Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♡ 𝐑𝐎𝐙𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋 𝐕𝐈𝐈𝐈

═════ஓ๑♡๑ஓ═════

Janek 

Minęły trzy dni i tym samym nastał piątek. Dzień, w którym miałem chemię, a po lekcjach odbywało się kółko chemiczne. Wciąż nie mogłem przestać myśleć o wtorkowym incydencie. W mojej głowie przesuwały się jak w kalejdoskopie obrazy: roześmiany Tadeusz, jego cudowna, poruszająca serce gra na fortepianie, samotna łza spływająca po policzku, aż wreszcie oziębły głos i zimne spojrzenie. 
Na pewno zniszczyłem sympatię, którą powoli zaczynaliśmy do siebie żywić. A moje przypuszczenia potwierdzał fakt, że dziś rano, w trakcie trwania lekcji chemii, Tadeusz zupełnie unikał mojego wzroku i jakichkolwiek interakcji ze mną. I po co poprosiłem go wtedy, by by podzielił się ze mną swoimi żalami i zmartwieniami, jakby łączyła nas głębsza relacja? Owszem, zdarzało nam się parę razy pogadać, a w dodatku łączy nas udział w konspiracji, lecz on jest przecież tylko moim nauczycielem, a ja tylko jego uczniem. Czemu więc myślałem, że takie spoufalenie się i wnikanie w życie prywatne Zawadzkiego będzie dobrym pomysłem?
Jakim ja jestem głupcem. Powinienem najpierw myśleć, a potem robić, a nie na odwrót, bo dzięki mojej głupocie on już pewnie nigdy dla mnie nie zagra, gdyż ma mnie za wścibskiego gówniarza. A skoro wcześniej zaczął się do mnie zbliżać, to zapewne miał mnie za kogoś lepszego. Musiał się na mnie zawieść...

Ale czemu tak zależy mi na zachowaniu relacji z jakimś prawie mi obcym mężczyzną? Czy chodzi tu tylko o martwienie się o swój własny wizerunek, który mógł zostać zniszczony przez wścibskość, jaką się wykazałem? A może zwyczajnie chcę pozostać w dobrych stosunkach z moim nauczycielem i osobą odgrywającą ważną rolę w Szarych Szeregach? 
A może zwyczajnie go polubiłem, polubiłem go jako człowieka, za to, jaki jest? Tylko kiedy zdołałem z urazy przejść do znacznej przychylności? Czy stało się to tamtego popołudnia, w schowku muzycznym? Czyżby udało mu się zaczarować mnie swoją grą i rzucić urok? 
Nie, nie zamierzam odpowiadać na te pytania. Jest ich zbyt wiele, a ja sam nie mogę już dłużej o tym myśleć. 

Obecnie byłem psychicznie i fizycznie wyczerpany po długim dniu w szkole, który jeszcze nie dobiegł końca. Na moje nieszczęście,  Monia, która usiadła ze mną w ławce, kłóciła się podniesionym głosem z jakimś denerwującym typem, przez co głowa mi pękała.

— Od słuchania ciebie chyba zaraz dostanę jakiegoś wylewu w mózgu! — krzyknęła rozsierdzona dziewczyna tuż przy moim uchu. 

— Żeby tobie się nic nie wylało — parsknął chłopak, który darł z nią koty. 

— Zaraz tobie się coś wyleje, kiedy cię trzasnę w twarz po lekcji! — warknęła rozwścieczona do granic możliwości Maryna. 
Nie wiedziałem, o co się tak pożarli, bo nie śledziłem tej rozmowy. Ze zmęczenia zupełnie nie kontaktowałem z otaczającym mnie światem. 

— DOSYĆ! — Ryknął nauczyciel fizyki tubalnym głosem, dla wywołania większego efektu uderzając dłońmi o katedrę nauczycielską. Istotnie wywołało to na wszystkich wielkie wrażenie, bo nawet ja, będący skrajnie przymulony, aż podskoczyłem na krześle. — Nikt tu nikogo nie będzie bił. Jak wy się w ogóle zachowujecie? Wasze zachowanie jest wprost skandaliczne. To nie przystoi młodej panience i kawalerowi — mężczyzna ściągnął krzaczaste, siwiejące brwi i popatrzył się  karcąco to na Monię, to na chłopaka karcąco. 
Obydwoje wymamrotali jakieś zdawkowe przeprosiny. 

— To po prostu... okropne! Jak można być takim bucem? — wydukała z trudem Maryna, wyraźnie rozemocjowana. 

— Nie przejmuj się, Moniu. To zwykły idiota, nie ma co tracić na kogoś takiego energii — mruknąłem i poklepałem ją krzepiąco po plecach. 

— Dziękuję, Janeczku. Przynajmniej ty mnie rozumiesz — obrzuciła mnie spojrzeniem przepełnionym wdzięcznością i... no właśnie, czułością. Uważałem dziewczynę za przyjaciółkę, choć ona postrzegała mnie chyba nieco inaczej, niż jako tylko przyjaciela. Mimo to i tak z nią czasem gdzieś wychodziłem, bo przecież jej towarzystwo jest całkiem niezłe. Dopóki nie klei się do mnie za bardzo, to wszystko jest w porządku...

Wreszcie zadzwonił upragniony dzwonek. Wszyscy w trymiga się spakowali i pobiegli do szatni. Po pożegnaniu się z Maryną chciałem zrobić to samo, co moi koledzy z klasy, ale zaraz mi się coś przypomniało. No właśnie - dziś jest piątek. Czyli że czeka mnie kółko chemiczne. I Tadeusz z tym swoim chłodnym spojrzeniem.

 Iść, czy nie iść?
Oczywiście, że mi się nie chce. 

Jestem zmęczony i naprawdę nie mam ochoty na konfrontację z Zawadzkim, który od wtorku stał się nieprzyjazny. Ale przecież już niedługo kartkówka ze stężenia molowego i procentowego, a ja naprawdę muszę ją dobrze napisać. Nie mogę sobie pozwolić na kolejną jedynkę, a nawet dwóję. Muszę dostać trójkę. A przecież nikt nie wytłumaczy mi materiału tak dobrze, jak Tadeusz.
No i, hej, przecież nie będę tam sam! Ktoś na pewno jeszcze idzie na to kółko.

 Odszukałem wzrokiem Alka, który nie wiedzieć czemu, zbiegał właśnie w dół po schodach. 

— Ej, glizda! Co ty, nie idziesz na kółko? 

— Nie, a po co mam iść? Przecież wszystko doskonale umiem. Serwus, może spotkamy się jutro lub w niedzielę!

No i mnie zostawił. Samego. Jak on mógł? 

No dobra, ale przecież ktoś też przyjdzie na to kółko! Na przykład Hala, lub Janek Wuttke. I może ktoś potrzebuje indywidualnych konsultacji. Nie może być tak źle!
Nieco uspokojony, skierowałem się do sali chemicznej. Poczekałem kilka minut, a kiedy przerwa się skończyła, wszedłem do środka. 

Ale nikogo tam nie było.
Nikogo, oprócz Tadeusza Zawadzkiego, który właśnie odwrócił się w moją stronę. 
Mój optymizm nagle wyparował. 

Ale jak to... Gdzie oni są?

O Boże, no przecież. Hala się chyba pochorowała, bo nie było jej dziś w szkole. Tak samo jak Wuttkego. I najwidoczniej nikt nie potrzebował konsultacji. Czyli... Zostałem z Tadeuszem. Sam na sam. Tylko on i ja. Matko Boska... 

Tadeusz spoglądał na mnie z zupełną beznamiętnością wymalowaną na twarzy. 

— Do widzenia... znaczy się, dzień dobry! — zająknąłem się. Co ja mówię?! Chciałbym być w tej chwili spokojny, ale poziom niezręczności wybił się poza skalę. 
I w dodatku miałem wrażenie, jakby Zawadzki był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem, z którym nie łączy mnie żadna rozmowa, żaden uśmiech i żaden "koncert".

— Witaj, Bytnar — odchrząknął. — Wydaje mi się, że raczej już nikt nie uraczy nas swoją obecnością. Wobec tego... skoro już przyszedłeś, to przygotuję cię do kartkówki. Usiądź w pierwszej ławce. 

Z szybko bijącym sercem spełniłem jego polecenie. Chyba nie będzie aż tak źle. On po prostu... udaje, że nic się wtedy nie wydarzyło. A mimo to zacząłem lekko huśtać się na krześle, z myślą, że może jeśli z niego spadnę, to dostanę wstrząsu mózgu i uniknę dalszej niezręczności. 

Ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu, on przysunął jakieś krzesło do ławki i usiadł naprzeciwko mnie, czyli tyłem do tablicy i katedry. Wcześniej zgarnął jakieś opasłe, stare repetytorium, które otworzył. Pożółkły papier szeleścił pod jego palcami, kiedy przewracał strony w poszukiwaniu odpowiedniego zadania. W końcu je znalazł i zabrał głos, by mi je przeczytać. 

— Gęstość wodnego roztworu kwasu siarkowego (VI), czyli H₂SO₄, o stężeniu 60%, wynosi 1,5g/cm³. Oblicz jego stężenie procentowe. 
Skończył czytać i popatrzył na mnie wyczekująco. 
— Wiesz, jak należy się za to zabrać? 

— Um... — zamyśliłem się. — Trzeba wypisać dane i podstawić je do wzoru.

— A jakiego?
Troszkę mnie tym zagiął. Było kilka różnych wzorów. Próbowałem przypomnieć sobie jak wyglądał każdy z nich. Kiedy już Zawadzki otwierał usta, by mi pomóc, znalazłem odpowiedź w zakamarkach mojego umysłu. 

— Stężenie molowe równa się stężenie procentowe razy gęstość, podzielić na masę molową i razy sto procent. 

— Tak, dokładnie tak — zgodził się, a ja ucieszyłem się, że pamięć mnie nie zawiodła.

— Ale najpierw należy zamienić jednostki, czyli 1,5g/cm³ to 1500g/dm³. Musisz też obliczyć masę molową kwasu siarkowego — upomniał mnie. — A potem możesz już podstawić dane do wzoru. 

Zapadła cisza. Choć wiedziałem, co mam napisać, to jakoś nie mogłem. Coś mnie blokowało. A dokładniej Zawadzki, o którym nie umiałem przestać myśleć. Czy wciąż jest na mnie zły? Co o mnie uważa? I czy jest jakaś szansa, by znów stał się tak serdeczny, jak wcześniej? 
On też widocznie bardzo się zamyślił, bo przygryzł w skupieniu wargę. W końcu odważył się odezwać, a  ja słuchałem go z sercem szalejącym w mojej piersi. 

— Janku, mam ci coś do powiedzenia. Chciałbym cię przeprosić za to, jak nieprzyjaźnie potraktowałem cię wtedy we wtorek. Wiedz, że nie chciałem sprawić ci wtedy przykrości. Zareagowałem tak, bo odczułem, zbyt silne emocje, z którymi tak właśnie sobie radzę: dystansując się. Możesz więc być pewien, że nie gniewam się za twoją ciekawość i że doceniam twoją chęć pomocy — mówił cicho, spokojnie. Szczerze. Czułem to. 
A przede wszystkim odczuwałem radość, bo pomimo mojej wścibskości on wcale nie był na mnie zły. Jak dobrze, że tak naprawdę nic się nie stało!

— Nie ma pan za co przepraszać. Cieszę się, że pan się na mnie nie denerwuje i że wszystko zostało wyjaśnione. Dziękuję — uśmiechnąłem się delikatnie, co Zawadzki odwzajemnił.

Tadeusz poruszył nogą pod ławką, przez co nasze kolana zetknęły się na moment. Na ten niespodziewany dotyk moje kolano gwałtownie odskoczyło w bok, a ja zarumieniłem się, zawstydzony swoim odruchem. 
Wszystko już napisałem, i choć obliczenia były bardzo proste, to nie umiałem się skupić. Między innymi dlatego, że kiedy podniosłem na niego swój wzrok, on spoglądał na mnie z widocznym rozbawieniem: jego oczy lśniły, a kącik ust uniósł się do góry w szelmowskim uśmiechu. Spuściłem oczy, a kiedy ponownie je uniosłem, on wciąż mi się przypatrywał tym swoim intensywnie błękitnym spojrzeniem, które było zdolne pożreć moją duszę. 

— Skup się. Musisz wykonać tylko to krótkie obliczenie i wynik będzie gotowy.
Jak on może najpierw mnie sobą dekoncentrować, a potem kazać się skupić?! 
Odbyłem jednak ze sobą krótką walkę i po chwili liczenia podkreśliłem wynik. 
Profesor zaczął szukać nowego zadania w repetytorium. Ja jednak nie miałem w głowie stężeń, a coś zgoła innego.

— Pięknie pan wtedy grał — odezwałem się cicho, przypatrując się mężczyźnie, który zostawiając książkę na losowej stronie, przeniósł na mnie swe spojrzenie. 
Nie miałem wcześniej okazji powiedzieć mu o tym, jakie  wrażenie wywarła wtedy na mnie jego gra, więc musiałem to nadrobić teraz. 

— Dziękuję — wyszeptał z delikatnym uśmiechem rozciągającym wargi. Zaraz jednak widocznie posmutniał, jakby przypomniał sobie, czym zakończył się ten nokturn w jego wykonaniu. 

— Gdzie nauczył się  pan tak grać? I czemu pan się wtedy tak zasmucił? — spytałem łagodnie. Dopiero po tych słowach zacząłem się bać, że popełniłem ten sam błąd po raz drugi. Co, jeśli nie da mi już drugiej szansy?

— Cóż, teraz się już nie wycofam... — zaśmiał się cynicznie i zabrał dłoń z otwartej księgi, która zamknęła się z cichym łoskotem. 

— Nie! Jeśli pan nie chce, to niech pan nie mówi. 

— Może faktycznie zrobi mi się lżej na sercu, jeśli się wygadam. O ile w ogóle twoja ciekawość jest na tyle wielka, byś chciał słuchać smętnych historii z mojego życia — mruknął gorzko. 

— Chcę... Chcę! — zapewniłem szeptem, jakbym nie chciał być głośniejszy od niego, żeby rozpoczął swą opowieść. 
Zapadła chwila milczenia, a mężczyzna wbił ponury, zamyślony wzrok w okładkę chemicznego repetytorium, jakby szukał odpowiednich słów lub zastanawiał się, czemu u licha właśnie ma zamiar poufalić się z jakimś uczniem liceum poprzez opowiadanie mu historii z życia prywatnego. Wkrótce jednak słowa popłynęły z jego ust.

— Fortepian towarzyszy mi od najmłodszych lat. Matka grywała mi najróżniejsze melodie: od skocznych i wesołych, po poważniejsze i melancholijne. To był początek lat dwudziestych. Ciebie nie było jeszcze na świecie, albo byłeś maluśki. Pamiętam, jak siadała na małym stołku i grała, a wokół unosił się słodki zapach jej pudru. Teraz już nie gra, bo reumatyzm wykręca jej palce... — westchnął. — Ale jednak to nie ona zasiała we mnie ziarno miłości do fortepianu. W głównej mierze zrobiła to moja siostra, Anna. Była starsza o cztery lata. Zawsze taka poważna i racjonalna, a jednocześnie o dużym poczuciu humoru i o wielkim, złotym sercu. 
Sposób, w jaki Tadeusz wspominał siostrę kazał mi przeczuwać, że stało się z nią coś złego. Pewnie nawet straciła życie. 

— Może i często się sprzeczaliśmy, ale bardzo się kochaliśmy. Jedno zawsze broniło drugiego i mu pomagało. W dzieciństwie nie miałem zbyt wielu kolegów, zawsze raczej byłem sam. Ale Ania była przy mnie, nie ważne co by się działo. Była genialna, bo zaczęła grać na fortepianie w wieku siedmiu lat i wychodziło jej to przecudnie. Szybko przestała potrzebować nauczyciela, a jako nastolatka grała lepiej, niż niejeden dorosły pianista. Zachowywała się trochę jak chłopczyca, więc wszyscy zaczęli nazywać ją Chopinkiem lub Frysią, na co ona zawstydzała się mówiąc, że daleko jej do takiego kunsztu Chopina. — Jego oczy zamgliły się od wspomnień. 

— Kochałem jej grę. Gdy tylko siadała przy fortepianie, słuchałem jak zaczarowany. Wkrótce zaczęła mnie też uczyć. Może wyniosłem coś z jej nauk — zaśmiał się, ale w śmiechu tym pobrzmiewał raczej smutek, aniżeli radość. — Nokturn op.9 No.2 był ulubionym utworem zarówno Ani, jak i moim. To była taka... nasza melodia. Ilekroć byłem smutny lub zły, ona grała go dla mnie, a ja od razu się uspakajałem. I... wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wojna. —
Wiedziałem, że teraz zacznie się ta najboleśniejsza część opowieści. Zastygłem w oczekiwaniu na jego słowa, które najpierw nie chciały wyjść mu z ust. Jego wzrok zakotwiczył się w ławce, jakby nie chciał, bym patrzył w jego smutne oczy. 

— To był trzydziesty dziewiąty rok. Niemcy panoszyli się u nas dopiero od nieco ponad roku. Było zimno, szron bielił pożółkłe źdźbła traw, a drzewa stały się nagie i nieprzyjazne. Ania wyszła po zakupy. Zwykłe zakupy, z których już nie wróciła do domu. Wyobrażasz to sobie? — prychnął gorzkim śmiechem. — Długo nie wracała, a przecież ile można kupować warzywa? Wyszedłem, by jej poszukać. A ona leżała gdzieś w ciemnym zaułku ulicy. W oddali widziałem dwóch odchodzących szkopów, wyraźnie zadowolonych. A Ania...? Była położona przy jakichś śmieciach, jakby ludzie, którzy ją tu zostawili, ją samą uważali za śmiecia. Ciało miała powykręcane, ubrania poszarpane i zadarte, choć był koniec listopada. Blada, z wyrazem cierpienia zastygłym na twarzy. Usta tak strasznie wykrzywione, pogryzione do krwi, bo zagryzała je może by nie krzyczeć, a może by ulżyć sobie w męce, której zaznała w ostatnich chwilach swojego życia. Wyglądała jak zerwany, zwiędły kwiat, który komuś się znudził i został porzucony na drodze... — mężczyzna nie mógł już dłużej opanować drżenia głosu. Ocean smutku w jego oczach był tak głęboki, że zaczynałem się w nim topić. Aż w końcu wezbrana w nim woda wylała się pod postacią łez, które spływały po jego policzkach. Ja sam na widok jego cierpienia nie mogłem wyzbyć się uczucia szklących się oczu. Serce mi się boleśnie krajało, gdy słyszałem tą tragiczną historię, jednocześnie widząc dojmujący żal Tadeusza. 

— Wykorzystali i zamordowali ją, jakby nie była człowiekiem. A przecież, do cholery, była piękną, młodą kobietą, która miała przed sobą całe życie. Ale zginęła, mając dwadzieścia sześć lat. To prawie tyle, co ja teraz. Została tak brutalnie, nieludzko potraktowana, a w niczym przecież nie zawiniła. Za co, za co ją to spotkało? Za jakie grzechy? Czemu Śmierć zawsze zabiera tych dobrych i niewinnych, a zostawia przy życiu okrutników? — zwiesił głowę w dół, by ukryć swoje łzy. 

Kotłowało się we mnie wiele emocji.
 Wściekłość: to okropne i bezduszne, że ta kobieta została pozbawiona godności i bestialsko zamordowana!
Smutek: to takie przygnębiające, że straciła ona w taki sposób życie, a była w dodatku ukochaną siostrą Tadeusza.
 Współczucie: ogarniał mnie niezmierny żal, gdy patrzyłem na Zawadzkiego cierpiącego po stracie tak bliskiej mu osoby. Sam nie wytrzymałbym, gdyby to moja siostra znalazła się na miejscu Anny. 
Bezradność: czy jest jakikolwiek sposób, by ulżyć Tadeuszowi w jego bólu? Jak mogę go pocieszyć? Niestety, to nie była jakaś błaha sprawa, gdzie kolega dostał słaby stopień z klasówki, a ja mam go podnieść na duchu. Człowiek na przeciwko mnie stracił bliską mu osobę w okrutny sposób. Nie wystarczy przecież tylko jakieś głupie "będzie dobrze".

 Serce podpowiadało mi tylko jedno: wyciągnąłem swą dłoń ku dłoni Tadeusza, leżącej na ławce, i powoli splotłem je ze sobą. Była jedwabista i chłodna w dotyku, co kontrastowało z ciepłem mojej skóry. Tym razem nie unikał mojego dotyku, a wręcz zacisnął mocniej swoje palce. 
— Przepraszam. Nie wiem nawet, co powiedzieć. Chyba żadne słowa nie wyrażą mojego współczucia i żalu, a sam nie chcę zabrzmieć pretensjonalnie. 

— Nie przepraszaj. Jesteś prawdziwy w swojej niemożności znalezienia słów. Inni tylko mówią puste, nic nieznaczące słowa, które wypowiadają przede wszystkim po to, by ukoić swoje własne sumienie i by zrobić cokolwiek. Tyś mi prawdziwą pociechą, bo potrafisz uważnie słuchać. Pamiętaj także, że milczenie często jest cenniejsze od mowy. I... chyba miałeś rację. Jakoś tak lżej mi na sercu...
Spojrzałem na niego delikatnie się uśmiechając i z radością kiełkującą w sercu. Jednak umiałem się na coś przydać i w małym stopniu ulżyłem Zawadzkiemu. 

— Ale doprawdy... wywierasz na mnie dziwny wpływ — błysnął błękitnymi oczyma. — Właściwie przed nikim się tak nie otworzyłem, jak przed tobą. Nie dzieliłem się moimi żalami nawet z matką, bo jest słabego zdrowia, a w dodatku przecież straciła dziecko, nie chciałem więc dokładać jej kolejnych zmartwień. A przyjaciele? Raczej starałem się unikać rozmów na temat mojej siostry. Nie chciałem, by się martwili, więc udawałem, że wszystko jest w porządku. Chciałem być dla nich silnym dowódcą, który nie powinien się żalić, a koić żale innych i im pomagać. — Wbił wzrok w nasze złączone dłonie. Kiedy poruszył kciukiem po wewnętrznej stronie mojej ręki, przeszył mnie niespodziewany dreszcz. 
Słysząc jego słowa poczułem się taki wyjątkowy. Tadeusz darzył mnie taką sympatią i zaufaniem, że byłem pewnie jedną z bardzo niewielu osób, przed którymi się tak otworzył. 

— Niezmiernie miło jest mi to słyszeć i cieszę się, że mogłem choć w małym stopniu panu ulżyć....

— Wszystko pięknie, ale przegadaliśmy całe kółko. Musisz więc sam się przygotować do kartkówki, lub skonsultować się ze mną przed lekcją chemii w poniedziałek, a postaram się coś ci jeszcze wytłumaczyć — Tadeusz przerwał tą wzruszającą chwilę spoglądając na zegarek, którego wskazówki wskazały godzinę piętnastą minut dwadzieścia pięć. 

— Wszystko jasne, proszę pana. Do zobaczenia! — rozłączyłem nasze dłonie, wstając i kierując się do wyjścia. 

— Możesz już sobie darować tego pana. Mów mi, proszę, Tadeusz. W końcu który nauczyciel tak się spoufala ze swoim uczniem, że zaczyna opowiadać mu przygnębiające historie ze swojego życia? — prychnął sarkastycznie. — Wciąż nie mogę w to uwierzyć... — dodał prawie bezgłośnie pod nosem. 

— W porządku.... Tadeuszu — smakowałem jego imię w moich ustach. Jak dziwnie było zwracać się do swojego nauczyciela po imieniu! I w ogóle... wszystko było tu dziwne. Te iskrzące spojrzenia, gra na fortepianie, szczera, głęboka rozmowa. Kiedy zdążyliśmy przejść z obopólnej niechęci do takiej życzliwości? To dziwne, ale jednocześnie napawające mnie jakąś dziwną radością. 

— I w sumie, nie dzieli nas tak wiele czasu. Nieco ponad osiem lat. To przecież wcale  nie tak dużo?

— Nie, nie dużo...

Prawda?

═════ஓ๑♡๑ஓ═════

3066 słow.

hej misie, oto przed wami kolejny rozdzial, ktory naprawde dobrze mi sie pisalo (choc paradoksalnie byl nieco smutny, ale lubie takie pastwienie sie hehe)

standardowo: co sadzicie? podobalo wam sie? mam nadzieje, ze tak. widzimy sie w kolejnym rozdziale, dozo!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro