♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐗𝐈𝐈𝐈
▬ tw: drastyczne, krwawe opisy.
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
Janek
Śnieg okrył nagie konary drzew i całe boisko białą, puchową warstewką. Świat wokół pobielał i jednocześnie poszarzał przez chmurne niebo, stając się bardziej monochromatycznym.
Siedziałem na ławce przy bramie zaznaczającej teren szkoły, przede mną rozciągało się boisko do gry w piłkę. Właśnie zaczęła się długa przerwa, a jako, że głodny nie byłem, ani nie musiałem niczego powtarzać, bo żadna klasówka nie została zapowiedziana, postanowiłem wyjść na zewnątrz i trochę się przewietrzyć.
Alek mówił, że pójdzie ze mną, ale na korytarzu spotkał Basię. Wyszło jak wyszło, zostałem sam.
Już niedługo święta, a wraz z nimi przerwa świąteczna. To będą moje ostatnie chwile beztroski, wszakże w maju, prawie tuż po moich osiemnastych urodzinach, będę zdawał matury... Potem przyjdzie także dorosłość, i jak głosi nazwa egzaminu, który będę zdawać: maturity, dojrzałość.
Mam mieszane uczucia — cieszę się, że wreszcie w pełni stanę się człowiekiem, który o sobie decyduje, jednak boję się tego, co przyniesie przyszłość — czy wojna będzie nadal trwać, i czy w ogóle ją przeżyję? Jak będzie wyglądała moja praca? I czy w ogóle będę szczęśliwy....? Marzyło mi się, by kiedyś działać, wręcz żyć dla ludzi, pomagać im, być przydatnym i wmurować swoją cegiełkę do odbudowywania Polski. Czy to ma w ogóle szansę się ziścić...?
Ciszę rozdarły czyjeś radosne śmiechy. Odruchowo zwróciłem twarz w stronę, z której dobiegał dźwięk. Ujrzałem Tadeusza, przy którym szła nauczycielka muzyki. Widać było, że wesoło rozmawiali i cieszyli się sobą nawzajem.
Zawadzki powiedział coś, a kobieta roześmiała się głośno, perliście.
To nie pierwszy raz, kiedy widzę ich razem.
Parę dni temu, gdy po szkole wyszedłem przejść się po Łazienkach Królewskich, w oddali ujrzałem Tadeusza, panią Bronisławę i dziecko, najpewniej jej własne.
A może ich?
Niósł wtedy tą małą na barana i cała trójka wyglądała na bardzo radosną. Nie podszedłem do Tadeusza, by go powitać, zupełnie jakbym się bał, że swoją obecnością skażę tą bańkę szczęścia i sprawię, że się rozpryśnie.
Zawsze wydawało mi się, że Tadeusz nikogo nie ma, a teraz to przeświadczenie wydaje mi się być głupie. W końcu nigdy nie pytałem go o to, czy ma jakąś partnerkę, stąd nie mogłem wiedzieć, jak jest naprawdę.
Tadeusz otworzył bramę i puścił przodem kobietę; oboje weszli do szkoły. Pewnie przyszli od strony boiska, bo stąd jest bliżej do pokoju nauczycielskiego.
Wszakże zespół szkół gimnazjalnych i licealnych imienia Stefana Batorego ma dość okazałe rozmiary.
Tadeusz i Bronisława prawie już podeszli do drzwi, ale wtedy on rozejrzał się i rozpoznał mnie. Pożegnał się z kobietą, która po chwili zniknęła w środku, po czym ruszył w moją stronę.
— Cześć, Janek — przywitał się, gdy już stanął przy mnie. Siedząc na ławce, zadarłem do góry głowę, by spojrzeć mu w oczy, których błękit wśród zimnego krajobrazu jakby uwydatnił się jeszcze bardziej. Tadeusz wyglądał jak zwykle pięknie, to znaczy po prostu wyglądał niezwykle elegancko w tym swoim ciemnym, długim płaszczu.
— Serwus, Tadeuszu — odpowiedziałem na powitanie.
— Och, czyżby to jest mój szal? — spostrzegł, przyglądając mi się, po czym uniósł brew do góry. Jego wargi wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu.
Moje ręce odruchowo powędrowały do szyi opatulonej ciepłym szalikiem, którym Tadeusz obwiązał mnie jakiś czas temu, na naszym pamiętnym spacerze.
— Hm, tak — speszyłem się lekko i spuściłem z zakłopotaniem wzrok. — Właściwie, powinienem ci go oddać, przepraszam.
Naprawdę czułem, że jestem zobowiązany do zwrócenia Tadeuszowi tego szalu, w końcu to jego własność, nawet jeśli zapach lekko wywietrzał, zastąpiony moim własnym.
Już sięgałem rękoma do szyi, by odwiązać szalik, ale wtedy dłonie Tadeusza nakryły je i delikatnie złapały, skutecznie je powstrzymując. Były bardzo chłodne i jedwabiście miękkie w dotyku.
— Nie, nie trzeba. Potraktuj to jako podarunek ode mnie. Mam w domu kilka szali, nie jest to dla mnie żadna strata — zaprzeczył. — Zresztą, bardzo ładnie w nim wyglądasz. W sensie, chodziło mi o to, że ci pasuje. Ale oczywiście jesteś też ładny, po prostu—
Zazwyczaj był taki opanowany, a teraz zakłopotał się, chrząkając cicho. Zabrał swoje dłonie z moich, przymrużył leciutko oczy i ściągnął brwi, nie wiedząc, co ma powiedzieć, by zgrabnie z tego wybrnąć.
— Dziękuję — odparłem miło się uśmiechając i tym samym skracając jego mękę. Naprawdę zrobiło mi się przyjemnie.
Powiedział, że jestem ładny... — pomimo panującego zimna, poczułem ciepło.
— To... jak tam samopoczucie? Wszystko dobrze? — spytałem, chcąc przerwać ciszę, jaka między nami zapadła.
— Wszystko w jak najlepszym porządku. A u ciebie?
— Tak, u mnie też jest dobrze.
Błędem było zaczynać zaczynać tą rozmowę, bo znowu zrobiło się cicho i niezręcznie.
Jednakże był pewien temat, który chciałem poruszyć, choć nieco się wstydziłem.
— Czy mogę o coś spytać? Tak z ciekawości, po prostu...
— Ależ oczywiście. Pytaj śmiało — zachęcił mnie.
— A czy ty i pani Bronisława jesteście no... razem? — spytałem, starając się sprawiać wrażenie, że mówię to bez cienia zmieszania i z nonszalancją. Nie wiedzieć czemu, pytanie o życie miłosne Tadeusza nieco mnie zawstydzało. A przecież z kolegami wymieniamy się bez oporu informacjami o tym, jakie dziewczyny nam się podobają, a które kochają się w nas.
Spojrzałem na białe, smukłe dłonie Tadeusza, pokryte błękitną siateczką żył. Na żadnym z palców nie widniała obrączka, choć opcja, że ma po prostu zwykłą partnerkę także była możliwa, nawet jeśli społeczeństwo przychylniej patrzy na życie w małżeństwie.
Jego brwi powędrowały ku górze.
— Bronia?... Ależ nie, to tylko moja przyjaciółka — odezwał się z delikatnym rozbawieniem pobrzmiewającym w głosie.
To dobrze — przeszło mi przez myśl, a ja od razu zdziwiłem się tą ulgą.
Co prawda może przecież mieć obrączkę i ją zdejmować, ale po co miałby to robić i w dodatku teraz mnie okłamywać?
— Ah, rozumiem...
— I tak dla jasności, nikogo teraz nie mam, jeśli cię to interesuje — spojrzał na mnie przenikliwie.
— Spytałem po prostu pod wpływem chwili, nie chcę być wścibski.
— Cenię sobie takich ludzi.
Podszedł bliżej, by usiąść obok mnie na ławce. Zrobiło mi się miło, bo nawet, jeśli rozmowa nie była przednia, to on i tak chciał spędzić czas w moim towarzystwie.
Usiadł powoli, jakby z trudem, i syknął cicho przez zęby, najprawdopodobniej z bólu.
— Noga? — zgadywałem.
— Tak. Odzywa się szczególnie, kiedy jest zimno lub mokro, lub gdy przebywam dłuższą chwilę w bezruchu, a potem się ruszam.
Przypomniało mi się, jak mówił mi, że zranił go odłamek granatu. Gdy spytałem go, czy zranił się na akcji, odparł zagadkowo: "Nie do końca, ale przyjmijmy, że tak. Może kiedyś ci o tym opowiem."
— No już, nie patrz na moją nózię tak, jakbyś próbował porozumieć się z nią telepatycznie — parsknął śmiechem. — Pewnie chcesz wiedzieć w końcu okoliczności zdobycia tej rany, co?
Pokiwałem twierdząco głową.
— Postaram... postaram się ci o tym opowiedzieć — skinął, po czym momentalnie spoważniał. Wypuścił powietrze przez usta. — Tylko czy jesteś gotowy na usłyszenie kolejnej historii przesyconej bólem i stratą? — spojrzał na mnie kątem oka i uśmiechnął się gorzko.
Oh, czyli że stoi za tym coś znacznie grubszego...
— Z chęcią cię wysłucham. Oczywiście, jeśli masz masz siłę i chęć, by mi o tym opowiedzieć.
Wziął głęboki wdech.
— Byłem w wojsku — wyznał, od razu przechodząc do, jak mniemam, sedna. Bardzo zaskoczył mnie tymi słowami.
— Nie wiedziałem o tym...
— Jakoś nieszczególnie się tym chwaliłem — mruknął, wzruszając ramionami.
— Ale zaraz... przecież wojsko...
— Tak, wiem że Polska nie ma teraz żadnej prawdziwej armii. Otóż, nie należałem do armii polskiej... to znaczy, była ona polska, ale stacjonowała we Francji.
— Ah, no przecież...! Legiony polskie we Francji, armia generała Sikorskiego... — wreszcie połączyłem ze sobą fakty.
— Dokładnie tak. Był grudzień trzydziestego dziewiątego roku. Niemcy panoszyli się w naszej ojczyźnie od trzech miesięcy, kiedy podjąłem decyzję o wstąpieniu do dopiero formującego się polskiego legionu na ziemiach francuskich. Miałem dwadzieścia dwa lata, a choć nie miałem wielkiej krzepy, to nie bałem się żadnej roboty i byłem gibki. A przede wszystkim, wypełniała mnie prawdziwa siła. Nie w mięśniach, a w sercu. To była determinacja, wiara w wolną Polskę i w to, że wielu takich jak ja zdoła ją wyzwolić. A przecież Francuzi także walczyli przeciwko Niemcom. Mieliśmy wspólnego wroga — zaczął z błyskiem w oku.
— A w dodatku, pałała we mnie żądza zemsty... za Anię — nagle przybrał nieco ponury wygląd. — Tak czy siak, jakoś udało mi się przemknąć przez granicę. Wcześniej czekało mnie pożegnanie z rodzicami — matka nie kryła łez, ojciec, choć przygnębiony, był ze mnie dumny. Ale obydwoje bali się, że już więcej mnie nie zobaczą. Obawa ta była uzasadniona, bo ja sam byłem świadomy, że mogę już nigdy nie powrócić do ojczyzny żywy. Wiedziałem, że dodaję im zmartwienia i trosk, zwłaszcza, że stracili już jedno dziecko i mogli stracić drugie, ale czułem, że muszę pójść do wojska.
— Potem dołączyłem do I Dywizji Grenadierów pod dowództwem generała Maczka, później pułkownika Ducha. Początkowo przebywaliśmy w obozie ćwiczeniowym w Coëtquidan, który my przemianowaliśmy na Koczkodan, jako że na oryginalnej nazwie można język połamać — uśmiechnął się leciutko. — Źle tam nie było, choć kłamstwem byłoby stwierdzenie, że łatwo. Codziennie odbywały się treningi, ale nie tylko takie, gdzie uczyliśmy się używania różnorakiej broni, ale także te bardziej mordercze: pompki, brzuszki, skoki, biegi, deska, podciąganie na drążku, wszystko na czas, i tak dalej... Szybko ze szczuplutkiego t̶w̶i̶n̶k̶a̶ gogusia o delikatnej fizjonomii przerodziłem się w silnego, umięśnionego mężczyznę.
Spojrzałem teraz na Tadeusza zupełnie inaczej. Wcześniej postrzegałem go jako żyjącego spokojnie, zwykłego nauczyciela, no dobrze, może nie takiego zwykłego, patrząc na to, że jest komendantem Grup Szturmowych, a tutaj ukazuje mi się zupełnie inny jego obraz: silnego fizycznie mężczyzny, radzącego sobie w trudnych warunkach, hardego, umięśnionego...
— W ogóle warto także dodać, że była zima. Ziąb był okropny, a i właściwego ogrzewania brak... Żeby nie zmarznąć w nocy, w barakach spaliśmy wtuleni w siebie, by chociaż ogrzać się ciepłem ciała... — urwał na moment, ściągnął brwi i zawiesił wzrok gdzieś w przestrzeni. Wyglądał, jakby przypomniało mu się nieco krępujące wspomnienie.
Ciekawe, co się wtedy wydarzyło w tych barakach...
— No to tak... — podjął znowu. — Jakoś w drugiej połowie kwietnia przetransportowano naszą dywizję do strefy przyfrontowej gdzieś w okolicach Colombey-les-Belles, w Lotaryngii. Szykowało się coś poważnego, bo nagle szkolenia zaczęły odbywać się w ekspresowym tempie i myślano tylko o zdobyciu sprzętu i broni, którego nawiasem mówiąc, nie było za wiele... A lokalni cywile jeszcze nam to utrudniali swoją postawą — skrzywił się. — Dwudziestego piątego maja złożyliśmy przysięgę... pamiętam to jak dziś — westchnął, a jego spojrzenie zasnuła mgiełka nostalgii.
Obserwowałem każde emocje, które malowały się na jego alabastrowej, szlachetnej twarzy, a które zmieniały się jak w kalejdoskopie, mieszając ze sobą wściekły błękit przymrużonych oczu, chwilę później skrytych pod zasłoną długich rzęs; malinowość idealnie wykrojonych warg, raz rozchylonych w zadumie, raz okrutnie wykrzywionych w cynicznym uśmieszku; czy też równe łuki brwiowe, wpierw gładkie, jak spokojna tafla jeziora, by momentalnie ściągnęły się, ukazując ich ostrzejszy, ale wciąż idealny kształt.
— Dopiero czternastego czerwca okazało się, do czego tak gorączkowo się przygotowywaliśmy. Tego dnia Niemcy uderzyli na wojska francuskie, w tym na nas. Całe dwa dni broniliśmy rejonu rzeki Sarry. Byliśmy nieustępliwi... ale i tak ponosiliśmy straty. Pierwszy raz wielu z nas, w tym ja, poznało, jak naprawdę wygląda wojna. A to wcale nie jest nic malowniczo podniosłego. To tylko krew, ból, cierpienie, kurz i ropiejące rany. Widziałem, jak impet pocisku wystrzelonego w skroń rozbija czaszkę, a mózg wycieka przez ucho. Albo jak jednemu żołnierzowi odłamek granatu oderwał rękę. Został mu tylko kikut, z którego wystawała kość i poszarpane mięso. Trzeba było przypalić mu to, co zostało z ręki, rozgrzanym do czerwoności prętem, bo inaczej by się wykrwawił. Krzyczał... nie, on wył, i to tak, że wcześniej nawet nie byłem świadom tego, że człowiek potrafi wydać z siebie taki dźwięk. Długo nie zapomnę tego wycia... Aha, potem okazało się, że ta ręka, co mu ją oderwało, poleciała sobie przez calutkie pół obozu i wylądowała prosto na głowie innego żołnierza. Zdziwił się trochę, czując pacnięcie. Nie spodziewał się nawet, co tak naprawdę spadło mu na głowę. Gdy zobaczył, co w niego trafiło, biedaczek pobladł, zwymiotował sobie pod nogi i zemdlał... — choć Tadeusz skrzywił się, nie wyglądało na to, by zrobiło to na nim większe wrażenie. Pewnie żyjąc z takimi obrazami z tyłu głowy, zdołał się już przyzwyczaić...
— Oh, wybacz mi te szczegóły — mruknął przepraszająco Tadeusz gdy spostrzegł moją minę i to, jak się wzdrygam. — Postaram się nie opowiadać tak brutalnie, choć przed nami jeszcze wiele...
"Pychota, nie ma co" — pomyślałem ironicznie, choć gdy wyobraźnia podsuwała mi obrazy, które on opisywał, cały truchlałem ze strachu.
— W nocy okazało się, że część francuskich wojsk wycofała się na linię kanału Marna–Ren. Było nas niewielu, a i wyposażenie było w opłakanym stanie... Zbieraliśmy się w małe grupki, gdzie jedna osoba miała karabin, bo dla wszystkich nie wystarczało. Gdy żołnierz się męczył lub umierał, przekazywano broń innemu... — Tadeusz zrobił pauzę i wziął głęboki wdech. Czułem, że teraz nadszedł czas na najważniejszą część opowieści.
— Dziewiętnastego czerwca cały korpus został okrążony przez Niemców. Broniliśmy się w Raon–l'Étape. Wtedy zaczęło się piekło, które choć trwało dwa dni, to odcisnęło się we mnie już chyba na zawsze. W czasie obrony pocisk trafił mnie prosto w szyję. Najpierw poczułem uderzenie. Potem ciepło i ból. A potem zacząłem dławić się własną krwią — przymknął oczy, gdy wspominał ten moment. Syknąłem cicho przez zęby. — Całe szczęście, szybko udzielono mi pomocy. Lekarz polowy zatamował krwawienie. Okazało się, że gdyby pocisk powędrował o dwa, trzy milimetry głębiej, to by naruszył ważną tętnicę. Od dwóch milimetrów zależało moje życie. Śmiesznie.
— Kazali mi leżeć. I wszystko byłoby dobrze, gdybym nie dowiedział się, że mojego... mojego bardzo bliskiego przyjaciela przeznaczono do ostrzału wroga. W pierwszej linii. On nie umiał zbyt dobrze posługiwać się bronią. Zawsze był ze mną i gdy mogłem, ochraniałem go. Ale teraz on miał być beze mnie... Martwiłem się jak cholera. Bałem się, że coś mu się stanie. Dlatego stwierdziłem, że mu pomogę. Popisałem się lekkomyślnością, bo uznałem, że skoro gorączka mi przeszła, a i szyja bardzo nie boli, to wstanę na trochę. Nic złego stać się nie może, co z tego, że ledwo na nogach stoję, prawda? — parsknął ironicznie. — Myliłem się, oj bardzo myliłem. A kto wie, może gdyby nie moja głupota, to tragedia by się nie wydarzyła... Znalazłem go w okopach. Wściekł się, kazał mi natychmiast wracać i się położyć, ale ja go nie usłuchałem, rzecz jasna. Uparłem się i wziąłem karabin do rąk, choć w takim stanie mógłbym co najwyżej zdzielić nim kogoś po głowie, co i tak nie miało za bardzo prawa bytu, bo wróg nie wdzierał się do naszych okopów. Wzrok miałem mętny, a ciało trawiło gorąco, bo gorączka powróciła. W niczym właściwie nie pomogłem, a raczej przeszkadzałem, bo tylko chwiałem się na nogach, niezupełnie kontaktując ze światem... — mruknął, żałośnie zwieszając głowę w dół i opierając przedramiona na kolanach.
— Nagle przez okopy wdarł się granat. On mógł odbiec, schronić się gdzieś, jak inni, gdzie rażenie eksplozji nie byłoby aż tak silne. Ale kiedy zobaczył, że jestem tak osłabiony, że nie mogę nawet uciekać, został na miejscu i odepchnął mnie mocno, za ścianę z worów piachu i kamieni, jakbym nic nie ważył. A on... nie zdążył uciec w żadne bezpieczniejsze miejsce. Huknęło. Pył poderwał się do góry. Poczułem rozdzierający ból w udzie, po chwili cała nogawka moich spodni zrobiła się czerwona. Ale to docierało do mnie jak przez mgłę, bo w moich myślach był tylko on. Zacząłem się czołgać, mozolnie, acz ze skutkiem. Ale to, co ujrzałem, sprawiło, że wolałem już żeby ten pocisk trafił mnie przykładowo w skroń, bym zginął i nie musiał tego widzieć. On... on... był już tylko strzępem mięsa... Jego krew nawet nie nadążała wsiąkać w piasek. Nie miał rąk, tylko zakrwawione kikuty. Nogi były tak zmasakrowane, że nie sposób było odgadnąć, gdzie zaczynała się łydka, a gdzie udo. W jego brzuchu ziała dziura, a klatkę piersiową miał obdartą ze skóry, widziałem białe kości jego żeber. Strzępy ubrań kleiły się do odsłoniętego mięsa, przesiąkając czerwienią. Nie miał kawałka policzka, więc widziałem wnętrze jego jamy ustnej, resztki zębów i strzaskaną żuchwę, poluzowaną i lekko zwisającą. Ucho również mu oderwało. A oczy... oczy miał szeroko otwarte, wypełnione czystym przerażeniem. Nie wiem, jakim cudem nie umarł natychmiastowo, tylko żył jeszcze przez chwilę. Nie wiem, czy cierpiał, czy może bólu było aż tyle, że go nie czuł, no chyba, że szok i stan przedśmiertny całkowicie go znieczuliły. Nie wiem również, dlaczego od razu się nie zrzygałem i nie zemdlałem, nie tylko ze strachu, ale i upływu krwi z uda, tylko ułożyłem go sobie na kolanach, mówiłem, uspokajałem, tylko krwotoku nie tamowałem, bo każde miejsce na jego ciele krwawiło. Próbował się odezwać, ale wyszedł mu tylko jękliwy bulgot. Po tym wysiłku cała rzeka krwi wypłynęła mu z ust, a raczej z tej wyrwy, gdzie kiedyś był policzek. Zaczął cały drgać. A potem, spoglądając mi głęboko w oczy, wydał z siebie przeciągły charkot. I zastygł. Umarł z głową na moich kolanach. A potem zemdlałem. Musiano potem rozdzielać mnie od jego ciała, nie chciałem go puścić, nie mogłem uwierzyć, że umarł w taki sposób na moich oczach, przeze mnie... — Tadeusz mówił cicho, coraz bardziej drżącym głosem. Nawet tak zahartowany człowiek jak on kiedyś musiał pęknąć. Nawet nie mrugał; puste spojrzenie wlepił we własne buty. Łza szybko spłynęła po jego policzku i zniknęła, wchłonięta przez śnieg. Nagle zacisnął mocno powieki.
— On... on był moim... moim... był dla mnie jedną z najważniejszych osób na świecie... On ma... miał na imię Jacek... Oh... mam teraz wrażenie, jakbym znowu był tam, w okopach, z jego poszarpanym ciałem na moich kolanach... — wymamrotał słabo, a ja szybko przysunąłem się do niego i złapałem ostrożnie za ramiona.
— Ale już tam nie jesteś, to minęło. To już przeszłość, teraz jesteś tu, ze mną, bezpieczny. Nic ci nie grozi... — uspokajałem go delikatnie, próbując przyciągnąć moim wzrokiem jego spojrzenie. Udało mi się to osiągnąć, choć Tadeusz szybko ukrył swoje oczy pod rzęsami. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak rozbitego, tak bezbronnego. Prawie zawsze odgrywał rolę spokojnego flegmatyka, za wyjątkiem teraźniejszej chwili.
— Oh, Janek... to było takie okropne... — wyszeptał zbolałym głosem.
— Wiem, Tadziu, wiem — po raz pierwszy zdrobniłem jego imię. Objąłem go z ostrożnością poniżej łopatek, a on nagle położył głowę na moim ramieniu. Trwaliśmy tak w ciszy, przy sobie, spojeni ze sobą jeszcze bardziej dzięki bliskości i dramatycznej historii, której opowiedzenie i wysłuchanie zbliżyło nas do siebie.
— Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać — po dłuższej chwili Tadeusz odezwał się cicho, z głową wciąż ułożoną na moim ramieniu.
— A ja dziękuję za to, że podzieliłeś się ze mną tą historią — odparłem, oddając się miłemu odczuciu, którym były włosy Tadeusza muskające leciutko mój policzek.
Teoretycznie nie było tu za co dziękować, bo ta opowieść wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że w trakcie słuchania jej pobladłem jak trup; jestem także pewien, że w nocy raczej nieprędko zasnę. A jednak, byłem wdzięczny Tadeuszowi, że zaufał mi tak mocno, że zdołał wyjawić mi te traumatyczne dzieje jego życia. Nie mogłem się też nadziwić, przez ile okropieństw, ile bólu i cierpienia musiał przejść.
Zośka wzbudził we mnie tyle współczucia, że jakaś część mnie chciała mocno go przytulić, tak, by wręcz zniknął w mych ramionach, nie puszczać, zagłaskać, zapewniać, że będzie mu tylko lepiej i lepiej. Rzecz jasna, nie poważyłbym się na coś takiego, ale i tak ledwo panowałem nad falami mojej empatii do niego.
Zresztą, zacząłem się aż zastanawiać, jakim cudem po tylu traumach on wciąż potrafi normalnie funkcjonować w społeczeństwie, a nawet uczyć dzieci.
— Wiesz... te... rzeczy już na zawsze ze mną zostaną, ale dzięki opowiedzeniu ich tobie, czuję taką ulgę, oczyszczenie, khatarsis. Jestem ci za to bardzo wdzięczny — powiedział cicho, zwracając wprost na mnie spojrzenie swych błękitnych niczym najszlachetniejsze akwamaryny oczu. Nie widziałem kawałka jego rumianego od zimna policzka, gdyż opierał je o moje ramię. — Oczywiście, często myślałem o tych naszych rozmowach, i...
Myślał wiele o naszych rozmowach. Myślał o mnie.
—... Bałem się, że niepotrzebnie przeciążam cię historiami o moim nieszczęśliwym życiu, że mieszam ci w głowie—
— Nie, tak nie jest. Ja... bardzo lubię cię słuchać, wiesz? — nie mogłem się powstrzymać, by się nie wtrącić.
—... Ale czuję, że ty jesteś inny, niż twoi rówieśnicy — uniósł delikatnie głowę i przekrzywił ją leciutko, wpatrując się we mnie intensywnym, przenikliwym spojrzeniem, przez które moje serce, jak i oddech przyspieszyły.
— Tak? — szepnąłem.
— Jesteś inteligentniejszy, dojrzalszy. To chyba dlatego udało ci się mnie tak otworzyć. Nie wiem, czym jest ten twój klucz: to twoja umiejętność słuchania, wrażliwość, czy urok? A może cały ty?
Mówił tak pięknie, miło...Mógłbym tu siedzieć cały dzień i całą noc, mógłbym nawet tu zamarznąć, byle móc słuchać jego aksamitnego głosu.
— I, nawiązując do tego, co powiedziałeś wcześniej, to ja bardzo lubię, kiedy mnie słuchasz... i kiedy mówisz...
—... Lubię całego ciebie — odezwaliśmy się nagle w tym samym momencie, co wywołało w nas śmiech.
Tadeusz śmiał się tak bardzo, że jego głowa podskakiwała na moim ramieniu, które w spazmach śmiechu przybliżyłem do mojej głowy. Tym samym nasze twarze były bliżej siebie niż kiedykolwiek.
Tak bardzo, że kłęby pary, które były wydychanym przez nam powietrzem, mieszały się ze sobą.
Tak bardzo, że pierwszy raz zrodziła się we mnie chęć pocałowania jego malinowych warg.
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
3490 slow.
hej misiee!
przepraszam, ze tak sie zeszlo z pisaniem tego rozdzialu, ale jak mowilam, bylam na wyjezdzie, a potem musialam meczyc sie z przepisywaniem tego z zeszytu (a jest tego 8 stron zapisanych drobnym maczkiem...)
mimo to mam nadzieje, ze rozdzial wam sie podobal!!
nastepny bedzie juz krotszy, ale sie na nim nie zawiedziecie... to znaczy zawiedziecie sie, ale na tym, co tam sie stanie... wiecej spojlerowac nie bede hehehe
do nastepnego, milego dnia/nocy <333
9 lipca 2024.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro