♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐗𝐈
rozdział dedykowany pignov
pomnij, jak razem na Starym Mieście "rysowałyśmy" razem kotwicę (a potem ty nie mogłaś wytrzymać smaku mojej p y s z n e j kawusi, za którą zresztą muszę ci napisać shota,,,,). kc. <3
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
Janek
Właśnie zaprosiłem mojego nauczyciela na wspólny spacer po Starym Mieście. A sądząc po jego minie, on na pewno nie zamierza się zgodzić.
Oczekując na reakcję Tadeusza, na którą wprawdzie nie trzeba było czekać aż tak długo, choć dla mnie zdawała się to być wieczność, obrzucałem samego siebie niezwykle rozległymi, wysublimowanymi inwektywami, chociażby za spowodowanie tej zawstydzającej sytuacji, czy za mój żałośnie piskliwy głos.
— Wszystkiego najlepszego, Janku! — mężczyzna pozdrowił mnie, gdy tylko zdołał przetrawić to, co właśnie ode mnie usłyszał. Jego usta wygięły się w ten przyjemny sposób, a jakiś ciężar spadł z mojego serca. Niestety, ów metaforyczny balast spadł niżej, a dokładnie to uderzył prosto w mój żołądek, który pod wpływem uderzenia zastygł w bolesnym uścisku. — Wydaje mi się, że nie jestem dziś zajęty, więc z chęcią z tobą pójdę.
Moje oczy musiały chyba niezwykle jasno rozbłysnąć, a wyraz twarzy z frasobliwego stać się promieniejący radością, bo Tadeusz uśmiechnął się pobłażliwie, czym przypominał mi starszego kota, który z rozbawieniem przypatruje się zachwytowi odkrywającego świat, małego kociaka. — Odbiorę cię po twoich lekcjach. Będę na ciebie czekać przed szkołą.
— To świetnie — wykrztusiłem i zapatrzyłem się w błękitny przestwór tęczówek Tadeusza. Chyba na odrobinę zbyt długo. — To... ja już będę szedł. Do zobaczenia — wymamrotałem z dziwnym wyrazem twarzy i poszedłem na następną lekcję.
To wprost niebywałe! Zgodził się! Naprawdę musi nie uważać mnie tylko za siedemnastoletniego bachora, bo, primo: zaufał mi, i secundo: chce spędzić ze mną czas poza szkołą. Choć zupełnie nie rozumiałem tego, czemu moja radość stała się tak wielka, to i tak poczułem się, jakby wyrosły mi skrzydła.
W lepszym niż poprzednio nastroju zdołałem przetrwać kilka ostatnich lekcji, a następnie miło rozmawiając z Alkiem i Pawłem zszedłem do szatni. Założyłem na siebie ciepły płaszcz, bo w końcu był koniec listopada, i tak ubrany wyszedłem ze szkoły w towarzystwie chłopaków.
— O, patrzcie. Wiązanie jonowe na kogoś czeka przy bramie. Ciekawe, na kogo — odezwał się Pawełek, mrużąc oczy zza szkieł okularów.
Faktycznie, Tadeusz czekał, by mnie odebrać, tak, jak obiecał. Wysoka postać w długim, ciemnoszarym płaszczu patrzyła w naszą stronę. Moją stronę.
— Tak się składa, że na mnie — wypaliłem z głupkowatym uśmiechem.
— Cooo? — Alek wraz z Pawłem zrobili wielkie oczy. — Spotykasz się z nauczycielem poza szkołą? Po co? Co będziecie robić?
— Nic szczególnego... to znaczy, wiesz. To przecież Zośka. Ma mi coś do powiedzenia w sprawie konspiracji.
To w sumie nawet nie było jakieś wielkie kłamstwo, bo przecież prawdopodobnie będziemy malować kotwice i rozbijać szyby, tak, jak napomknąłem w trakcie rozmowy z Zawadzkim.
Chłopcy popatrzyli na mnie z lekką zazdrością.
— My też jesteśmy z konspiracji, a z nami jakoś nie chce gadać, a ponoć wspominałeś mu kiedyś o nas.
— Bo ja mam z nim lepsze stosunki i więcej z nim rozmawiam.
— Takie masz stosunki, że jeszcze niecałe dwa miesiące temu się go bałeś — zaśmiał się rozbawiony moimi słowami Maciej.
— Noo, nie jest wcale taki zły ten Zawadzki...
— Oh, Basia tam stoi! Idę do niej, do zobaczenia, chłopaki!
Alek podbiegł do ukochanej i mocno ją przytulił, a Paweł również się pożegnał i poszedł w swoją stronę. Ja za to ruszyłem w stronę Tadeusza.
— Jestem. Tak, jak się umawialiśmy — odezwał się, a ja nie mogłem powstrzymać się od lustrowania go wzrokiem. Miał na sobie gruby, elegancki, ciemnoszary płaszcz, dodający mu elokwencji, której i tak miał już sporo, oraz piękny szal barwy nocnego nieba owinięty wokół szyi. Aż sam skuliłem się nieco, bo ja swojego szalika zapomniałem i zrobiło mi się zimno w szyję. A rysy twarzy miał jak zwykle idealnie, chyba nie trzeba nawet o tym wspominać.
— Cieszę się. To, może pojedziemy tramwajem na Stare Miasto?
Aż do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, że nerwowo bawię się swoimi dłońmi. — Wziąłem też ze sobą puszkę farby i pędzle, gdybyśmy mieli malować kotwice.
— W porządku. Ruszajmy.
Nie mieliśmy szczególnie daleko do przystanku tramwajowego, a w czasie pieszej drogi i jazdy prowadziliśmy luźną konwersację. Podtrzymywaliśmy ją tak umiejętnie, że nim się obejrzeliśmy, już wysiadaliśmy na przystanku na Starym Mieście.
Choć byłem tu niezliczoną ilość razy, nigdy nie przestanę zachwycać się jego pięknem: te wszechotaczające mnie prześliczne, dziewiętnastowieczne i starsze kamienice, spoglądające kamiennym wzrokiem na tętniące życiem miasto; ich przecudne, wykończone zdobieniami pilastry i grzymsy nieodparcie przyciągały wzrok, tak samo jak misternie rzeźbione balkoniki i podtrzymujące je filary. Gdzieniegdzie nawet przepiękne rzeźby, na przykład pucułowate amorki przycupnęły na dachach, rzucając w dół filuterne spojrzenia czekając, aż tylko będą mogły trafić kogoś swoimi strzałami miłości.
Choć czasem pobrzmiewała gdzieś szorstka, niemiecka mowa, to wokół szli gawędzący ze sobą ludzie, od czasu zwracając zadumane oczy na geometryczne sylwetki budynków.
— Pięknie, prawda? — spytałem mimochodem, od razu słysząc twierdzącą odpowiedź.
Czułem więź z tym miejscem, a fala ciepła i dumy zalewała moje serce, gdy tak rozglądałem się w koło, myśląc, że oto i serce Warszawy, Polski, mojej ojczyzny. To dziedzictwo, polskie dziedzictwo, winno być zachowane na wieki wieków.
Zniknęliśmy w mniejszej uliczce, będącej odnogą tej większej.
— Stój.
Zatrzymałem się nagle, ze zdziwieniem patrząc na Tadeusza. Czemu kazał mi się zatrzymać?
— Nie mogę patrzeć, jak cały czas się kulisz, albo próbujesz podsunąć sobie wyżej płaszcz — mruknął, po czym zdjął z siebie szalik. Zrozumiałem, co chce zrobić, i pełen zawstydzenia próbowałem go odwieść od tego pomysłu, lecz on był nieugięty. Owinął moją szyję swoim szalem, a ja miałem doskonały widok na jego sprawne, szczupłe dłonie zawiązujące go pod moją brodą. Szal był naprawdę miły w dotyku i pachniał przyjemnie, bo Tadeuszem. Na jego zapach składała się zmysłowa woda kolońska, proszek do prania i jakaś słodkawa, chemiczna woń.
— Dzie—dziękuję — wykrztusiłem z siebie, na co on tylko rzucił coś w stylu, że to dla niego żaden problem.
Kiedy ja w głębi siebie próbowałem ochłonąć, stąpaliśmy po wygładzonych innymi butami kamieniach brukowych, tak, jak to przed nami codziennie czyniły dawniejsze pokolenia. Choć było zimno, niebo było szare, zachmurzone w ten typowo listopadowy sposób, a wszystko wokół przybrało nieco bardziej senny i mniej wyrazisty obraz, to kolorowe kamieniczki przy ulicy Krzywego Koła wciąż cieszyły mnogością i pięknem swych różnorakich barw.
Wyszliśmy na tak zwany punkt widokowy, uprzednio przechodząc pod arkadą prowadzącą do niego. Ukazał nam się śliczny obrazek przedstawiający Wisłę przypominającą szarą wstążkę, na której odbijały się ruchliwe i srebrne świetlne refleksy, w oddali zaś malował się przeciwległy brzeg rzeki.
Oparliśmy dłonie na żelaznej barierce, do której przyczepione były kłódki*, często z wyrysowanymi na nich inicjałami i symbolami serc. Na razie nikogo nie było w pobliżu, toteż wyciągnąłem z plecaka puszkę farby i dwa pędzle. Spojrzałem porozumiewawczo na Tadeusza, co on odwzajemnił. Umoczył pędzel w wiadrze i kucając nakreślił na chodniku kształtne "P"... A po chwili, zanim zdążył domalować resztę, ja namalowałem brakującą część kotwicy: "W". Trwając w przykucu tuż obok siebie, wymieniliśmy się wesołymi spojrzeniami , gdy pod nami i śladami obecności wielu zakochanych par — kłódkami — widniała kotwica. Nasza kotwica.
Przeszliśmy kawałek dalej i tym razem już samodzielnie namalowaliśmy parę kotwic na murach. Podczas, gdy ja namalowałem zaledwie jedną, Tadeusz już zaczynał trzecią.
— Teraz już wiem, czemu mówią na ciebie Kotwicki — rzuciłem z rozbawieniem, komentując jego pracę z uznaniem.
Popatrzyłem się po mężczyźnie i doznałem olśnienia. Ja po prostu... darzę go szczerym podziwem! Podziwem charakterystycznym młodej osobie, dla której ta starsza jest wzorem do naśladowania. Ot, cała filozofia! Tak chyba właśnie jest, prawda? Nie mogłem wyjaśnić tego w żaden inny logiczny dla mnie sposób.
Po niedługiej chwili zdecydowaliśmy się opuścić punkt widokowy, znów przechodząc pod tą samą arkadą. Aż nagle dostrzegliśmy coś, co chyba w każdym patriocie wzbudzało niszczycielskie instynkty. Zza szyby jednej z witryn wyzierała na nas wystawa złożona ze zdjęć przedstawiających niemieckich oficerów — w mundurach SS, okrucieństwem czającym się w oczach i dłońmi wyciągniętymi w sztywnym salucie, że aż dało się usłyszeć grobowe "Heil Hitler!"
Spojrzałem intensywnie na Tadeusza, co on odwzajemnił. Doskonale wiedział, co chodzi mi po głowie.
"Ja chcę to zrobić" — powiedziałem bezgłośnie, choć to właściwie nie było potrzebne.
Kiedy on rozglądał się, by wypatrzyć potencjalne zagrożenie, ja znalazłem cegłę, która aż prosiła się o rzucenie nią w szybę. Nie dałem się prosić — wziąłem zamach, wcześniej zbierając całą siłę, jaką miałem i wypuściłem cegłę, która w mgnieniu oka poszybowała wprost na szybę. Szkło rozprysło się w drobny mak przy akompaniamencie głośnego, krystalicznego trzasku, a odłamki rozleciały się na wszystkie strony.
— Chodu! — krzyknął alarmująco Tadeusz, bo właśnie zza rogu wybiegł na nas zaalarmowany donośnym dźwiękiem i zdenerwowanymi okrzykami przechodniów policjant w granatowym uniformie.
Puściłem się biegiem, tak samo jak Tadeusz. Roztrącaliśmy skołowanych ludzi, byleby tylko uciec od policjanta, którego wściekłe krzyki nie zamierzały ustać. Nagle zdarzyło się coś, przez co serce omal podeszło mi do gardła: potknąłem się na odstającej płytce chodnikowej, przez co spowolniłem ucieczkę. A policjant był tuż tuż...!
Na szczęście Tadeusz nie pozostawił mnie samego na pastwę losu i policjanta, tylko zatrzymał się, złapał mnie za rękę i pomógł wstać, by ponownie zerwać się do biegu.
I tak oto, wciąż trzymając się za ręce, pędziliśmy przez Stare Miasto jak dwaj wariaci. Choć widziałem, że noga Tadeusza jest sztywna i zapewne obolała, to jednak utrzymywał dobre tempo, więc po przebiegnięciu się wzdłuż Barbakanu, ulicy Nowomiejskiej i skręceniu w ulicę Długą, policjant został daleko w tyle, lub, co bardzo prawdopodobne, zaniechał dalszego pościgu.
Zatrzymaliśmy się i ciężko dysząc oparliśmy się plecami o ścianę jednej z kamienic. Całe napięcie i lęk o własne życie z nas uszły, ustępując miejsca uldze, która wywołała u nas zduszony (bo ciężko jest śmiać się, gdy prawie wypluwa się własne płuca), ale radosny śmiech. Cali rumiani na twarzach, z roztrzepanymi przez wiatr i pęd włosami i łapczywie łykający powietrze, śmialiśmy się do siebie do rozpuku z błyskiem w oczach.
— Intensywna przebieżka po Starym Mieście i wzrost adrenaliny zaliczone. Co powiesz na krótki odpoczynek i spacer po Parku Krasińskich? — zaproponował Tadeusz, gdy nasze oddechy już się uspokoiły. Przeczesał gładkim ruchem dłoni włosy, które jakby zaczarowane jego dotykiem od razu idealnie się ułożyły.
Przystałem na jego propozycję z radością, toteż skręciliśmy w ulicę Miodową. Spostrzegłem, że Tadeusz delikatnie utyka na jedną z nóg. Impulsywnie zaoferowałem mu zgięte w łokciu ramię, ale on odmówił pomocy.
— Co tak właściwie stało ci się w nogę? — spytałem mając nadzieję, że to pytanie nie okazało się być nietaktowne.
— Trafił mnie odłamek granatu i uszkodził ważny mięsień. Mało brakowało, a byłaby potrzebna amputacja, bo wdało się zakażenie. Ale jakoś się wylizałem.
Otworzyłem szerzej oczy słysząc jego słowa. To brzmiało naprawdę poważnie!
— Miałeś niebywałe szczęście. I wtedy, gdy trafił cię pocisk w szyję, i z tą nogą.
— Tak, to prawda. Mam tylko nadzieję, że nie wyczerpałem tym moich zapasów szczęścia — odparł z nutą ironii w głosie.
Przypomniało mi się znaczenie mojego snu, o którym mówiła mi mama. Gwiazdy — świetlana, szczęśliwa przyszłość. A Tadeusz przecież występował w tym śnie...
Ale oczywiście nie zamierzałem mu o tym nawet wspominać.
— To był wypadek przy akcji? — dopytałem z ciekawością.
Zawadzki zwolnił nieco tempa i ściągnął lekko brwi, zastanawiając się nad tym, co ma mi odpowiedzieć.
— ...Nie do końca, ale przyjmijmy, że tak. Może kiedyś ci o tym opowiem — odparł tajemniczo, wobec czego wzbudził we mnie jeszcze większe zaciekawienie. Obiecałem sobie w duchu, że kiedyś mu o tym przypomnę.
Chciałem poznać go jeszcze lepiej, więc gdy weszliśmy do parku, nie mogłem oprzeć się zadawaniu mu kolejnych pytań. On zresztą też był mną zaciekawiony, pytał o moje zdanie czy o ważne dla mnie rzeczy.
Choć prawie wszystkie liście już pospadały z drzew odkrywając nagie konary, a trawa była mniej zielona, co zwykle, to i tak było tu bardzo ładnie — słońce wyszło zza chmur i oblało wszystko swoim ciepłym blaskiem, dodając wszystkiemu wokół uroku.
Spojrzałem kątem oka na Tadeusza — wciąż lekko kulał, choć starał się to ukrywać. Zdjęty troską wypatrzyłem jakąś ławkę i zaprosiłem go, by usiadł koło mnie.
Zadął silny wiatr, który rozwiał moją czuprynę na wszystkie możliwe strony. Próbowałem przygładzić ją dłonią, ale kolejne silne dmuchnięcie zniweczyło efekty mojej pracy, którą usiłowałem zacząć znowu od nowa.
Tadeusz obserwował moją walkę z włosami z cieniem uśmiechu na ustach.
— Kiedyś zawsze chciałem mieć falowane włosy, takie, jak twoje. Ładniej się układają, a moje są proste jak drut — odezwał się.
— Falowane i ogółem kręcone włosy to cecha dominująca. Ty masz włosy proste, czyli masz w swoim genotypie allele recesywne, co ujawnia się takim właśnie fenotypem — ożywiłem się, zaczynając dywagować na ten temat. Genetyka to coś, co lubię. Tadeusz zaczął mnie słuchać z rosnącym zaciekawieniem.
— Gdybyśmy tak, oczywiście czysto teoretycznie, bo fizycznie jest to niemożliwe, rzecz jasna, mieli dzieci, to istniałoby spore prawdopodobieństwo, że miałyby one włosy falowane... — oddałem się rozmyślaniu do cna, ale wtedy pojąłem, co tak właściwie powiedziałem. Poczułem, jak rumieniec wstydu wpełza na moje policzki i natarczywie ogrzewa je nieprzyjemnym ciepłem. — O Boże, przepraszam. To, co mówiłem, to czysta głupota, ja naprawdę nie—
Ale Tadeusz zaśmiał się tylko serdecznie, szczerze rozbawiony moim wywodem i pełnymi zawstydzenia przeprosinami.
— Przyznam, że trochę głupie to było. Ale zupełnie mi to nie przeszkadza. To było całkiem urocze, tak samo jak inne twoje anegdoty czy próby wytłumaczenia się, gdy się tak peszysz — uspokoił mnie, obdarzywszy mnie miękkim uśmiechem i gładząc mnie delikatnie po głowie.
Nie mogłem powstrzymać się od lekko zawstydzonego uśmiechu i spuszczenia wzroku na nasze dłonie, prawie że stykające się ze sobą na parkowej ławce. Teraz już nie niemiłe, a przyjemne uczucie ciepła, jakby nagle wiążącego moją szyję zupełnie jak szalik Tadeusza, rozlewało się po mojej twarzy i wzdłuż tułowia, długo nie chcąc mnie opuścić i dać o sobie zapomnieć.
═════ஓ๑♡๑ஓ═════
2269 slow.
hej misie!!! oto obiecany rozdzial, a wlasciwie druga czesc tego poprzedniego. jak wam sie podobal?? :33
jako, ze wreszcie wakacje (przynajmniej dla mnie, bo nie zamierzam juz wracac do tej budy), to licze na to, ze bede miala wiecej czasu na pisanie. oczywiscie, jesli wena i checi pozwola, a z nimi zawsze jest ciezko.
pijcie duzo wody i dbajcie o siebie, do nastepnego!
*w czasach, w ktorych sie rozgrywa akcja rzecz jasna raczej nie bylo tej barierki ani klodek, ale ja jestem autorka i moge to zmienic, aby urozmaicic fabule ^^.
17 czerwca 2024.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro