝓀𝑜𝓁𝓀𝓊 𝒸𝒽𝑒𝓂𝒾𝒸𝓏𝓃𝓎𝓂. 𝒫𝓇𝑜𝓈𝓏𝑒,❞
Jedynie ostatnie słowo wygląda nieco koślawo, zupełnie, jakby Tadeuszowi zadrżała ręka przy pisaniu.
Czytam ten króciutki liścik drugi, trzeci, czwarty raz. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę.
Ha, prześmieszne! Co on sobie myśli? Że po prawie miesiącu ignorowania mnie i traktowania tak, jakby mnie w ogóle nie znał, ja rzucę się na jego zawołanie, bo on sobie tego życzy? Jeszcze czego? Czyżby chciał pośmiać się z mojej naiwności? Niedoczekanie, to sobie poczeka!
— Co tam masz? — Alek przerywa mi moje gotowanie się ze złości i wgapianie się w liścik, zerkając mi przez ramię by zobaczyć, co jest napisane na karteczce.
— Nic! — od razu zgniatam papierek i chowam go do kieszeni spodni.
— No weź! Powiedziałbyś, a nie! — jęczy nieusatysfakcjonowany Maciej.
— Nie interere bo kociej mordy dostaniesz — ucinam, na co Alek mamrocze coś pod nosem z niezadowoleniem.
Wydawało mi się, że podjąłem już decyzję i nie zamierzam iść na żadne kółko, lecz treść liściku wciąż odbija się w mojej głowie echem. I to do tego stopnia, że ledwo mogę skupić się na kolejnych lekcjach. Przynajmniej to ostatni dzień przed feriami, więc jest luźniej i prawie nic nie tracę.
Gdy kończy się ostatnia lekcja, moje nogi chcą zejść po schodach w dół do szatni, ale moje myśli podążają ku sali chemicznej. Co mam zrobić? Pójść do domu i w spokoju świętować w większości dobre oceny na koniec semestru, czy pójść do Tadeusza i narazić się na... sam nie wiem co? To nieznane jest niepokojące, przerażające... Ale cichy głosik tyłu głowy podszeptuje mi, że to może być jedyna taka okazja na uratowanie relacji z Tadeuszem. Może on rzeczywiście mówi prawdę, a Tadeusz wyciąga właśnie do mnie jako pierwszy dłoń na zgodę?
O ile chciałem zdystansować się od Zawadzkiego raz na zawsze, o tyle kusi mnie perspektywa odzyskania jego bliskości, na której samą myśl moje serce się aż raduje.
Stoję tak na środku korytarza jak skamieniały.
Nie wiem, co mam zrobić, gdzie pójść. A co, jeśli jednak Tadeusz nie ma dobrych intencji i mogę tylko narazić się na pośmiewisko...?
A, walić! Idę tam, dopóki się zupełnie nie rozmyślę. W razie czego dam mu taki opiernicz, że mnie popamięta! — myślę sobie hardo i zmuszam nogi, by zaprowadziły mnie pod salę chemiczną.
Wzdycham ciężko, waham się, z ociąganiem dotykam klamki.
Raz kozie śmierć. Postanawiam, że od tej chwili mam wyglądać na pewnego siebie, a nie zastraszonego i niepewnego. Pewnym ruchem otwieram drzwi i wchodzę do środka.
Nie ma tam żadnych uczniów. No tak, to normalne, że nikt nie przyszedł, w końcu to ostatni dzień przed feriami, komu by się chciało teraz siedzieć nad chemią? A ja muszę tu jeszcze przyłazić, bo Zawadzki ma takie widzimisie...
Ah, no i Tadeusza też tu nie ma. Zostałem wystrychnięty na dudka, cudownie. Wiedziałem, że lepiej było tu nie iść, ale nie, ta głupia nadzieja mnie tu przywiodła. Mogłem słuchać mojego głosu rozsądku...
Zamierzam już odejść, kiedy drzwi do zaplecza otwierają się, a ze środka wychodzi Tadeusz.
Zamieram w bezruchu tam, gdzie stoję. On zbliża się, powoli, bardzo powolutku i nieśmiało odnajduje swoim wzrokiem mój.
— Więc jednak przyszedłeś — mówi, nawet nie wiem, jakie uczucie mu towarzyszy. Ulga? Zdziwienie? Nadzieja?
— Przyszedłem — cedzę powoli przez zęby.
— Naprawdę, naprawdę bardzo chciałbym cię przeprosić... — przykłada dłoń do serca i spogląda mi głęboko w oczy. — Za ten... brak kontaktu i...
— Chciałeś chyba powiedzieć "celowe unikanie ciebie i ignorowanie, jakbyś nie istniał" — poprawiam go zimno, opierając ręce na biodrach.
— Przepraszam cię — powtarza, patrząc na mnie błagalnie. — Bardzo żałuję mojego zachowania i wiedz, że czuję się winny.
— Słusznie — mamroczę cicho pod nosem. — A może powiesz mi przynajmniej, jaka była przyczyna tego twojego "zachowania"?
Wzdycha ciężko.
— Byłem ostatnio bardzo zajęty. I miałem... gorszy okres w życiu. Nie chciałem cię w to mieszać.
Czuję, że nie mówi całej prawdy, ale przyjmuję to wytłumaczenie, a moje spojrzenie łagodnieje nieco.
— Nie mogłeś mi po prostu powiedzieć?
— Nie... nie czułbym się z tym dobrze. Nie chciałem sprawić ci kłopotu, a poza tym, mógłbyś mnie poważnie znielubić.
— Rany, Tadeusz, to brzmi, jakbyś zamordował niewinnego człowieka — prycham z rozbawieniem, ale mu nie jest do śmiechu. — Może powiesz mi, co tak naprawdę się stało? Nie będę cię oceniać.
Pokręcił głową.
— Może kiedyś ci powiem. Wiem, że jestem winien ci wyjaśnienia, ale teraz nie czuję się na to gotów, przepraszam.
— Niech ci będzie — godzę się.
— Hej, zaraz. Czy to nagłe zainteresowanie moją osobą nie oznacza przypadkiem, że mi wybaczasz? — pyta na w pół żartobliwie.
Robię przesadnie wyniosłą minę i udaję, że się namyślam.
— Pomyślę o tym, jeśli...
— Jeśli? — doptyuje z nadzieją.
— Jeśli zagrasz dla mnie na fortepianie.
— Ha, z przyjemnością! Po prawdzie, to właśnie miałem w planach. Rozumiemy się bez słów, to chyba prawdziwa przyjaźń.
Po wygłoszeniu tych słów wygląda na nieco zestresowanego, jakby wypowiedzenie ich tak świeżo po pogodzeniu się było nie na miejscu. Ale mnie to nie dotyka, zamiast tego staram się nie skrzywić na słowo "przyjaźń". Cóż, lepsze to niż nic, czyż nie...?
— Tak, przyjaźń...
Tadeusz wygląda na bardzo uradowanego. Uśmiechając się, prowadzi mnie na zaplecze sali muzycznej. Zacząłem się zastanawiać, czy aby nie wybaczam mu za szybko. Nie chcę wyjść na zdesperowanego, łatwowiernego dzieciaka, który łaknie uwagi i towarzystwa. Chociaż... czy przypadkiem już nim nie jestem?
Wszelkie wątpliwości i nieufność rozwiewają się jednak, gdy siadamy przy fortepianie, a on rozpoczyna swą anielską grę.
Tylko dla mnie.
Bym mu wybaczył.
Każde uderzenie w klawisze o barwie kości słoniowej, brzemienne w słodkie, melodyjne dźwięki, zmywa żal i niepewność, zapełniając moje serce miłością.
Muzyka Tadeusza jednała mnie z nim, sprawiała, że jakakolwiek uraza znikała bezpowrotnie.
Kończy grać utwór, spogląda na mnie z błyskiem w oku i zaczyna kolejny.
[A/N] polecam dla klimatu wlaczyc sobie utwor w mediach (mozecie jakos od 1-2 minuty) bo to wlasnie on bedzie grany przez tadzika!!! (kocham liszta kocham liebestraum)
Melodia jest spokojna, cicha, przywodzi na myśl ukryty w leśnej gęstwinie strumyk, błękitną łąkę nieba, na której pasą się leniwie białe obłoki, przypominające baranki, czy też rozmowę dwójki zakochanych wśród nocnej ciszy, w urokliwej, okwieconej altance, skąpanej w blasku księżyca...
Palce Tadeusza suną powoli, z wyczuciem, po jasnych jak jego skóra klawiszach.
Wtem melodia przyspiesza, kumuluje się w jednym punkcie.
Spokojny dotychczas strumyk przyspiesza, błękitną łąkę zaczynają zapełniać baranki o szarej wełnie, kochankowie wbijają w siebie spojrzenia rozżarzone blaskiem pożądania.
Nagle wszystko się uwalnia, rozwiązuje, osiąga szczytowy punkt.
Dłonie Tadeusza tańczą po klawiaturze, a każde uderzenie klawisza chwyta mnie mocno za serce, przeszywa do szpiku kości.
Strumyk staje się wezbranym potokiem, którego wartki nurt porywa i niesie wszystko na swojej drodze, a bystra, wezbrana woda burzy się i wzdyma, wylewa na brzegi.
Błękitną łąkę taranują tabuny czarnych, rozbrykanych baranów, które w dzikim pędzie taranują wszystko, co stoi na ich drodze, aż złote iskry sypią się z nieba.
Kochankowie z altany wpijają się łapczywie w swoje usta, błądząc w miłosnym upojeniu dłońmi po ciele tego drugiego.
Zamieram, zastygam w bezruchu, to muzyka związuje mnie swoimi pętami, godząc jednocześnie we mnie słodko—gorzkimi pocałunkami.
Ta przyjemna agonia nie trwa jednak zbyt długo, bo wszystko uspokaja się, wraca do poprzedniego stanu. Palce Tadeusza zatrzymują się.
— I jak podobało ci się ,,Liebestraum" Franza Liszta w moim wykonaniu? — pyta mnie z roziskrzonym spojrzeniem.
Słowa ledwo wychodzą z mojego zasupłowanego gardła. Czuję szybko bijące serce obijające się o klatkę moich żeber; staram się na powrót zacząć oddychać.
— To było... cudowne — wyszeptałem, wpatrując się w niego gorejącym wzrokiem, zauroczony. Osobiście nie byłem zadowolony swoją odpowiedzią, gdyż w moim mniemaniu nie oddała ona pełni wspaniałości utworu zagranego przez Tadeusza. On jednak zdawał się być nią usatysfakcjonowany, po po chwili ponownie złożył palce do gry.
— Teraz postaram się zagrać coś od siebie. Nie jestem zbyt dobry w komponowaniu, ale to właśnie tę melodię grałem, gdy myślałem o tobie — oznajmił cicho.
Niebywale mnie tym urzekł: utwór specjalnie dla mnie! O mnie... O nas.
Przysunąłem się bliżej niego, nasze kolana musnęły się.
On zaczął grę, a ja słuchałem jej z zapartym tchem.
Blade, długie i szczupłe place Tadeusza przesuwały się z gracją po klawiaturze fortepianu, dotykając jej delikatnie, pieszczotliwie niemalże.
W moich myślach rodzi się grzeszna, nieprzyzwoita myśl: Chciałbym, aby to mnie dotykał tak, jak dotyka ten instrument...
Moja twarz płonie w trawiącym ją ognistym rumieńcu.
Melodia, którą tworzy Tadeusz, jest spokojna, tęskna.
Zdaje się mówić: Przepraszam, że cię porzuciłem, wybacz mi.
Odpowiada jej długi, skarżący się głos: Kocham cię, a ty tak ranisz mnie swoją obojętnością! Jak ma ci przebaczyć?
Pierwszy głos na to: Wiem, że tęsknisz za mną... jak i ja, w głębi serca swego...
Przejmuje mnie ta gra pełna ckliwości, niedopowiedzeń i tęsknoty. Przysuwam się do Tadeusza najbliżej, jak się da, drewniane krzesła uderzają o siebie z głuchym jękiem, moja głowa opada ciężko na jego ramię. Z ust wyrywa mi się ciężkie, zduszone westchnienie.
— Co się dzieje, Janeczku? — przestaje grać i obejmuje mnie delikatnie jedną ręką. Jak on ślicznie zdrobnił moje imię...
— Czy ty... czy ty bawisz się moimi uczuciami? — wydobywam z siebie jękliwe słowa, nad których znaczeniem nawet nie myślę.
— Ależ skąd... Nie, nie bawię się nimi. Nie śmiałbym — zapewnia, gładząc mnie lekko po plecach.
— Jesteś otwarty, miły... potem nagle dystansujesz się, robisz się zimny, nie wiem, co się dzieje...I z powrotem stajesz się ciepły, zachwycający — wyrzucam z siebie. W tej chwili nie myślę o tym, że te wyrzuty nie brzmią, jakby wygłaszał je przyjaciel, lecz zraniony kochanek.
— Janeczku... tak bardzo cię przepraszam — ból w głosie jest prawdziwy. — Nie pragnąłem cię umyślnie zranić, nie chciałem, byś cierpiał... obiecuję, że już taki nie będę, że coś podobnego się więcej nie wydarzy — zapewnia mnie, a jego słowa i bliskość koją mnie. Układam wygodniej głowę na jego ramieniu.
— Tęskniłem — mówię cichutko, ledwo słyszalnie.
— Ja za tobą też — szepcze. Wolną dłonią zaczyna grać prostą, nieskomplikowaną melodię, podczas gdy drugą wciąż mnie obejmuje. Trwamy tak, przy sobie, w niezmąconym spokoju, towarzyszy nam cicha muzyka.
Jesteśmy tak blisko siebie, że gdybym przekrzywił bardziej głowę, dotknąłbym ustami jego szyi. Wdycham zapach jego koszuli, na który składają się woń kawy, wody kolońskiej i proszku do prania. Przyciskam nieznacznie kolana do jego uda. Moja dłoń, wcześniej spoczywająca na mojej nodze, przysuwa się lekko, ocierając się o jego spodnie. Potem czuję nieznaczny ruch — gładzi mnie po ramieniu. Potem ruchy stają się nieco pewniejsze — wędruje palcami po moim barku, aż dociera do obojczyka, którego kołnierz rozchłestanej koszuli nie skrył w całości, gdzie rysuje kciukiem jakieś nieznane mi, fantazyjne wzory.
Przechodzą mnie przyjemne, elektryzujące dreszcze. Podnoszę twarz, prawie dotykając ustami jego szyi. Koniuszek mojego nosa już delikatnie ją muska. Czuję, jak przełyka ślinę, raz, drugi.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, co robię, ta chwila wydaje się być tak oderwana od rzeczywistości...
Odzywa się we mnie odwaga, by dotknąć wargami jego szyi. To tylko muśnięcie, ale jego przeszywa piorunujący dreszcz, a we mnie wzrasta ciepła fala.
Dłoń, którą gra, drży, z fortepianu wydobywa się fałszywy, przenikliwy dźwięk, dłoń zamiera. Tadeusz sztywnieje, zdaje się być sparaliżowany moim gestem. Po chwili jednak całuje mnie w czubek głowy, to też muśnięcie, a ja w odpowiedzi znowu przyciskam wargi do jego szyi, tym razem już nieco śmielej.
Wciąż jest droga odwrotu, wciąż można się wycofać. Muśnięcia warg można wybaczyć, pocałunków — nie.
Jego wprawne palce głaszczą delikatnie moją odsłoniętą skórę na obojczyku, czym przyprawia mnie o gęsią skórkę. Moja dłoń przesuwa się z jego uda na jego pierś, przytrzymuje ją lekko, zatapiając się w materiale jego koszuli.
— Janek — szepcze, jego gorący oddech rozdmuchuje mi włosy.
— Jann— Janek — jego głos załamuje się, zapewne przez duszącą go przyjemność, gdy podążam drogą nie mającą odwrotu — składam na jego szyi delikatny pocałunek, niby muśnięcie skrzydeł motyla.
— Janek, przestań — mówi, już bardziej stanowczo. Delikatnym, ale stanowczym ruchem łapie mnie za nadgarstek i zabiera moją dłoń ze swojej piersi.
Spoglądam na niego, spojrzenie ma zamglone, oddycha ciężko przez usta. Mój oddech też jest przyspieszony, podobnie jak bicie mojego serca. Całego mnie obejmuje gorąco.
— Powinniśmy o tym porozmawiać — mówi po chwili z powagą. — Nie wiem, czy wiesz, ale to nie był już zwyczajny, przyjacielski dotyk.
— Wiem — szepczę, delektując się tą świadomością.
— Cholera, to było...
— ...Coś więcej — odpowiadam. Choć mój głos jest cichy, dźwięczy w nim pewność.
— Janek, to może mieć bardzo poważne konsekwencje. Nie chcę, byś miał przeze mnie problemy — potrząsa moją dłonią, w jego oczach maluje się zmartwienie.
Wtem rozlegają się kroki i słychać kobiece głosy, drzwi otwierają się. Spłoszeni odwracamy głowy ku źródle hałasu. U progu stają pani Bronisława i ...Hala.
Obie, zwłaszcza ta druga, bardzo zdziwione. No cóż, niecodziennie widzi się w pustym pomieszczeniu nauczyciela i ucznia przytulających się do siebie i trzymających za dłonie...
Tylko skąd, u licha, wzięła się tu Glińska? Ah, no tak, to przecież straszna prymuska. Pewnie chciała, aby nauczycielka muzyki jej coś pokazała, wytłumaczyła, może chciała się podlizać, czy jak... Jedno jest pewne — po powrocie z ferii wszyscy będą tylko trąbić, że "Janek i pan Zawadzki znowu spędzają ze sobą czas, pewnie Janek to lizus i chce, by profesor podwyższył mu oceny!"
Twarz Hali wydłuża się, więc zwiększamy dystans pomiędzy mną a Tadeuszem.
— Chciałam udostępnić Halince fortepian, ale chyba wam przeszkodziłam... Wpadnę troszkę później — mówi niepewnie Bronisława.
— Ależ, nie kłopocz się, akurat się żegnaliśmy — mówi Tadeusz, zgrabnie przekręcając rzeczywistość, aby nie było w niej nic nietypowego, ten dotyk był tylko pożegnaniem dwójki przyjaciół!
Wraz z Tadeuszem wstajemy z krzeseł i kierujemy się ku drzwiom.
— Do widzenia — żegnam się uprzejmie z panią Bronią, jej zielone oczy błyskają przyjaźnie. Nie mogę powstrzymać się też od posłania Hali wyniosłego spojrzenia — ona marzy Tadeusza, a on widocznie woli mnie... Ah, jaka szkoda... Dla niej, oczywiście. Ja nie żałuję niczego.
— Dokończymy tą rozmowę po feriach, jak już wrócisz do szkoły — mówi Tadeusz, gdy już znajdujemy się przy wyjściu od sali chemicznej.
— Ale czy po tym czasie nie zaczniesz mnie znowu unikać? — wyrażam swą niepewność, spoglądając na niego nieśmiałym, spłoszonym wzrokiem.
— Nie będę — kręci przecząco głową.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
Chwyta mnie za dłoń, którą lekko ściska i po upewnieniu się, że nikt nie patrzy, całuje mnie w czoło. Żegnamy się, a ja, jakby uskrzydlony, opuszczam głowę. Mam wrażenie, jakby miękki dotyk warg Tadeusza wciąż towarzyszył mi na mojej skórze.
Wiem, że ciężko będzie mi przez te dwa tygodnie spędzone bez Tadeusza, ale dzięki wciąż żywym, empirycznym wspomnieniom o jego dotyku, pod którym się rozpływałem i smaku jego ;ciepłej, miękkiej skóry, byłem w stanie je przetrwać.
.
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
2991 slow.
hej misie!!
oto kolejny rozdzial, w ktorym troszenkeee odlecialam, ale chyba nie macie mi tego za zle >;3
standardowo: co sadzicie?? podobalo wam sie???
kolejny rozdzial mam juz zapisany w zeszycie, musze go tylko przepisac i go opublikuje (btw przy przepisywaniu slucham metalu i lany, bardzo ciekawe doznania i vibe XDD)
macie jeszcze jakis starszy rysunek ilustrujacy to, co tu sie wydarzylo. nie jestem z niego jakos szczegolnie zadowolona, bo anatomia reki tadeusza tu kwiczy (chcialam by zmiescila sie jego cala lapa i nie wyszedl mi skrot perspektywistyczny :((( ) ale macie. kiedys narysuje lepsze arty, moze kolorowe jak mi sie bedzie chcialo.
do nastepnego, dbajcie o siebie, pijcie duzo wody <33
~wasza roskowa bogini
21 lipca 2024.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro